Domykanie systemu. Jak Viktor Orbán zreformował węgierskie media
W skrócie
„Koniec skrajnej nierównowagi”, „przełamanie monopolu obcego kapitału” „postawienie tamy zalewowi kłamstw”. Takimi argumentami politycy węgierskiego Fideszu uzasadniali zmiany na tamtejszym rynku medialnym. Przy okazji kolejnej odsłony dyskusji na temat repolonizacji, czy jak chcą inni – dekoncentracji – mediów nad Wisłą, warto ten węgierski przykład prześledzić. Choć bratankowie poradzili sobie z natężeniem zachodniego kapitału, nie znaczy to, że jakość debaty publicznej, która gwarantuje wolność słowa, uległa poprawie. Wręcz przeciwnie, system się domyka.
Dekada rządów węgierskiej prawicy to pasmo przeprowadzania kolejnych reform ze zmianą konstytucji na czele. Zmiany na rynku medialnym były jednymi z pierwszych, za które się zabrano. Nic dziwnego. Premier Węgier wielokrotnie przekonywał, że traktuje media jak strategiczny segment i życzył sobie, by udział węgierskiego kapitału w sektorze mediów przekroczył 50%. Argumentacja była oczywista – potrzebujemy przywrócenia pluralizmu – ale czy zasadna?
Cóż, jak zwraca uwagę Grzegorz Górny, dziennikarz i znawca Węgier, naddunajski rynek medialny od początku transformacji ustrojowej dotykały podobne patologie jak w Polsce. Na przykład wiosną 1990 r. aż 17 z 19 węgierskich dzienników lokalnych kupił hurtem niemiecki koncern Axel Springer.
„Warunkiem umowy było podpisanie klauzuli, że nowy właściciel zachowa całą kadrę kierowniczą dzienników i bez jej zgody nie zwolni nikogo z zespołu redakcyjnego […]. W ten sposób po upadku komunizmu większość gazet nadal redagowana była przez komunistycznych dziennikarzy – tylko, że zamiast ochrony partii mieli nad sobą ochronę kapitału zagranicznego” – pisze Górny.
To sprawiło, że „elita medialna z czasów Kadara utrzymała więc dominującą pozycję na rynku także po zmianie systemu”. Nikogo nie powinno dziwić, że „nowe” media ochoczo wspierały postkomunistów przepoczwarzonych z Węgierskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej.
Podobnie było w prasie ogólnowęgierskiej. Głównym liberalnym tytułem po 1989 r. stał się dotychczasowy organ prasowy partii komunistycznej, dziennik „Népszabadsag”, który został przejęty przez niemiecki koncern Bertelsmann. Jak wskazuje Górny, Niemcy „pozostawili na stanowisku redaktora naczelnego tego samego człowieka, którego mianowało jeszcze w zamierzchłych czasach Biuro Polityczne Węgierskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej”.
Bliźniaczy los spotkał inne tytuły rozprzedane do takich molochów, jak Axel Springer, Westdeutsche Allgemeine Zeitung, austriacki Funk Verlag und Druckerei, angielski Associated Newspapers i francuski Nice Presse. Koncesje radiowe? Przypadły m.in. Niemcom i Luksemburczykom. Nie powinno więc nikogo specjalnie dziwić, że konserwatywny światopogląd nie był na Węgrzech szczególnie mocno reprezentowany, a gazety prawicowe miały status niszowych. Sam Orban zresztą jako jedną z przyczyn porażki pierwszego rządu Fideszu w 2002 r. wskazywał właśnie brak zaplecza medialnego. Tego błędu więcej już nie powtórzył.
