Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Łukasz Gadzała  22 lutego 2020

Czy bombą atomową można kupić suwerenność? Wokół realizmu politycznego Johna Mearsheimera

Łukasz Gadzała  22 lutego 2020
przeczytanie zajmie 6 min

Realizm polityczny traktowany jest zazwyczaj jako szkodliwy relikt myślenia mocarstwowego, przestarzała teoria bez większej przydatności dla współczesnych pokoleń, wręcz niemoralna doktryna służąca usprawiedliwianiu racji silniejszych. W przełożonym niedawno na język polski monumentalnym dziele – Tragizm polityki mocarstw – John Mearsheimer błyskotliwie dowodzi, że realizm nie tylko zachowuje swoją żywotność, ale też niewiele ma wspólnego z tym, co zarzucają mu krytycy. Czy aby na pewno powinniśmy z całkowitą ufnością przyjmować realizm Mearsheimera jako drogowskaz dla polskiej polityki zagranicznej?

Czasy optymizmu

„Znaleźliśmy się na samym szczycie, a naszym przeznaczeniem było pozostać na nim na zawsze. Co prawda historia ze wszystkimi swoimi utrapieniami płynęła dalej, ale jakby pomimo nas, dokuczając jedynie innym narodom”. W ten sposób brytyjski historyk – Arnold Toynbee – ironicznie opisywał atmosferę, którą zapamiętał z obchodów diamentowego jubileuszu królowej Wiktorii w 1897 r. Niemal dokładnie sto lat później atmosfera podobnego triumfalizmu zapanowała w Stanach Zjednoczonych. Amerykanie zwycięsko wyszli z zimnej wojny i brali pod swoje skrzydła kolejne narody, które przez długie lata pozostawały za żelazną kurtyną. Za prezydentury Billa Clintona amerykańska gospodarka weszła w fazę dynamicznego rozwoju, a na horyzoncie nie było państwa, które mogłoby zagrozić globalnemu prymatowi Waszyngtonu. Rosja była zbyt słaba, żeby oponować, kiedy Polska, Węgry i Czechy przystępowały do NATO, a Chiny nawet nie myślały, aby przeciwstawiać się Amerykanom w trakcie kryzysu tajwańskiego w połowie lat 90. O poziomie bezpieczeństwa Ameryki najlepiej świadczył fakt, że Clinton mógł bez konsekwencji… zgubić na parę miesięcy kody nuklearne potrzebne do wystrzelenia głowic atomowych. Charles Krauthammer pisał o bezprecedensowym „jednobiegunowym momencie”, a Fukuyama o „końcu historii”. Liberalna demokracja docierała do coraz większej liczby państw na całym świecie, a tam, gdzie nie chciała dotrzeć samodzielnie, pomagali jej amerykańscy marines. Wprawdzie wojny toczyły się w krajach Trzeciego Świata, ale i tam historia – prędzej czy później – miała dobiec kresu. To właśnie w reakcji na ten powszechny w triumfującej Ameryce optymizm profesor University of Chicago – John Mearsheimer – napisał Tragizm polityki mocarstw, w którym politykę międzynarodową sportretował jako brutalne, niekończące się, a przede wszystkim tragiczne, walki hegemonów o przetrwanie i wpływy.

Realistyczna niewiara w pokojowe intencje

Historiozoficzny pesymizm Mearsheimera jest dobrze ugruntowany w długiej tradycji realistycznej szkoły myślenia o polityce międzynarodowej. Na zdolność państw do pokojowego współistnienia szkoła ta patrzy podejrzliwie, a głównym rozgrywającym światowej polityki przypisuje najczęściej niezbyt altruistyczne intencje. Mając w tyle głowy, że polityka międzynarodowa jest sferą nieustannej konkurencji, realiści od dawna zadają te same pytania: jaki jest najlepszy sposób, aby zapewnić państwu przetrwanie i bezpieczeństwo? Co sprawia, że mocarstwa raz prą do wojny, a innym razem godzą się, by żyć w pokoju? Jak bardzo ich zachowania są uwarunkowane decyzjami przywódców, czy i w jakim stopniu zależą od systemu wewnętrznego, na ile w końcu mocarstwa okazują się zakładnikami struktury systemu międzynarodowego? Doczekaliśmy się wielu różnych odpowiedzi, bo i wiele teorii realistycznych powstało w XX w.

