Czego nie powiedział Wam Jacek Bartosiak
W skrócie
Rzeczpospolita. Między lądem a morzem Jacka Bartosiaka to z pewnością najważniejsza książka minionego roku. To jednak dzieło nierówne, po lekturze którego pozostaje mieszanka uznania, niedosytu, ale i rozczarowania.
Zacznijmy od pochwał. Rzeczpospolita jest pierwszą od długiego czasu przystępnie napisaną przekrojową pracą dotyczącą współczesnych dylematów polskiego bezpieczeństwa. Zarazem jest publikacją przywracającą geopolitykę do polskiego dyskursu politycznego, stanowiąc ukoronowanie wcześniejszej, bardzo aktywnej działalności publicystycznej autora. Nie chcę w tym miejscu pozycjonować się w sporze pomiędzy rozmnożonymi ostatnio zwolennikami i przeciwnikami geopolityki. Skoro jednak okoliczność, że książka traktuje o tej ostatniej par excellence, uważam za jej główną zaletę, to muszę to krótko uzasadnić – odnosząc się niejako przy okazji do argumentów używanych zarówno przez jednych, jak i drugich.
Czym w ogóle jest ta geopolityka?
Geopolityka nie jest dla mnie nauką w klasycznym rozumieniu tego słowa, nie wyjaśnia bowiem w sposób całościowy wyraźnie zdefiniowanego fragmentu rzeczywistości (społecznej lub przyrodniczej). Geopolityka jest raczej paradygmatem poznawczym (i w tym sensie może wchodzić w skład teorii naukowych) bazującym na dość oczywistej obserwacji – że geografia, czyli ukształtowanie terenu, przebieg szlaków komunikacyjnych i rozlokowanie zasobów naturalnych wpływają na bezpieczeństwo państwa, a co za tym idzie, na jego politykę, zwłaszcza zagraniczną.
Geopolityka to zatem rezultat rozumowania obejmującego trzy zjawiska. Po pierwsze, jest „dzieckiem wojny”. Koncepcje geopolityczne narodziły się bowiem w epoce, w której znane stwierdzenie Clausewitza („Wojna jest jedynie kontynuacją polityki innymi środkami”) było oczywistością. Koncepty te wyrastały ze strategii wojennych, do których zresztą – jak obrazuje to książka Bartosiaka – geopolityka nieuchronnie prowadzi. Związek strategii wojskowej z ukształtowaniem terenu jest oczywisty i przez nikogo niekwestionowany. Czołgi nie przepłyną morza, a okręty nie pokonają łańcucha górskiego. Po drugie, geopolityka ekstrapoluje tradycyjne rozumienie strategii na obszar polityki poprzez konstatację równie bezdyskusyjnego faktu, że współczesne wojny toczą się o kontrolę zasobów i mogą być wygrane tylko dzięki ich kontrolowaniu. Kontrola i wykorzystanie zasobów zaś są już domeną szeroko rozumianej polityki. I wreszcie po trzecie, geopolityka jest dzieckiem pierwszej globalizacji, która zmusiła XIX-wieczne mocarstwa do zadania pytania: Jakie zasoby światowe należy kontrolować, aby wygrać przyszłą wojnę? Zwyciężenie znaczącego gracza środkami lokalnymi stało się bowiem w końcu XIX w. niemożliwe.
Z tego też pytania narodziła się geopolityka, mająca charakter nie tylko dziedziny praktycznej, lecz także ekskluzywnej, ponieważ jedynie imperia mogły z tej wiedzy korzystać. Tylko bowiem państwa kontrolujące znaczącą część zasobów światowych (lub przynajmniej regionalnych) są w stanie rywalizować ze sobą o dużą przestrzeń, a to właśnie przestrzeń stanowi najważniejszy zasób, wokół którego rozgrywa się rywalizacja rozumiana geopolitycznie. Państwa małe – z racji zajmowanego terytorium oraz skromnego potencjału – są takiej możliwości niejako „na wejściu” pozbawione. Stąd wzięły się (nietrafione moim zdaniem) zarzuty wobec geopolityki jako „ideologii imperialnej”.
Geopolityka nie jest ideologią – nie nakazuje przecież podejmowania działań w imię abstrakcyjnych wartości (dobra ludu, praw człowieka czy rzekomej wyższości jednej rasy nad drugą). Jest natomiast „imperialna” w tym sensie, że stanowi nieuchronny i konieczny sposób organizowania myśli strategicznej i politycznej państwa imperialnego (lub mającego ambicje imperialne). Nie jest to jednak zarzut, lecz stwierdzenie faktu. Imperium, z natury rzeczy funkcjonujące na dużych przestrzeniach, „orientuje się” na przestrzeń i – traktując wojnę jako naturalne przedłużenie polityki – organizuje swoją politykę wokół dylematów związanych z przestrzenią. Nie czyni to geopolityki „złą” ani „nieprawdziwą”. Natomiast może ją czynić mniej lub bardziej użyteczną w pewnych sytuacjach – i wydaje się, że to jest prawdziwa oś sporu pomiędzy jej zwolennikami i przeciwnikami (choć w polskim dyskursie mijającego roku spór ten został niesłychanie zwulgaryzowany i sprowadzony w dużej mierze do walki z fantomami własnych wyobrażeń o przeciwniku – po obu stronach).
