To nie był tłum zdobywający Bastylię. O ostatnich wydarzeniach na amerykańskim Kapitolu
W skrócie
Szturm zwolenników Donalda Trumpa na Kapitol, Republikanie kwestionujący wyniki głosowania elektorskiego, Demokraci triumfujący w dogrywce wyborów senackich w Georgii, wreszcie, chronologicznie najwcześniejszy, tajemniczy telefon prezydenta Trumpa, który starał się przekonać sekretarza stanu Georgia by ten „znalazł” dla niego głosy pozwalające na odwrócenie wyniku wyborów prezydenckich w tym stanie. Polityczny rok w USA zaczyna się od prawdziwego trzęsienia ziemi. Pytanie tylko, czy zgodnie ze znanym powiedzeniem Alfreda Hitchcocka napięcie będzie już tylko nieprzerwanie rosło.
Szaman z amerykańską flagą przeprowadza zamach stanu?
Zdjęcia dokumentuje wtargnięcie zwolenników Trumpa do Kapitolu to obrazy mocno niecodzienne. Obok tych dramatycznych, których zresztą mogliśmy się spodziewać, słysząc o zamieszkach – czyli policjantów ukrytych za plastikowymi tarczami, chmur gazu, tłumu szturmującego na drzwi, kongresmenów chroniących się pod krzesłami i agentów celujących z broni – pojawił się też szereg kadrów zupełnie zaskakujących.
Przede wszystkim był więc człowiek w stroju szamana, cały pokryty tatuażami i z amerykańską flagą wymalowaną na twarzy. Ale też starszy pan w czapeczce i kowbojskich butach wykorzystujący okazję, by zrobić sobie zdjęcie w senatorskim fotelu. Inna pani, która rozsiadła się w jednym z biur, by zrobić sobie selfie i najwyraźniej zapalić skręta. Wreszcie, cała grupa demonstrantów, która zupełnie bezkarnie przemaszerowała pomiędzy barierkami wyznaczającymi przestrzeń dla zwiedzających, zupełnie jakby byli na szkolnej wycieczce.
Dlaczego wspominam o tych zdjęciach? Bo opowiadając o najnowszych zdarzeniach w amerykańskiej stolicy łatwo o przesadny patos i dramatyzm. Poważni komentatorzy, również w Polsce, mówili czasem o rewolucji, zamachu stanu, czy próbie odwrócenia wyniku wyborów, nie precyzując jak tego ostatniego miałby dokonać szaman z amerykańską flagą.
Tymczasem wspomniane zdjęcia dowodzą, że wielu spośród domniemanych rewolucjonistów było równie zaskoczonych swoją obecnością w Kapitolu, co służby porządkowe, które najwyraźniej kiepsko przygotowały się na taką ewentualność. To nie był tłum zdobywający Bastylię i to nie była rewolucja, a tylko burzliwa manifestacja, która dzięki sprzyjającym okolicznościom dokonała zaskakującej inwazji.
Zaskoczony był chyba również sam prezydent Trump, który obserwując rozwój sytuacji, wysyłał apele na Twitterze, by wszyscy ci „patrioci” (jak ich nazwała Ivanka Trump) rozeszli się w miłości i pokoju. Chyba sam Trump nie spodziewał się, że ktoś może tak bardzo dosłownie potraktować jego wezwania, by walczyć do samego końca o wynik wyborów.
To jest chyba najpoważniejszy problem z wydarzeniami na Kapitolu. Nie chcę oczywiście bagatelizować tego, co się wydarzyło, a tym bardziej tego, co się zdarzyć mogło. Cztery osoby poniosły śmierć, a u zatrzymanych znaleziono broń, a nawet ładunki wybuchowe. Bilans tych zajść mógł być o wiele bardziej dramatyczny. Jednak zamiast przerzucać się histerycznymi okrzykami o rebelii, warto spojrzeć na te zamieszki z szerszej perspektywy i postarać się zrozumieć, co mówią o przyszłości Ameryki. Dodam od razu, że nie będą to optymistyczne prognozy.
Czy Donald Trump wie jeszcze co robi?
Przez ostatnie dwa miesiące prezydent Trump przeprowadzał swoisty stress test amerykańskiej demokracji, kwestionując oficjalne wyniki wyborów, wykorzystując wszelkie dostępne mechanizmy prawne, a nawet namawiając do działań nielegalnych. Propagował teorie spiskowe na Twitterze, składał sądowe pozwy, domagał się ponownego liczenia głosów, starał się, by nie doszło do certyfikacji rezultatów w poszczególnych stanach, chciał zaburzyć pracę kolegium elektorskiego, namawiał wiceprezydenta ,by odrzucił wyniki podczas ich oficjalnego liczenia w Kongresie, wreszcie udało mu się przekonać część republikańskich polityków do zakwestionowania tychże wyników. Nie ugiął się pod naporem faktów i kolejnych upadających oskarżeń, nie zraziła go rosnąca absurdalność upierania się przy tezie o „sfałszowanych wyborach”, do dziś nie przyznał, że przegrał. Dobra wiadomość jest taka, że na szczęście amerykański system okazał się odporny. Wyborcy opowiedzieli się za Joe Bidenem i tego rezultatu nie udało się prezydentowi zmienić.