Droga do hegemonii
Już przed wygranymi wyborami w 2010 r. opozycyjny wówczas Fidesz miał po swojej stronie dziennik „Magyar Nemzet” i stację telewizyjną Hír TV. Stało za nim jednak wiele mniejszych tytułów, jak chociażby Echo TV – kanał informacyjny o tematyce biznesowej – czy dziennik „Magyar Hirlap”. Tytułami zarządzał od 2005 r. biznesmen, Gábor Széles, który uznawany jest za jednego ze współautorów wielkiego sukcesu Fideszu w wyborach w 2010 r. Tuż po nich przystąpiono do poważnych zmian.
Pierwszym akordem transformacji było przyjęcie ustawy medialnej, do czego doszło nieco pół roku po wyborach. Powołano wówczas Narodowy Urząd ds. Mediów i Komunikacji (NMHH), który przyznaje częstotliwości nadawcom. W ramach urzędu działa także powoływana przez rząd Rada ds. Mediów, której kadencja trwa aż 9 lat. Co ważne, szefa NMHH powołuje prezydent Węgier na wniosek premiera i po (przynajmniej teoretycznych) konsultacjach z organizacjami medialnymi.
Od samego początku wiadomo było, że zakusy Orbana są potężne. Fidesz początkowo chciał poddawać kontroli blogi internetowe i sprawiać, ze dziennikarze byliby zobowiązani do ujawniania swoich źródeł. Te kwestie oprotestowała skutecznie Komisja Europejska. Nie utrzymał się także początkowy zakaz prowadzenia kampanii wyborczej w mediach prywatnych.
Inną ze zmian na rynku medialnym było powołanie Funduszu ds. Misji i Majątku Mediów (MTVA), który zarządza całym dorobkiem mediów publicznych – radia, telewizji oraz agencji informacyjnej MTI. Nie obyło się bez zwolnień. Ta wymiana kadr nieszczególnie powinna nas dziwić. Znamy to doskonale z polskiego podwórka, kiedy przegrane wybory oznaczają, że dziennikarze mediów publicznych natychmiast się pakują – tak było po za każdym razem, gdy zmieniała się władza, niezależnie od tego, czy zdobywało ją SLD, PiS czy PO. Podobne na Węgrzech – media publiczne są łupem każdej kolejnej transformacji politycznej.
Fidesz poszedł jednak dalej. I choć trwało to lata, dopiął swego. W listopadzie 2018 r. powołano Środkowoeuropejską Fundacji Prasy i Mediów (KESMA), zrzeszającego blisko 500 tytułów i niemającego swojego odpowiednika na świecie molocha. Po co?
„Należy zorganizować bezpieczne działanie ogólnokrajowych oraz regionalnych podmiotów prasowych, stworzyć im stabilną podstawę i niezależność od zagranicznych ośrodków, by mogły reprezentować system wartości w duchu narodowo-chrześcijańskim” – czytamy w dokumencie założycielskim.
Tyle o deklaracjach. Na stronie Fundacji nie znajdziemy zbyt wiele treści. Jak na witrynę organizacji zrzeszającej kilkaset tytułów prasowych zrobiona jest w godnym pożałowania stylu. Ostatnia informacja pochodzi z września ubiegłego roku i mówi o zmianie na stanowisku prezesa zarządu. Na czele tego medialnego kombajnu, do którego swoje udziały wnieśli aportem węgierscy biznesmeni medialni, stanął wówczas László Szabó – polityk i były ambasador Węgier w USA. Ciekawą informacją w tym kontekście jest ta, że prezydent USA, Donald Trump, wycofał 700 tys. dolarów funduszu na wsparcie węgierskich mediów niezależnych. Pieniądze te zostały przyznane jeszcze za kadencji prezydenta Baracka Obamy. Czy Szabó miał w tym swój udział? Nie wiadomo, jednak nominacja akurat jego na szefa Fundacji nie wygląda na przypadkową.
Choć śledzenie tych wszystkich personaliów jest niekoniecznie ciekawe dla polskiego czytelnika, to warto wiedzieć, że pierwszy prezes Fundacji, István Varga, podał się do dymisji. Stało się to po tym, gdy w jednym z wywiadów przyznał, że jakość prorządowego dziennikarstwa jest mierna, a on sam lekturę wiadomości rozpoczyna od mediów niezrzeszonych.