Wśród realistów panuje jednak zgoda, że relacje między państwami charakteryzują się nieustannymi zmaganiami o zasoby, terytorium oraz wpływy. Tylko sporadycznie są one powściągane przez działanie instytucji i norm międzynarodowych. Generalnie państwa dążą do uzyskania przewagi nad swoimi rywalami i zawsze chcą otrzymać możliwie największą ich część. W tym nieprzyjaznym świecie jedyną walutą jest potęga, głównymi aktorami – światowe mocarstwa, a sceną – system międzynarodowy złożony z suwerennych państw, które, gdy czują się zagrożone, mogą liczyć tylko na siebie.

Tragiczna konieczność

Tego posępnego spojrzenia na świat Mearsheimer nie podziela jednak w pełni, ponieważ jest… jeszcze większym pesymistą. W przeciwieństwie do bardziej umiarkowanych wersji realizmu jego teoria realizmu ofensywnego zakłada, że mocarstwa nie zadowalają się status quo i relatywnie niewielkimi zyskami nad swoimi rywalami. Według Mearsheimera często zachowują się agresywnie i dążą do akumulacji jak największej potęgi, bo tylko w ten sposób mogą być pewne, że przetrwają i będą mogły się dalej rozwijać.

Dlatego każde mocarstwo stara się osiągnąć status regionalnego hegemona i zarazem nie dopuścić, aby w jakimkolwiek innym regionie świata wyrósł przeciwnik na tyle silny, żeby stał się dominatorem na swoim podwórku. A to napędza nieustanne zmagania, których punktem kulminacyjnym często bywały wojny hegemoniczne. I nie jest to tylko teoria.

Napoleońska Francja nie zadowoliła się przecież rozbiciem Cesarstwa Niemieckiego w 1805 r. i kontynuowała podboje jeszcze przez wiele lat, aby zapewnić sobie trwałą dominację nad kontynentem. Prowadziło to do powstania kolejnych koalicji antynapoleońskich, które pod wodzą Wielkiej Brytanii po latach zaciętych walk przywróciły względną równowagę sił w Europie. Podobnie hitlerowskie Niemcy, które nie poprzestały na zajęciu Polski i Francji, rozpoczęły wojnę ze Związkiem Radzieckim, chcąc dzięki temu skupić w swoim ręku władzę nad całym kontynentem. Wzrost ich potęgi – tak jak w XIX w. w przypadku Francji – ściągnął jednak na siebie uwagę zamorskiego hegemona, który przyszedł w sukurs swoim sojusznikom i spacyfikował najgroźniejszego konkurenta.

Dążenie do dominacji często miało katastrofalne skutki, przyznaje Mearsheimer, który twierdzi jednak, że to zachowanie naturalne, wpisane w DNA systemu złożonego z mocarstw. Jest w tym oczywiście jakiś determinizm, a cała sytuacja – zgodnie z tytułem książki – ma w sobie coś z antycznej tragedii. Oddajmy głos autorowi: „Taki stan rzeczy, choć nie jest niczyim świadomym ani zamierzonym dziełem, ma swój tragiczny wymiar. Mocarstwa, którymi powoduje jedynie troska o własne bezpieczeństwo, które nie mają żadnych powodów, by ze sobą walczyć – nie mogą się uchylić od zmagań o potęgę i dążenia do dominacji”. Nie oznacza to jednak, że Mearsheimer usprawiedliwia wojnę albo agresywne zachowania państw na arenie międzynarodowej. Idzie raczej w ślady George’a Kennana, który przekonywał, że „zobowiązania i moralne obowiązki rządów nie są tożsame z tymi, które dotyczą jednostki”. Wynika z tego, że moralnym obowiązkiem państwa winno być posiadanie zdolności do przeforsowania swoich argumentów, a nie tylko zadowolenie z posiadania racji. Może to być pewnym zaskoczeniem dla tych, którzy przekonani są o wyjątkowej wadze tradycyjnie rozumianych wartości i moralności w polityce międzynarodowej. Mearsheimer nie pozostawia jednak złudzeń – „realiści nie dzielą państw na dobre i złe”. Liczy się tylko potęga i umiejętność jej wykorzystania.

