Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Katoliczka może być szczęśliwa w Kościele. Wymaga to jednak wysiłku, samozaparcia i determinacji

Katoliczka może być szczęśliwa w Kościele. Wymaga to jednak wysiłku. Przeszkody stawiają nie tylko mężczyźni i obyczaje, ale również same kobiety nawykłe do roli „cnotliwych niewiast” i „parafialnych służących”. Nie trzeba patrzeć na rzeczywistość przez okulary lewicowych radykałów, żeby zauważyć potrzebę zmiany. I to nie doktryny (dajcie już spokój z tym kapłaństwem kobiet!) czy polityki (parytety są głupie!), lecz postaw zarówno w sprawach fundamentalnych, jak i prozaicznej codzienności.

Jest powód, dla którego bardzo niechętnie zabieram głos w dyskusjach dotyczących miejsca kobiet w Kościele. Powód, dla którego zwykle nie przyjmuję zaproszeń do debat i nie zachwycają mnie propozycje napisania na ten temat tekstów. Uważam, że dla „sprawy kobiet w Kościele” jest to często nieskuteczne, a wręcz przeciwskuteczne. Kobieta w XXI wieku ma do powiedzenia dużo więcej niż to, że jest kobietą. Kobieta w XXI wieku ma kompetencje dużo wyższe niż samą tylko płeć.

Oczywiście dyskusja na temat miejsca kobiet jest ważna i potrzebna, ale są ludzie, którzy zrobią to lepiej ode mnie. Ja dyskusji o miejscu kobiet toczyć nie muszę. Wolę rozmawiać o Kościele, uchodźcach, teologii. Po pierwsze, to dla mnie samej dużo ciekawsze. Po drugie, jest to swoistą walką o miejsce kobiet, ale walką w praktyce. W ten sposób zmuszam słuchaczy, żeby słuchali mnie i mojej myśli, a nie tylko mojej płci. Wolę uczestniczyć w takich dyskusjach, w których to, czy jesteśmy mężczyznami, czy kobietami, jest nawet nie drugorzędne, ale po prostu nie ma najmniejszego znaczenia. Rozmawiając, spierając się albo współpracując, jesteśmy po prostu równymi sobie ludźmi. To sytuacja, którą rozumiem jako ideał i którą staram się kreować bez wchodzenia w utarczki na temat tego, komu jakie prawa przysługują. Swoje prawa egzekwuję sama swoimi kompetencjami.

Parytety są głupie

W tym miejscu zapewne rozlegną się głosy wielu walczących kobiet, zwykle tak bywa. Będą upominać się o prawa swoich słabszych sióstr, które nie mają mojej siły przebicia, głosy w imieniu kobiet, które mają mniejsze kompetencje, a przecież równą godność. Godność jest sprawą niepodważalną. Nadal jednak wolałabym, żeby w dyskusji bardziej niż płeć liczyły się kompetencje. Jednocześnie wrodzone przerosty empatii każą mi też rozumieć mężczyzn. Co za tym idzie, każą mi zadać pytanie: o czym rozmawiać z kobietą, która ma do powiedzenia tylko to, że jest kobietą? Z kobietą, która potrafi dyskutować wyłącznie o płci i tylko na niej budować swoje kompetencje?

Jeśli te są prawdziwe, nikt nie będzie pytał nas o płeć. Prędzej czy później zostaniemy wysłuchane, a z naszym zdaniem zaczną się liczyć kolejni i kolejni. To jest droga. Być może długotrwała, ale skuteczna i przyciągająca mniej kpiarzy i wrogów dla samej zasady. A sztywne parytety prowadzić mogą niestety nie tylko do tego, by do dyskusji zachęcić mądre kobiety.

Sztywne parytety mogą doprowadzić do tego, że w dyskusji znajdą się również kobiety głupie (przepraszam wszystkie panie, ale takie również są – podobnie jak istnieją głupi mężczyźni) tylko dlatego, że będą kobietami. Choć rzeczywiście i niestety głupim mężczyznom nikt prawa głosu nie odbiera, to trzeba przyznać, że nic tak nie może zaszkodzić procesowi społecznego dowartościowania kobiet jak właśnie kobiety jednocześnie głośne i głupie. Jeszcze powinnyśmy być ostrożne. Jeszcze potrzebna jest przebiegłość węża w tej sprawie. Lepiej jest działać powoli i konsekwentnie, za to skutecznie.