Jego jednak już nie ma, za to Fundacja działa w najlepsze i sprawia, że według niektórych źródeł około 90% publikatorów na Węgrzech jest kontrolowanych przez rząd. Według analiz Środkowoeuropejskiej Fundacji Prasy i Mediów w 2018 r. było to konkretnie: 379 gazet i czasopism, 96 serwisów informacyjnych, 20 kanałów telewizyjnych, 11 stacji radiowych i 3 firmy bilbordowe. Dla porównania w 2015 r. z tych 500 tytułów tylko 31 było związanych z rządem, a 21 jeszcze nie istniało. Oczywiście nie byłoby to możliwe jedynie za sprawą samej deklaracji o powołaniu Fundacji. Co się więc stało?
Dziel, rządź, skupuj, przejmuj
Orban jest wytrawnym politykiem i wie, że najlepiej zarządza się nie przy pomocy kija – na Węgrzech dziennikarze i opozycja nie giną ani nie są wsadzani do więzień – a marchewki i intryg. Przez lata doszedł do perfekcji.
Orban nie ma skrupułów i po kolei przejmuje, zamyka i podporządkowuje sobie kolejne tytuły. Wie, że media można dotować państwowymi reklamami albo zabijać je ich brakiem. Dość powiedzieć, że na Węgrzech głównych reklamodawców jest dwóch – to rząd i… Środkowoeuropejska Fundacja Prasy i Mediów. Co więcej, w niewielkim kraju, takim jak Węgry, dość łatwo „nakłonić” prywatny biznes, by raczej nie angażował się w opozycyjne media. Zresztą, gdy tych jest coraz mniej, to problem rozwiązuje się sam.
Orban poza przejmowaniem opozycyjnych tytułów doprowadzał kolejne do upadku. Wspomniany „Népszabadság” został wykupiony przez bliski Fideszowi biznes. Trafił w ręce oligarchy, Lőrinca Mészárosa (kolegi Viktora Orbana z jego rodzinnej miejscowości, a obecnie jednego z najbogatszych ludzi na Węgrzech), a krótko po tym został zamknięty. Jak mówił w wywiadzie dla Onetu dr Dominik Hejj, ekspert od polityki węgierskiej i redaktor naczelny serwisu Kropka.hu, „w 2016 roku dziennik »Népszabadság« opublikował serię tekstów o tym, że Antal Rogán, minister odpowiedzialny za komunikację rządu, zwany popularnie na Węgrzech ministrem ds. propagandy, latał podczas wesela helikopterem jednego z oligarchów. Te artykuły rozpętały straszną aferę. W ciągu jednego dnia powiązany z Orbanem oligarcha Lőrinc Mészáros kupił 100 procent akcji tej gazety i natychmiast ją zamknął. To była kara za artykuły o Rogánie”.
Zamykanie to jedno. Orban tworzy również nowe media i wskrzesza stare. Przykładem może być dziennik „Magyar Idők”, który powołano rękoma oligarchów w 2015 r., a który w końcu ubiegłego roku przepoczwarzył się i połączył z wznowionym po rocznym zawieszeniu „Magyar Nemzet”. Ten ostatni tytuł, co prawda, ukazywał się od 1938 r., jednak w 2018 r. został zamknięty „ze względów finansowych”, a w praktyce był ofiarą konfliktu między właścicielem, Lajosem Simicską, a premierem Węgier. Simicska, medialny baron związany z Fideszem, w pewnym momencie rzucił rękawicę Orbanowi. Ostatecznie jednak wycofał się z biznesu w momencie, gdy Fidesz po raz trzeci wygrał wybory.