Realizm nieodpowiedzialny?

Jeżeli Mearsheimer się nie myli i ten swoisty fatalizm rzeczywiście jest wpisany w strukturę systemu, to jeszcze nie raz będziemy świadkami zmagań o dominację. Już dziś nietrudno zresztą zauważyć, że dwa największe mocarstwa na kuli ziemskiej – Stany Zjednoczone jako dotychczasowy hegemon i Chiny jako państwo do tego miana aspirujące – wchodzą w fazę konfliktu, który dotyczy kwestii dużo poważniejszych niż deficyt handlowy czy rozwój sieci 5G.

Mearsheimer nie pozostawia złudzeń. Od wieków mocarstwa regularnie toczyły wojny o hegemonię i wpływy. Upadały imperia, a ofiarami zazwyczaj były słabsze narody. Już kilkanaście lat po zakończeniu II wojny światowej – najtragiczniejszego doświadczenia w dziejach – ludzkość znów stanęła nad przepaścią, u progu wojny nuklearnej w czasie kryzysu kubańskiego. Mniejsze, zastępcze wojny USA i Rosja prowadzą do dziś. Czy istnieje więc dobry powód, aby sądzić, że te wszystkie niemiłe dla naszych współczesnych uszu terminy, tj. „strefy wpływów”, „zmagania o dominację” czy „wojny hegemoniczne”, należą już do przeszłości? Sam fakt, że Tragizm polityki mocarstw stał się właśnie dostępny dla polskiego czytelnika, jest pod tym względem symptomatyczny i świadczy o tym, że tak wcale nie jest. Na naszych oczach historia znów się powtarza, choć nie wszyscy przyjęli to do wiadomości.

W tym miejscu nasuwa się jednak jeszcze jedna, dużo ważniejsza refleksja. Nawet jeżeli zgodzimy się, że naturalną skłonnością mocarstw jest dążenie do akumulacji potęgi, to kluczowe pozostaje pytanie, czy powinny one zmierzać w tym kierunku? Mearsheimer twierdzi, że tak. Jak sam tłumaczy, jego teoria posiada również pierwiastek preskryptywny: „państwa powinny działać zgodnie z wytycznymi realizmu ofensywnego, ponieważ wskazuje on im najlepsze sposoby przetrwania w niebezpiecznym świecie polityki międzynarodowej”.

I tu właśnie pojawiają się największe znaki zapytania. O ile bowiem można zrozumieć, że mocarstwa z natury zachowują się agresywnie i walczą o dominację, to czy rzeczywiście jest to z ich perspektywy najlepszy sposób, aby przetrwać? Czy nie jest tak, że zbyt duża akumulacja potęgi w rękach jednego mocarstwa nieuchronnie prowadzi do reakcji pozostałych państw? Czy nie dążą one wówczas do zrównoważenia systemu poprzez tworzenie koalicji i stopniowe osłabianie mocarstwa, które zmierza do osiągnięcia hegemonii? To zaś może prowadzić do długotrwałych konfliktów, których wynikiem jest osłabienie pozycji mocarstwa aspirującego do dominacji, a przynajmniej zmniejszenie poziomu jego bezpieczeństwa. Kwestie te nieraz podnosili bardziej umiarkowani realiści – można tu przywołać Kennetha Waltza czy Stephena Walta. Nie jest więc tak, że realizm ofensywny spotyka się z krytyką jedynie ze strony liberałów przesiąkniętych Fukuyamowskim optymizmem. Jeżeli dziś za Mearsheimerem bezkrytycznie przyjmiemy np., że Chiny powinny dążyć do hegemonii w swoim regionie, szybko przekonamy się, że efektem będzie wojna i zniszczenie, a nie wzrost bezpieczeństwa któregokolwiek z zaangażowanych mocarstw.