Za brzydka

Chciałam wskazać na jeszcze jedno ważne zastrzeżenie, zanim przejdę do meritum – to zastrzeżenie osobiste. Przez wszystkie lata mojej aktywnej obecności w Kościele, zarówno w duszpasterstwach, jak i w strukturach, ani razu nie spotkałam się z jawnym seksizmem. Nie wiem, być może byłam za brzydka, za gruba, za młoda, za stara albo po prostu niewinnie ślepa na coś, co powinnam była zauważać. Jakiekolwiek szukanie w sobie przyczyny bezpieczeństwa jest tak samo zgubne jak szukanie w sobie winy za krzywdę. Przyjmijmy więc, że miałam po prostu dużo szczęścia, więcej niż inne. Jednemu księdzu zdarzyło się nadmiernie interesować tym, że jako piętnastolatka chodziłam w legginsach, ale pal licho, złóżmy to nawet na karb jego nadmiernej pruderii. To wszystko.

Jako studentka, teolog, dziennikarka, człowiek opracowujący różne materiały na diecezjalne wydarzenia i imprezy nigdy nie spotkałam się z argumentem, że czegoś nie mogę – zabrać głosu, podpisać się pod swoją pracą, zrobić czegoś ważnego – bo jestem kobietą. I mimo różnych zastrzeżeń do współpracy tego zarzucić nigdy nawet księżom nie mogłam: że to moja płeć była tym, co zamknęło przede mną jakiekolwiek drzwi. Wiem, że zamykał je czasem mój sposób współpracy, bezkompromisowość, poczucie sprawiedliwości stojące ponad lokalnymi układami (jeśli szukać winy, to tylko w sobie), ale nigdy sama płeć. Czasem te drzwi zamykał fakt, że jestem świecka. Czasem wiedziałam, że gdybym była księdzem, mogłabym zrobić dużo więcej. Ale miałam też świadomość, że gdybym była mężczyzną bez święceń, utknęłabym dokładnie w tym samym punkcie. Toczenie więc wojny feministycznej byłoby z mojej strony hipokryzją.

Głos mimo wszystko

To wszystko nie zmienia jednak faktu, że jestem świadkiem traktowania kobiet w Kościele w taki sposób, przed którym ja mam siłę się obronić, ale nie wszystkie kobiety ją posiadają. I to w ich imieniu chciałabym zabrać tutaj głos. Nie robiąc z siebie ofiary, ale stając w obronie słabszych i przeciwko dziejącej się niesprawiedliwości. Przede wszystkim jednak zauważam pewne newralgiczne punkty, które nadal wymagają naszej czujności, bo właśnie w nich najprościej jest zepchnąć kobietę do roli człowieka drugiej kategorii.

Styl narracji

Pierwszym takim punktem jest styl narracji o kobietach. Nie ma tu miejsca na to, by prowadzić skomplikowaną dyskusję merytoryczną i udowadniać człowieczeństwo kobiety na płaszczyźnie biologicznej, psychologicznej czy duchowej. Zresztą ufam, że dowodów na to potrzeba coraz rzadziej, są to kwestie oczywiste.

Oczywistość ta jednak nie zmienia faktu, że dyskurs na temat kobiet prowadzony jest często językiem z czasów szczęśliwie minionych. Zupełnie tak, jakby ktoś nie zauważył, że kobiety już dawno wyszły z kuchni (ich miejsce zajęli kochający gotowanie mężczyźni), że ambicje mają większe niż tylko wyjść za mąż i się rozmnożyć, że spełniają się w świecie dużo bardziej różnorodnie, niż tylko opiekując się własnym dzieckiem bawiącym się w piaskownicy. Jeśli to lubią – super. Jeśli satysfakcję przynosi im coś innego – nikt i nic nie stoi na przeszkodzie, świat cały stoi przed nimi otworem.