Ten dawny stronnik premiera Węgier i jego zaufany współpracownik przekonał się na własnej skórze, że nie warto stawać na drodze pomarańczowemu walcowi. Natychmiast po wyborach oprócz „Magyar Nemzet” zamknięto należące do Simicski tygodnik „Heti Válasz” i rozgłośnię Lánchíd Rádió. Z kolei telewizja Hír TV trafiła do… Środkowoeuropejskiej Fundacji Prasy i Mediów. Orban triumfował, bo powtórne uruchomienie „Magyar Nemzet” było jego oczkiem. Chętnie fotografował się z pierwszym egzemplarzem wznowionej i oczywiście już prorządowej gazety. Skomplikowane? Owszem, ale skuteczne.
To nie koniec. W grudniu 2016 r. właściciela zmienił popularny tygodnik „Figyelő”, który trafił do spółki K4A Lapkiadó, będącej własnością Márii Schmidt, węgierskiej historyk i milionerki, dyrektor słynnego muzeum – Domu Terroru (Terror Háza). Ta intelektualistka prywatnie jest bliską przyjaciółką Viktora Orbana, nie ma więc nic dziwnego w tym, że od tamtego czasu tygodnik przyjął wyraźnie prorządowy kurs, czego dowodem była publikacja w kwietniu 2018 r. listy 200 osób, które uznano za rzekomych „współpracowników i agentów miliardera Georga Sorosa działających w celu obalenia rządu w Budapeszcie”. Warto dodać, że grupa dziennikarzy z tygodnika „Heti Válasz” uruchomiła pod koniec ubiegłego roku internetowy serwis Válasz Online, gdzie publikuje m.in. krytyczne wobec władz materiały. Można by wymieniać tak jeszcze długo aż do najnowszego wydarzenia – zamachu na serwis internetowy Index.hu.
Index na indeksie
22 lipca bieżącego roku z funkcji redaktora naczelnego serwisu Index.hu został zwolniony Szabolcs Dull. Za swoim szefem poszła cała redakcja – dwa dni później w geście solidarności wszyscy odeszli od komputerów i złożyli wypowiedzenia. To nie przypadek. Sytuacja w indeksie stawała się coraz gorsza od momentu, gdy tuż przed wybuchem pandemii koronawirusa 50% udziałów w wydającej Index spółce przejął Miklós Vaszily, oligracha związany, a jakże, z Viktorem Orbanem. Zarząd pod jego kierownictwem stwierdził, że serwis trzeba przeorganizować, ponieważ przynosi straty. Mowa była także o wpływie pandemii na wyniki (jest to o tyle kuriozalne, że nie ma chyba serwisu internetowego, który w czasie pandemii zaliczyłby spadek oglądalności).
Przypadek portalu Indeks.hu to zresztą przećwiczona akcja. W 2014 r. analogiczna sytuacja dotyczyła Orgio.hu. Tam również, gdy zwolniono naczelnego, zrezygnowała większość redakcji, a w konsekwencji portal stał się prorządowy. I tu odpowiedzialny za przejęcie był Vaszili. On sam, jak donosi Ośrodek Studiów Wschodnich, jest jednocześnie „prezesem firmy kontrolującej jedną z największych telewizji komercyjnych TV2, o wyraźnie prorządowej linii”. Cios zadany Indeksowi był wyjątkowo bolesny. Portal uchodził za ostatni ze znaczących tytułów o krytycznym wobec rządu Orbana charakterze.
Jednocześnie i tu widać, jak niezależna prasa walczy. Na początku września byli dziennikarze Indeksu powołali do życia serwis Telex.hu, który utrzymuje się z crowdfundingu, ale jednocześnie 21 września pojawiła się informacja, że Economia, jedna z największych czeskich grup medialnych, zobowiązała się do przekazania 200 tys. euro na rzecz nowego portalu. Jak łatwo się domyślić, rząd w Budapeszcie ocenił tę inicjatywę krytycznie. Dziennik „Magyar Nemzet” nazwał prezesa Economii, biznesmena Zdenka Bakalę, mianem czeskiego Sorosa.