Mearsheimer a sprawa polska

Biorąc pod uwagę te nieoczywiste dylematy, warto zastanowić się nad jeszcze jedną, dla nas najistotniejszą sprawą: co z tego wszystkiego wynika dla Polski? Świat opisywany przez Mearsheimera nie jest przyjazny państwom, takim jak nasze – niewielkim, z ograniczonym potencjałem ludnościowym, terytorialnym, gospodarczym i militarnym. W dodatku jesteśmy położeni w otoczeniu mocarstw. Z tego powodu w najnowszej książce Mearsheimera najczęściej służymy za tło dla wielkiej polityki, która przetaczała się dziesiątkami tysięcy żołnierzy przez nasze terytorium. W tej optyce figurujemy jako jeden z elementów europejskiego układu sił, zawsze jednak jako ten, który był przedmiotem targów, a nie pełnoprawnym ich uczestnikiem. Mearsheimer ma wiele powodów, aby w swojej książce nie poświęcać Polsce zbyt wiele miejsca, w końcu dotyczy ona polityki mocarstw. A my mocarstwem nie jesteśmy, i – wbrew temu, co można usłyszeć z ust naszych współczesnych geopolityków – nie mamy potencjału, aby się nim stać.

Dlatego nie powinno dziwić, że kiedy już Mearsheimer wypowiada się okazjonalnie na temat optymalnych rozwiązań dla polskiej polityki zagranicznej, to tak naprawdę Polski jako takiej w nich nie widać. Jego zdaniem powinniśmy robić wszystko, żeby utrzymać amerykańską obecność w Europie, ponieważ to właśnie ona gwarantuje pokój na kontynencie. Musimy mieć też nadzieję, że potęga Chin nie będzie rosła w takim tempie, że całkowicie odciągnie uwagę i potencjał Amerykanów od Europy. A jeżeli waszyngtońska administracja zdecyduje, że pakuje manatki, Mearsheimer radzi, żebyśmy postarali się o broń atomową.

Trudno jednak dziś poważnie traktować opowieści o polskiej broni atomowej. Już samo dążenie do jej uzyskania groziłoby Polsce poważnymi konsekwencjami, ponieważ jesteśmy sygnatariuszem układu o nierozprzestrzenianiu broni atomowej. Łatwa do przewidzenia jest ostra i nieznosząca sprzeciwu reakcja Ameryki, nie mówiąc już o tym, jaki wpływ taki ruch miałby na destabilizację naszego sąsiedztwa. Polska, która dąży do uzyskania broni atomowej, automatycznie wywołuje sprzeciw nie tylko dużych państw, jak Niemcy czy Rosja, ale też strach naszych mniejszych sąsiadów. Ponadto w sytuacji, gdy nasza armia jest w nienajlepszej kondycji i nic nie wskazuje na to, żeby miało się to zmienić, opowieści o polskiej broni atomowej należy uznać za mrzonkę. Jest to strefa wyobrażeń tak odległych, że przynależą one raczej do kategorii political fiction, a nie do zakresu przewidywalnych opcji polityki zagranicznej. Tłumaczenie zaś, że nadzieja na korzystny układ międzynarodowy powinna zastąpić program polityki zagranicznej, można złożyć na karb wyjątkowo małej elastyczności teorii Mearsheimera i jego nikłego zainteresowania sprawami i losem mniejszych państw.