Geopolityka gromadzi wiedzę zbliżoną do naukowej, z której wynikają implikacje praktyczne (strategiczne) dla prowadzenia realnej polityki. Implikacje te (wnioski z rozumowania geopolitycznego) są w mniejszym lub większym stopniu podzielane przez aktorów, którzy wcielają je w życie – albo nie. W tym sensie geopolityka jest jak najbardziej realną i „prawdziwą” wiedzą – jako wiedza o sposobie myślenia elit imperialnych.
Nie ulega bowiem wątpliwości, że elity rządzące zarówno Stanów Zjednoczonych, jak i Rosji oraz Chin myślą według paradygmatu Mackindera i Spykmana: postrzegają przestrzeń jako zasób, od którego zależy rozwój i przetrwanie ich imperiów. Świadomość tego zjawiska była w polskim dyskursie publicznym marginalna, a książka Bartosiaka wprowadza tę elementarną wiedzę do obiegu intelektualnego w sposób tyleż bezwzględny, ile spójny i bardzo przekonujący. Jest to niezwykle ważne dla przyszłości polskiej polityki międzynarodowej, jeżeli bowiem mamy w jakikolwiek sposób grać z tymi trzema mocarstwami, to musimy najpierw rozumieć ich język i sposób myślenia.
Geopolityka nie jest spójną „teorią wszystkiego”
Jednak geopolityka nie jest – wbrew twierdzeniom jej zaangażowanych wyznawców – nauką wyjaśniającą spójnie wszystkie zjawiska z określonej kategorii (w tym wypadku – polityki międzynarodowej). W tym miejscu trzeba przypomnieć oczywistą prawdę: jedyne, co na pewno, ustaliły nauki społeczne, to to, iż na ich gruncie w świetle jednego paradygmatu nie da się wyjaśnić całości zjawisk społecznych (na podobieństwo teorii ewolucji w naukach przyrodniczych). Jak dotąd wszelkie próby stworzenia „Wielkiej Teorii” zawiodły. Geopolityka – podobnie jak funkcjonalizm strukturalny, teoria racjonalnego wyboru czy teoria strukturacji Giddensa – stanowi cenny obszar poznania, ale odnosi się tylko do jednego aspektu ludzkich działań zbiorowych. Dlatego mówienie o jej „wiecznych prawidłach” traktować należy raczej jako kolejny wyraz ludzkiej tęsknoty za ostatecznym poznaniem, które w dziedzinie nauk społecznych pozostaje na razie nieosiągalne.
Geopolityka jest istotna dla Polaków, nie ulega bowiem wątpliwości, że rzeczywiście znajdujemy się w międzymocarstwowej „strefie zgniotu” – z punktu widzenia tychże mocarstw. Dzięki rozumieniu sposobu myślenia elit USA, Chin i Rosji potrafimy lepiej odczytać ich prawdziwe intencje i przewidzieć zachowania. Czy jednak myślenie w tych kategoriach może (i powinno) stać się podstawą polskiej polityki zagranicznej?
Do pewnego stopnia – tak. To kolejna zaleta książki Bartosiaka, że uzmysławia czytelnikom rolę szlaków komunikacyjnych i ich związek z rozwojem gospodarczym. W kontekście Nowego Jedwabnego Szlaku i związanych z nim przekształceń handlu światowego przywrócenie pojęcia pomostu bałtycko-czarnomorskiego w kategoriach obszaru gospodarczego, od którego zależy pomyślność Rzeczypospolitej, wyznacza niezwykle ważny azymut polityki państwa polskiego.
Jeżeli Centralny Port Komunikacyjny powstanie i stanie się rzeczywiście zwornikiem handlu i komunikacji światowej w naszym regionie, będzie to bardziej zasługą Jacka Bartosiaka – propagatora myślenia geopolitycznego, niż Jacka Bartosiaka – byłego już prezesa. W części, w której Rzeczpospolita odtwarza mapę mentalną szlaków handlowych I Rzeczpospolitej, przenosząc ją na współczesne uwarunkowania gospodarki światowej, książka jest po prostu rewelacją.
Geopolityka a sprawa polska
Wątpliwość pojawia się jednak w miejscu, w którym Bartosiak idzie o krok dalej, próbując zaadoptować amerykański (a więc imperialny) model postrzegania świata dla potrzeb polskiej polityki, zawężając niespodziewanie perspektywę do nieuchronnej (z mocy „wiecznych prawideł”) wojny, jaką na tym pomoście Rzeczpospolita będzie musiała stoczyć. Być może efekt ten jest niezamierzony, ale Polski teatr wojny – ostatni rozdział książki (nota bene konstrukcyjnie słabo powiązany z pozostałymi) robi właśnie takie wrażenie. Pojawia się więc ryzyko fałszywej percepcji myśli autora.