Ten ostatni jest zresztą głównym szwarccharakterem w prorządowych mediach, o czym świadczy chociażby zebrana lista 99 tytułów na temat George’a Sorosa, które pojawiły się w węgierskich mediach publicznych. Przedstawiano go m.in. jako szatana i człowieka, który zabiłby własną matkę. I choć działalność założyciela Open Society Foundations może rzeczywiście budzić kontrowersje, trudno nie odnieść wrażenia, że rząd w Budapeszcie ma na jego punkcie obsesję. To jednak rzecz wymagająca osobnej, obszernej analizy.
Dość powiedzieć, że jedną z pierwszych ujawnionych przez Telex afer była informacja o tym, że węgierski MSZ zbiera dane na temat zagranicznych podróży rodzimych dziennikarzy. Telex zapytał MSZ, do czego zamierza wykorzystać te informacje. W odpowiedzi na to ukazało się oświadczenie: „Ministerstwo Spraw Zagranicznych i Handlu – ze względu na swoją funkcję – robi wszystko, co konieczne, aby uniknąć zagranicznych wpływów w węgierskich sprawach wewnętrznych. Z naszego doświadczenia wynika, że za takimi atakami stoi zwykle sieć Sorosa”.
Kiedy w ubiegłym roku gościłem na Węgrzech, by na zlecenie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich opisać problemy trapiące tamtejszy rynek medialny, uderzyło mnie jedno. Gdy spotkaliśmy się z dziennikarzami z tamtejszych mediów prorządowych, trudno było nie odnieść wrażenia, że nie widzą oni w obecnej sytuacji żadnego problemu.
Co więcej, całkowicie otwarcie mówili o tym, że tak już musi być, przekonywali, że konieczna jest budowa własnej bańki informacyjnej, a w definiowaniu sytuacji używali określeń, takich jak front medialny i wojna informacyjna. Na nasze wątpliwości, czy sytuacja, w której teksty autorskie w mediach lokalnych państwowych są zastępowane depeszami węgierskiej agencji prasowej, wzruszali ramionami. Co symptomatyczne, część z nich na wizytówkach miała w miejscu funkcji wpisane nie dziennikarz, reporter czy redaktor, ale content creator. O tym, jaki jest poziom informacji i publicystyki w prorządowych mediach, szkoda zresztą mówić. Są one de facto osłoną medialną działań partii rządzącej, o czym za chwilę.
Nieliczni psuja krew
Oczywiście nie sposób zapomnieć o opozycyjnych mediach na Węgrzech, które wciąż pozostały. Na szczególną uwagę zasługuje tamtejsze niezależne dziennikarstwo śledcze. Tematów nie brakuje, a w swoich działaniach dziennikarze korzystają m.in. z grantów wspieranych przez Komisję Europejską w ramach funduszu #IJ4EU – Investigative Journalism for the EU, które płyną z Europejskiego Centrum Prasy i Wolności Mediów (ECPMF) i Międzynarodowego Instytutu Prasowego (IPI). Teksty śledcze są publikowane m.in. na takich portalach, jak Atlatszo.hu, Direkt36.hu czy 444.hu.
Przykładem takiej pracy może być publikacja sprzed dwóch tygodni. Dziennikarze serwisu Atlatszo ujawnili, że minister spraw zagranicznych i handlu, Peter Szijjarto, bawił na pokładzie luksusowego jachtu należącego do oligarchy, Laszlo Szijja, siódmego najbogatszego człowieka na Węgrzech (jego firma Duna Aszfalt zarobiła setki miliardów forintów w przetargach państwowych). Wszystko działo się na Adriatyku u wybrzeży Chorwacji. Sytuacja jest o tyle ciekawa, że jednocześnie na koncie ministra w mediach społecznościowych publikowano zdjęcia, jakoby znajdował się w biurze. Kontrowersji dodaje fakt, że sam Viktor Orban jeszcze niedawno przekonywał Węgrów, by w dobie pandemii wybierali Balaton, nie Adriatyk.