Tymczasem w Kościele nadal pojawiają się mężczyźni, którzy tęsknią za kobietami z przeszłości. To oni opowiadają – co gorsza, często w ramach „rekolekcji” – o tym, jak ma wyglądać życie seksualne kobiety i że ma być ono zależne od humoru i nastroju jej męża. To oni – nawet, jeśli są księżmi – są ekspertami od kobiecych emocji. To oni raczą kobiety naukami o tym, jak to ich zadaniem jest opiekować się emocjami mężczyzny, bo on biedaczek sam sobie z nimi nie radzi. To oni – nadal rzekomo w imię „nauczania Kościoła” – opowiadają o naiwnych kobietach, które jeśli tylko dzielny i mądry mężczyzna spuści z oka, natychmiast rzucą się w wir strasznych zagrożeń duchowych, czyli horoskopów.

Z jednej strony można powiedzieć, że cóż, banały, stereotypy, zwyczajna głupota. Z drugiej trudno nie wzbudzić w sobie pewnego rodzaju współczucia – panowie głoszący takie teorie naprawdę musieli spotykać na swojej drodze po prostu głupie kobiety. Można też podejrzewać, że takich właśnie sobie szukali, bo tylko one mogły patrzeć w nich jak w obrazek i łykać rzekome „mądrości”.

Nic kobiecego

Niestety ta narracja nie umrze szybko, bo zbudowana jest na mocnym fundamencie, co nie oznacza, że jest dobra i prawdziwa. Żeby zrozumieć ten fundament, trzeba cofnąć się do Soboru Watykańskiego II. Gdzieś na początku lat 60. niemiecki teolog i duchowny, Karl Rahner, pisał, że „chrześcijaństwo w swej zasadniczej treści nie zawiera nic specyficznie kobiecego. Zostało ustanowione przez mężczyznę, jego przekaz głosi Królestwo Boga, jego oficjalnymi przedstawicielami są mężczyźni. Mężczyźni są też tymi, którzy w jego historii podejmują akcje decydujące, wypowiadają słowa wielkiej wagi. Czytając Pismo Święte, trudno nawet udowodnić, że chrześcijaństwo przyznaje kobiecie należne jej miejsce i rangę”.

Kobieta to czuła przewodniczka, mężczyzna – władca rzeczy? Katolicki gender między lewicową ideologią a pseudochrześcijańską mizoginią

Potem Jan XXIII uznał promocję kobiety za znak czas. Ojcowie soborowi zaprosili w końcu kobiety do obserwowania Soboru (niespecjalnie im to wyszło – zaproszenia zostały wysłane za późno, kobiety nie zdążyły dojechać, Paweł VI w Bazylice św. Piotra witał je, choć nie było jeszcze żadnej). Coś jednak drgnęło. Powoli w Kościele zaczęła przebijać się myśl, że kobiety mogą zabrać głos. Wtedy na arenie dziejów pojawił się Jan Paweł II – papież uważany za tego, który w sprawie kobiet dokonał prawdziwego przełomu. I rzeczywiście mówił on o kobietach dużo, ale nadal za mało. To „za mało” dotyczy tu nie tyle ilości tekstów, co raczej jakości i sposobu myślenia o kobietach.

Idealnie nieprawdziwa

Jan Paweł II doceniał kobiety, ustawiał je na piedestale, czcił. Odrealniał je nieco przy okazji, na co mogły mieć wpływ jego doświadczenia z dzieciństwa i to, że wychowywany był bez matki. Kobieta według Jana Pawła II jest ważnym, niezbędnym wręcz, pięknym, no właśnie, i tu kluczowe: dopełnieniem człowieczeństwa, jego zwieńczeniem, nie po prostu pełnym i skończonym człowiekiem samym w sobie.

Daleka jestem od rzucania łatwych oskarżeń. Rozumiem, że Jan Paweł II pozostawał dzieckiem swoich czasów i przyznaję, że wyszedł daleko przed szereg. To my dopiero dziś powoli jesteśmy w stanie nazywać to, co w tamtym nauczaniu już przed laty pozostawiało w nas pewien niedosyt czy niesmak.