Jednak nie zwalnia nas to z rozważań, jak odnaleźć się w Mearsheimerowskim świecie. Dla polskiego czytelnika Tragizm polityki mocarstw powinien stanowić punkt wyjścia do refleksji nad tym, w jaki sposób zasady rządzące światem polityki międzynarodowej dostosować do możliwości średniej wielkości państw, do których należy Polska. Świat składa się bowiem z krajów, które nieustannie ze sobą konkurują i w którym mocarstwa mogą pozwolić sobie na więcej, a strefy wpływów czy wojny nie są jedynie przeszłością. Z tego powodu musimy znaleźć dla Polski realistyczny modus operandi, który pozwoli nam nie tylko przetrwać, ale i prosperować.

Błędem byłoby więc mechaniczne przeniesienie wskazań ofensywnego realizmu do polityki państwa, które nie jest i nigdy nie będzie mocarstwem. Taka tendencja pojawiła się już obecnie w Polsce (jej efektem jest dyskusja na temat polskiej broni atomowej), co jednak świadczy o bardzo powierzchownym rozumieniu realizmu, w którym potęga utożsamiana jest przede wszystkim z potencjałem militarnym. Tymczasem państwa średnie – mimo że są w swoich działaniach dużo bardziej ograniczone niż mocarstwa – w inny sposób potrafią maksymalizować swoją potęgę, używają do tego odmiennych instrumentów, a ich działania są wtedy inaczej postrzegane przez wielkie mocarstwa. Bezkrytyczne słuchanie rad Mearsheimera skończyłoby się tym, że Polska powinna uzbroić się po zęby i czekać na nieuchronnie nadciągającą wojnę. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by przewidzieć, na jak kruchych podstawach opierałoby się jej przetrwanie.

Jeżeli zamiast tego twórczo zaadaptujemy pojęcie potęgi do naszych warunków i możliwości, będziemy mieli szansę stać się potrzebnym elementem systemu europejskiego i światowego, a tym samym zwiększyć swoje poczucie bezpieczeństwa. Dla państwa takiego jak Polska, potęga to nie tylko sprawnie funkcjonująca armia. To przede wszystkim harmonijnie rozwijająca się gospodarka, korzystająca z istnienia wspólnego rynku i wspólnych instytucji unijnych. To również dążenie do jak najsilniejszego sprzęgnięcia własnych interesów z interesami naszych sąsiadów, a tym samym budowanie z nimi relacji, które mogą przełożyć się na wspólne projekty inwestycyjne lub inicjatywy na forum europejskim. To w końcu umiejętność dialogu ze wszystkimi państwami w naszym otoczeniu i ewentualnego pośrednictwa w przypadku ewentualnych sporów. Ten swoisty realizm państwa średniego pozwala krajom takim jak Polska poszerzać swoją strefę wpływów i sprawia, że stają się one potrzebne w systemie międzynarodowym. A nic tak bardzo nie zwiększa szans na przetrwanie w brutalnym Mearsheimerowskim świecie, jak właśnie inteligentne wpasowanie się w istniejący układ sił.

***

Nie ulega wątpliwości, że powinniśmy się cieszyć, że niemal 20 lat po ukazaniu się w Stanach Zjednoczonych The Tragedy of Great Power Politics możemy wziąć do ręki polski przekład, a więc Tragizm polityki mocarstw. Kwestie, o których pisze Mearsheimer, zbyt długo pozostawały na absolutnym marginesie debaty publicznej w Polsce. Jeżeli dziś miałoby się to zmienić, należy sobie życzyć, żeby realistyczny sposób myślenia o polityce międzynarodowej, który proponuje John Mearsheimer, został inteligentnie przetworzony i dostosowany do potrzeb i potencjału państwa średniej wielkości. Przy próbie mechanicznego przekopiowania ryzykujemy bolesnym powrotem do przeszłości, o której wolelibyśmy czytać już tylko w podręcznikach.

Działanie sfinansowane ze środków Programu Rozwoju Organizacji Obywatelskich na lata 2018-2030. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.