Co na to media prorządowe? Cóż, serwis Atlatszo opublikował swego czasu analizę operacji medialnej, jaka została wymierzona w nich za opublikowanie informacji dotyczącej tego, że inny oligarcha, István Garancsi, zaprosił na pokład prywatnego odrzutowca samego Orbana. Czytając tekst o tych praktykach, trudno nie odnieść wrażenia, że są dużo bardziej skandaliczne niż lot odrzutowcem. Jak na dłoni widać bowiem, że zarządzanie duszami osiągnęło w prorządowych mediach poziom ekspercki, a system za chwilę się domknie.
Czego uczy nas węgierski przykład? Faktem jest, że początkowe działania Orbana były spowodowane chęcią przełamania lewicowo-liberalnej hegemonii w mediach (i nie ma co ukrywać – zdobycia władzy). Nie ma jednak wątpliwości, że w tych dobrych chęciach Fidesz zaszedł za daleko. By sobie to uzmysłowić, wystarczy jeden obrazek. W 2006 r. pamiętne taśmy prawdy, na których socjalistyczny premier Węgier, Ferenc Gyurcsány, przyznaje, że jego rząd kłamał i oszukiwał, opublikowało.… węgierskie radio publiczne, a opozycyjne wówczas media dopiero później przejęły inicjatywę. Dziś, w dziesiątym roku rządów Viktora Orbana podobna sytuacja wydaje się nieprawdopodobna. Co więcej, za chwilę może nie być na Węgrzech żadnych mediów, które mogłyby opublikować krytyczny lub demaskatorski wobec władzy materiał. Prorządowe nie zrobią tego z oczywistych względów, a inne po prostu nie będą istnieć.
***
Epilog do tego dość smutnego tekstu dopisało życie. Na początku września pojawiła się informacja, że Péter Rózsa, redaktor naczelny tygodnika „168 ORA”, został zwolniony. Powodem była publikacja rodzinnej fotografii Viktora Orbana. Wcześniej gazetę bezskutecznie usiłowano wycofać z dystrybucji.
Co ciekawe, jak napisał na Twitterze węgierski dziennikarz śledczy, Szabolcs Panyi, redaktor naczelny „168 Ora” został zwolniony przez nowego właściciela tygodnika, praskiego biznesmena medialnego i właściciela firmy Brit Media, Pala Milkovicsa. Ten ostatni stwierdził, że zdjęcie ilustruje artykuł, „który nie ma nic wspólnego z rodziną Orbana”, a „dzieci powinny być chronione”, zamiast „czynić je celem politycznej nienawiści”. Tymczasem zdjęcie obrazowało tekst poświęcony polityce społecznej i prorodzinnej rządu Orbana. Pierwotnie zresztą zostało opublikowane na stronie internetowej premiera Węgier, skąd pobrała je redakcja „168 Ora”.
Złośliwi zauważają, że histeryczna reakcja na publikację rodzinnego zdjęcia najważniejszego polityka przypomina standardy znane z Federacji Rosyjskiej, gdzie temat rodziny Władimira Putina jest ogólnokrajowym tabu, a media, które zdecydują się je naruszyć, czekają surowe konsekwencje.
Anglojęzyczna wersja materiału do przeczytania tutaj. Wejdź, przeczytaj i wyślij swoim znajomym z innych krajów!
Artykuł (z wyłączeniem grafik) jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zezwala się na dowolne wykorzystanie artykułu, pod warunkiem zachowania informacji o stosowanej licencji, o posiadaczach praw oraz o konkursie „Dyplomacja publiczna 2020 – nowy wymiar”. Prosimy o podanie linku do naszej strony.
Zadanie publiczne współfinansowane przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP w konkursie „Dyplomacja publiczna 2020 – nowy wymiar”. Publikacja wyraża jedynie poglądy autora/ów i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.