Paradoksalnie największy opór kobiet budzi w papieskim nauczaniu to, co w założeniu miało być hołdem im złożonym. Sformułowanie „geniusz kobiety” wcale nie jest w środowiskach kobiecych przyjmowane z zachwytem. Geniusz ten polegać ma miłości i wprowadzaniu jej porządku w świat obok męskiego, dominującego porządku władzy. Ma polegać na radykalnej afirmacji życia i na sile w wyznawaniu wiary. Zadaniem kobiet według Jana Pawła II jest ich aktywna obecność w rodzinach i macierzyństwo.

To właśnie początek tego nowoczesnego, posoborowego, oświeconego myślenia, ale jednak trzymającego kobiety w ściśle określonych szufladkach. Papież dziękuje kobietom w długim hymnie pochwalnym za to, że są kobietami. Jeśli rzeczywiście są różne od mężczyzn, a obie płci komplementarnie się uzupełniają, to dlaczego Jan Paweł II podobnego hymnu wdzięczności nie stworzył dla mężczyzn? Dlaczego nie mówił o „geniuszu mężczyzny”? W uszach kobiet brzmi to trochę jak przekonywanie, że „kobieta też człowiek” – z akcentem na „też”.

Jeśli komuś przychodzi do głowy takie przekonywanie, to znaczy, że problem wciąż jednak istnieje. Nikt nas nie przekonuje, że musimy każdego dnia oddychać. Można zachwycać się kobietami, mówić im tysiące komplementów i napisać tomy na temat ich niepodważalnej roli, ale dopóki trzeba o tym mówić, to znaczy, że owej równości nie ma. O „geniuszu kobiety” mówić można tak długo, dopóki zauważa się najpierw kobiecość, potem człowieczeństwo. I jeśli kobiety są dziś nadal sfrustrowane, jeśli nadal chcą walczyć, to właśnie o to, żeby postrzegane były jak ludzie, którzy są kobietami, a nie jako kobiety, które „też” są ludźmi.

Drobiazgi

Jak to wygląda w praktyce, w Kościele? Czasem do bólu banalnie. Na przykład tak, że się wita „szczególnie piękne panie”. Że się przybiera specjalne miny, takie „z większym szacunkiem”. Że się zauważa fryzurę czy sukienkę i publicznie ją komentuje. Że nawet na spotkaniu profesjonalistów, na jakimś zjeździe teologów siedemdziesiąt razy usłyszę wzmiankę o tym, że jestem kobietą.

Drobiazgi? Proszę wyobrazić sobie spotkanie, na którym wita się szczególnie przystojnych mężczyzn i chwali ich fantastyczny garnitur, zachwyca się tym, że ach, jaki zaszczyt nas spotkał, że mamy wśród nas mężczyzn. To ten miękki typ przemocy, z którym najtrudniej nam sobie poradzić, bo wiemy, że wypływa z dobrych intencji, a jednak stawia nas w sytuacji zażenowania. Czy to, że jestem kobietą, naprawdę coś zmienia?

Jeśli będę chciała porozmawiać o swojej urodzie, wadze, kolorze włosów, braku męża albo o sukience, to wrzucę swoje zdjęcie na konto na Instagramie albo pójdę na psychoterapię, a nie przyjdę do księdza lub na debatę o Kościele. Nie mów do mnie tak, jakby moja kobiecość przysłaniała moje człowieczeństwo. Dla ciebie – obcego człowieka, księdza, partnera w dyskusji – jestem człowiekiem.

Kobieta w pokłonie

Czasem – co z bólem przyznaję – kobiety same są sobie winne. Nie mówię tu oczywiście o żadnej przemocy, tu nigdy ofiara nie ponosi winy. Ale bywa, że to kobiety w ten sposób definiują swoje miejsce i w tak wchodzą w dyskusję, że umniejszają swoje znaczenie.