Nie jest do końca jasne w co wierzy i co myśli sam prezydent. Jego działania, choć moralnie wątpliwe, można było tłumaczyć pewną polityczną strategią, którą zresztą starałem się wytłumaczyć w jednym z podcastów, tuż po wyborach. Przypominając w dużym skrócie: przekonując swój elektorat, że wybory zostały jej ukradzione, Trump nie tylko budował swoją pozycję polityczną (a może i medialną) na następne lata, ale też wzmacniał mobilizację swoich zwolenników, przekształcając polityczne zmagania w walkę o wyzwolenie kraju z rąk „uzurpatorów”. Utrzymując taką narrację, łatwiej też przełknąć wyborczy rezultat – „nie przegraliśmy, zostaliśmy oszukani”. Byłaby to więc strategia racjonalna, choć wyjątkowo cyniczna.
Ostatnio jednak pojawiło się wydarzenie wskazujące, że prezydent Trump jednak nie kalkuluje tak chłodno, jak mogłoby się wydawać. W ubiegłą sobotę zadzwonił do sekretarza stanu Georgii, Brada Raffenspergera, by w ponad godzinnej rozmowie wyłożyć mu jeszcze raz wszystkie teorie spiskowe, którymi karmi opinię publiczną od wielu tygodni i namawiać republikańskiego oficjela, by pomógł mu odnaleźć niecałe 12 tysięcy głosów, które mogłyby obrócić wyniki w Georgii na jego korzyść. Raffensperger odbył rozmowę w towarzystwie swoich prawników, stanowczo odmówił, a nagranie rozmowy wkrótce trafiło do dziennikarzy. Ale nie to jest w tej sytuacji najciekawsze.
Najbardziej intrygująca jest całkowita nieracjonalność postępowania prezydenta. Ta konwersacja odbyła się tuż przed oficjalnym potwierdzeniem wyników głosowania elektorskiego przez Kongres. Raffensperger nie byłby w stanie, nawet gdyby chciał, odwrócić wyników w Georgii, które zostały przecież sprawdzone przy ponownym przeliczaniu głosów. Nawet gdyby był w stanie i nawet gdyby przełknęła to opinia publiczna (co wydaje się skrajnie nieprawdopodobne), to sama zmiana rezultatu w Georgii i tak nie dałaby Trumpowi zwycięstwa. Rozmowa z całą pewnością nie miała być ujawniona szerszej publiczności, więc odpada również interpretacja tego zdarzenia jako elementu jakiejś głębszej strategii politycznej.
Fakty są więc takie: prezydent starał się wywrzeć nacisk na sekretarza stanu Georgia, by ten podjął się jakiegoś rodzaju nielegalnych działań, które w dodatku i tak nie miałyby większego sensu. Trudno to zracjonalizować. Część republikańskich polityków, którzy w ostatnim czasie uznała, że warto powtarzać prezydenckie oskarżenia, będzie musiała jakoś przełknąć fakt, że nie było żadnej tajnej strategii. Jednak o wiele trudniejsze może się okazać zaakceptowanie konsekwencji prezydenckiej narracji, które objawiły się wczoraj na Kapitolu.
Piłka jest po stronie republikanów
Nie ulega wątpliwości, że za wczorajsze zdarzenia odpowiedzialność ponosi prezydent Trump i jego opowieść o sfałszowanych wyborach. Gdyby nie ona, nie trzeba by było dziś komentować wtargnięcia na posiedzenie Kongresu, a amerykańskie telewizje informacyjne nie ekscytowałyby się produkowaniem specjalnych liczników, pokazujących aktualny stan zatwierdzonych głosów elektorskich.
W normalnym sezonie wyborczym tej kongresowej procedury nikt by w Polsce nawet nie zauważył, uznając słusznie, że wybory rozstrzygnęły się dwa miesiące temu i nie warto tracić czasu na dziwactwa amerykańskiego systemu głosowania. To Donald Trump zdecydował się postawić sytuację na głowie i, podkreślmy to jeszcze raz, to on ponosi odpowiedzialność za tragiczne konsekwencje całej tej kuriozalnej sytuacji. Otwartym pytaniem pozostaje, czy będą je chcieli ponieść również inni Republikanie.
Zupełnie czym innym jest popieranie nieetycznej, ale skutecznej narracji politycznej, a czym innym wspieranie strategii skutkującej przemocą na ulicach. Trump może w dalszym ciągu lekceważyć skutki swoich słów (dotąd nie przejął się chyba faktem, że część jego zwolenników, rozemocjonowana snutym przez niego przekazem, planowała porwanie demokratycznej gubernator Michigan, Gretchen Whitmer). Być może prezydent wciąż wierzy, że mógłby wyjść na środek Piątej Alei i kogoś zastrzelić, a ludzie dalej by go popierali.