Niedawno byłam świadkiem sceny na wyższej uczelni w jednym z dużych miast. Ksiądz profesor rozmawiał z kobietą odpowiedzialną merytorycznie za dużą część zajęć. On był na uczelni nowy. Ona pracowała tam od dawna. Obserwowałam sytuację z daleka, mając do dyspozycji wyłącznie ich mowę ciała.

Ksiądz profesor był spokojny i otwarty, bez najmniejszego gestu dominacji. Kobieta gięła się przed nim w pokłonach jak zawstydzona uczennica. Dowiedziałam się potem, że nie chciała niczego ważnego, o nic nie musiała zabiegać – ot, dograć trzeba było jakieś techniczne szczegóły. Skąd wzięła się w niej ta służalcza postawa? Sama chciałabym wiedzieć. Ale to była jej inicjatywa i jej błąd. Czy znalazła się w sytuacji, w której jej pozycja była zdecydowanie niższa w godności niż mężczyzny i księdza, z którym rozmawiała? Zdecydowanie tak. Czy była to wina owego księdza? Proszę samemu sobie na to odpowiedzieć.

W chrześcijaństwie nie ma żadnych cnót niewieścich. Są cnoty ludzkie i chrześcijańskie – takie, jakie miał Chrystus

Jakiś czas temu brałam udział w konferencji naukowej. Tam pośród kilkunastu referatów głoszonych przez mężczyzn (i księży jednocześnie) jeden prezentowała świecka kobieta. Rzecz dotyczyła zagadnień teologicznych w żaden sposób niezwiązanych z kobiecością. Powinnam z owej pani być dumna i czuć z nią solidarność. Przez moment tak było. Tylko przez moment. Zaraz potem pojawiło się zażenowanie i wstyd. Pani była nieprzygotowana i niekompetentna. Jej referat zdecydowanie odbiegał poziomem od reszty, przypominał raczej prostą lekcję dla ośmioklasistów. Pani tymczasem nieustannie wdzięczyła się do słuchaczy, rzucając niby-zalotne uśmiechy. Przecież jest taka fajna, kobiety jeszcze nie słuchali, więc niech słuchają i patrzą, hej!

Zeszła w końcu ze sceny, ale nikt nie odważył się ani podjąć dyskusji, ani nawet podać informacji zwrotnej. Nie dziwię się. Za duże było ryzyko usłyszenia, że krytykujący są męskimi szowinistami dyskryminującymi kobiety w nauce. Cóż. Czy naprawdę winą owych mężczyzn i księży było to, że nie potraktowali z należytym szacunkiem wystąpienia owej pani? Ba, że nie podjęli z nią merytorycznej dyskusji?

Nie da się merytorycznie dyskutować, jeśli nie ma intelektualnej bazy do dyskusji. Tu wracam na chwilę do punktu wyjścia. Uważam, że nikt nie robi większej szkody kobiecej sprawie jak niekompetentne kobiety, które wchodząc w najróżniejsze środowiska zamiast być świetnymi naukowcami, wykładowcami, specjalistkami, dziennikarkami, mówić potrafią głównie o tym, że są kobietami i że walczą o kobiece prawo głosu.

Znów kapłaństwo

Wydaje się, że błędem kobiet zabierających głos w dyskusji jest sprowadzanie albo zgoda na sprowadzanie dyskursu do kwestii kapłaństwa kobiet. Oczywiście dyskusje na ten temat można próbować toczyć. Można uznać, jak próbują niektórzy, że głos Jana Pawła II w tej kwestii nie był głosem ostatecznie rozstrzygającym i ex cathedra. Można szukać kolejnych argumentów. To wszystko rozwija teologię i otwiera jeśli nie nowe drogi na przyszłość, to przynajmniej okna, które pozwalają trochę przewietrzyć naszą kościelną wyobraźnię.