Nie jest jednak pewne czy pozostali Republikanie myślą o sobie podobnie. Po zajściach na Kapitolu przynajmniej część dotychczasowych sojuszników Trumpa zrezygnowała z dalszego kwestionowania wyników podczas liczenia głosów elektorskich. Pewien moment otrzeźwienia może nastąpić w Partii Republikańskiej i oby dotyczył on jak największej liczby polityków, a także wyborców.
To ostatnie jednak nie jest pewne. Wczesne badania opinii publicznej wskazują, że nawet blisko połowa republikańskich wyborców nie widzi niczego złego we wtargnięciu do rządowego budynku. Trumpizm wciąż pozostaje silny, a fakt, że prezydentowi udało się nawet powiększyć swój elektorat od 2016 r. pokazuje, że nie wiele jest mu w stanie zaszkodzić.
Nie można też zapominać, że odwrócenie się od prezydenta i jego zwolenników może okazać się dla niektórych Republikanów kosztowne politycznie – szybko może im wyrosnąć bardziej radykalna konkurencja, a przecież za dwa lata kolejne wybory. Dużo bardziej prawdopodobne jest więc postępujący rozłam w Partii Republikańskiej, a trumpiści mogą się okazać frakcją większościową. Ostatecznie, skoro wybory zostały sfałszowane, a Biden jest uzurpatorem, to i uliczną przemoc da się łatwo uzasadnić.
Do niedawna mogło się wydawać, że taką ostoją republikańskiego umiarkowania może być Senat. Demokraci wypadli w wyborach o wiele słabiej, niż zapowiadały to sondaże i wszystko wskazywało na to, że Republikanie mogą zachować większość w tej izbie. Kluczowa miała być dogrywka wyborcza w Georgii, której stawką były dwa senackie fotele. Gdyby Republikanom udało się obronić choć jedno miejsce, utrzymaliby przewagę, a Mitch McConnell, lider większości, który uznał już zwycięstwo Bidena, mógłby stać się twarzą tego bardziej umiarkowanego skrzydła partii. Mniej wojowniczego, chodzącego na kompromisy z Demokratami, ale posiadającego realne polityczne wpływy i mogąca odgrywać istotną z punktu widzenia konserwatywnych wyborców rolę – tamowania progresywnej rewolucji. Ten scenariusz się jednak nie ziścił.
Raphael Warnock pokonał Kelly Loeffler, a Jon Ossoff zatriumfował nad Davidem Perdue. Demokraci, podobnie jak Republikanie, będą mieli 50 senatorów, ale w przypadku remisu w głosowaniu, rozstrzygający głos będzie należał do wiceprezydenta, a więc do Kamali Harris. Ostatecznie to Demokraci wzięli zarówno obie izby Kongresu, jak i Biały Dom. To jednak oznacza, że atrakcyjność Mitcha McConnella i umiarkowanej frakcji skupionej wokół Senatu mocno spadała. Republikanom pozostaje więc działalność opozycyjna i przygotowania do kolejnych wyborów.
Widmo anarchii krąży nad USA?
Tymczasem Joe Biden będzie musiał zmierzyć się z arcytrudnym wyzwaniem jakim jest pandemia oraz jej konsekwencje gospodarcze i społeczne. Restrykcje będą przyjmowane z rosnącą niechęcią, a rządowe programy pomocowe nie mogą przecież trwać bez końca. A wtedy problemy mogą się szybko kumulować: bankructwa, upadłości, eksmisje – te ostatnie mogą grozić nawet 30 milionom Amerykanów. W takich okolicznościach łatwiej uwierzyć, że cała wina spada na „nielegalny” rząd, który należy zwalczać wszelkimi środkami. I właśnie dlatego trudno się spodziewać, że szturm na Kapitol zwiastuje koniec Donalda Trumpa w amerykańskiej polityce. Przeciwnie, może oznaczać początek niespokojnych czterech lat, które zakończą się jego powrotem do Białego Domu. Albo triumfem kogoś uderzająco podobnego.
Tym co najbardziej niepokoi w całej historii z atakiem na Kongres nie jest wcale „rebelia” i „siłowa próba zmiany rezultatu wyborów”, bo i nic takiego nie miało miejsca. Niepokój budzi fakt, że pretekstem do przemocy stała się jedna z nudnych formalności, normalnie niebudzących zainteresowania. Że swoimi nieodpowiedzialnymi działaniami wciąż jeszcze urzędujący prezydent uwolnił siły, nad którymi nie panuje i których chyba nawet nie rozumie. Że mimo to pozostaje on niezwykle atrakcyjną postacią dla wielu republikańskich wyborców, co w połączeniu z utratą ostatniego bastionu politycznych wpływów przez tę partię, będzie spychało rosnącą grupę polityków w jego kierunku. Że nadchodzące lata mogą obfitować w okoliczności, które jeszcze umocnią jego polityczne wpływy i mogą jeszcze przynieść sukcesy jemu albo jego następcom. I tym należy się martwić bardziej niż rogatym szamanem na Kapitolu.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki 1% podatku przekazanemu nam przez Darczyńców Klubu Jagiellońskiego. Dziękujemy! Dołącz do nich, wpisując nasz numer KRS przy rozliczeniu podatku: 0000128315.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.