Źle jednak by się stało, gdyby w Kościele powstało przekonanie, że jeśli już kobieta zabiera głos, a jeszcze na dodatek zajmuje się teologią, jeśli pojawia się na synodzie czy kongresie, to na pewno znowu będzie mówić tylko o tym. Myślę, że to nie przypadek, że zdecydowana większość księży automatycznie spodziewa się po mnie, że będę zwolenniczką wyświęcania kobiet i że sama z radością takie święcenia bym przyjęła, gdyby tylko to było możliwe. Połączenie dyskursu kobiecego z kapłaństwem kobiet jest tak silne, że wręcz tłumaczyć muszę się z tego, że nie. Mogę być kobietą i uważać, że kapłaństwo kobiet nigdy nie będzie realne. Więcej: że nigdy mi przez myśl nie przeszło, żeby zostać księdzem i nawet, gdyby to było możliwe, nie rozważałabym tego przez jedną sekundę.

To połączenie dyskursów sprawiło, że nie tylko stawia się część kobiet w bardzo niekomfortowej sytuacji (jakoś przeżyję). Sprawiło, że głos kobiet już na wejściu traktowany jest niepoważnie i z dystansem, bo wiadomo, że te znowu będą gadać swoje. Jeśli rzeczywiście chcą o tym rozmawiać, muszą się przez to przebić, ryzyko zawodowe. Zdobycie słuchacza jest sztuką samą w sobie i od płci niezależną. Ale jeśli przypadkiem chciały rozmawiać o czymś innym, muszą najpierw udowodnić swoją „kapłańską” niewinność. Trochę szkoda na to czasu.

Mniejsze

Tak mniej więcej definiowałabym te duże problemy. Oprócz nich są i mniejsze, które dotyczą nie tyle samej teologii i stylu, ale samej tylko kultury czy chęci. Bo przecież bywa i tak, że prelegentami na konferencjach są sami mężczyźni wcale nie dlatego, że kobiety nie znają się na temacie, tylko ot tak, jakoś wyszło, bo kolega był bliżej. To cicha dyskryminacja, z którą trudno jest polemizować. Jak udowodnić, że „ja powiedziałabym to lepiej niż on”?

Bywa i tak, że nie najlepiej dzieje się na płaszczyźnie samych tylko słów. Że kobiety w konfesjonale częściej słyszeć będą „ty” niż „pani”. Że poza konfesjonałem księża jakoś szybciej i sami z siebie zrezygnują z form grzecznościowych.

Bywa i tak, że zatrudnione przy kościele kobiety traktowane będą (na szczęście coraz rzadziej) bardziej jako służące niż pracownice. I argument: „jak się nie podoba, zawsze możesz odejść” będzie na porządku dziennym. Bywa i tak, że młode dziewczyny zawstydzane będą przez księży uwagami na temat stroju, fryzury czy wagi. Bywa i tak, że kobiety, nawet bite czy poniżane przez mężczyzn, w konfesjonale nadal usłyszą, że mają być posłuszne i dźwigać swój krzyż zamiast dostać polecenie zgłoszenia sprawy na policję.

Bywa tak – niestety za często – że lekceważone są i wykorzystywane siostry zakonne, traktowane wręcz jak służące plebanijne czy kurialne, a nie sługi Jezusa samego. Bywa i tak, że zgłaszane na to wszystko skargi kobiet zostaną zlekceważone – ot, przewrażliwiona baba, znowu sobie wymyśliła. Wiadomo, pewnie ma okres, za parę dni jej przejdzie. To też są te miejsca, w których trzeba jeśli nie bić na alarm, to przynajmniej zachować dużą czujność i natychmiast mówić: „nie”.

Pułapka „cnotliwej niewiasty”

Czy można w Kościele dobrze funkcjonować, będąc kobietą, i nie czuć na sobie w żaden sposób obciążeń związanych z płcią? Można, jestem o tym przekonana. Na razie jednak niestety wymaga to często samozaparcia, determinacji, odrobiny trudnego charakteru i tupetu, a na koniec dużo odwagi, żeby nie dać się sprowadzić do roli głupiutkiej, „cnotliwej niewiasty” bez głosu. Te, którym się to udało, mają przed sobą ważne zadanie: zrobić wszystko, by za jakiś czas dobrze i bezpiecznie funkcjonowały w Kościele kobiety nie tylko najsilniejsze, ale wszystkie.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.

Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.