W realiach beznadziejnego strywializowania polskiego dyskursu publicznego oraz przy słabości intelektualnej polskich elit politycznych książka Bartosiaka może stać się intelektualną podstawą do swoistej „polityki imperialnej”, rozumianej jako gra na jeden scenariusz, przy czym będzie to scenariusz zakładający nieuchronne starcie zbrojne z Federacją Rosyjską. Byłaby to w moim przekonaniu sytuacja dla Polski fatalna, a z dużym prawdopodobieństwem – zabójcza.
Trudno oczywiście winić autora za (hipotetyczne) odczytanie jego intencji przez przyszłych decydentów, jednak Rzeczpospolita ma kilka mankamentów, które takie odczytanie ułatwiają, za te zaś mankamenty odpowiada autor. Książka Bartosiaka jest bardzo „amerykańska”, nie tylko w odniesieniu do treści merytorycznych (prezentowanego sposobu myślenia o świecie), ale również w sposobie prezentacji tych treści. Jest to wielka synteza w stylu najlepszych nazwisk politologii amerykańskiej, takich jak Huntington czy Fukuyama (to zresztą kolejna jej zaleta). Jednocześnie, jest – niestety – amerykańska zbyt mało. Widać, że była pisana w pośpiechu, co odbyło się kosztem logiki konstrukcji oraz redakcji.
Rzeczpospolita nie zawiera tradycyjnego wprowadzenia, omawiającego tok wywodu i skrót argumentacji, ani podsumowania, w którym wypunktowane zostałyby wnioski oraz zdefiniowane kwestie otwarte wymagające dalszej dyskusji. Niestety, w przypadku dzieła o objętości 800 stron jest to podstawowe instrumentarium. Nie wspominając już o tym, że rozdział otwierający i rozdział podsumowujący znacząco zwiększyłyby zasięg recepcji książki, ułatwiając powielanie jej tez. Zamiast tego czytelnik musi radzić sobie sam z odtworzeniem struktury myślenia autora, przebijając się przez wielowątkowy i erudycyjny, ale również nieuporządkowany oraz miejscami zbyt potoczysty wywód. Brak jest też czytelnych przejść pomiędzy rozdziałami, a momentami ezopowe śródtytuły (Klęski i zwycięstwa, Przestrzeń. Anarchia. Wojna i Ekspansja) nie ułatwiają orientacji. Dotkliwym efektem pośpiechu przy opracowywaniu publikacji są źródła w postaci przeklejonych do przypisu internetowych linków. Tak, to poniekąd czepialstwo, ale po pierwsze – w książce tej klasy to niesłychanie razi, a po drugie – wszystkie te mankamenty łącznie wpływają na końcową percepcję.
W tej książce bowiem łatwo się zgubić. Jeżeli nie czyta się jej jednym ciągiem (o co może być trudno), to stosunkowo słabe ustrukturyzowanie wywodu i brak wyraźnie wypunktowanych wniosków końcowych sprawia, że w głowie czytelnika pojawić się może zbitka skojarzeń: nieuchronność prawideł geopolitycznych – pomost bałtycko-czarnomorski jako podstawa dobrobytu (a wręcz – istnienia) Rzeczypospolitej – wojna w obronie tego pomostu. Czy przesadzam, obawiając się, że taka bezalternatywna zbitka utrwali się w głowach decydentów?
Perspektywy polskiej polityki i strategii powinny w nadchodzącej dekadzie bez wątpienia uwzględniać możliwość starcia zbrojnego na pomoście bałtycko-czarnomorskim. Czytając Bartosiaka, łatwo jednak ulec wrażeniu, że starcie to jest nieuchronne, a co więcej – że może zostać rozstrzygnięte na naszą korzyść. Przyjęcie takiego myślenia uczyniłoby nasza politykę jednokierunkową – w sposób przerażająco podobny do tego, co nastąpiło w II Rzeczypospolitej. Uczyniłoby także – ponownie – istnienie państwa i narodu przedmiotem strasznego zakładu.
Niesłusznie pomijana Unia Europejska
Tymczasem, oprócz hipotetycznej kolizji interesów USA i Rosji prowadzących do starcia zbrojnego z udziałem Polski, istnieje jeszcze sporo innych scenariuszy. Przede wszystkim na zachód od Polski znajduje się obszar, który w geopolitykę – na razie – nie gra, w każdym razie nie w taki sposób jak Stany Zjednoczone. To Unia Europejska, o której istnieniu Bartosiak ledwie wspomina, kwitując istnienie Wspólnot kilkoma zdaniami.
Dowiadujemy się z nich, że Zjednoczona Europa jest wytworem myślenia konstruktywistycznego, który traktować należy jako zjawisko co do zasady przejściowe, swoisty kaprys będący rezultatem „jednobiegunowej chwili”. Jego powstanie umożliwiła dominacja USA, zapewniająca naiwnym europejskim idealistom luksus rezygnacji z myślenia o własnym bezpieczeństwie. UE próbowała udawać że geopolityki nie ma, co działało, dopóki bezpieczeństwo w tej części świata zapewniały Stany Zjednoczone – ten czas się jednak kończy. To wystarcza Bartosiakowi, aby w dalszym wywodzie pominąć UE i jej członków (ewentualnie by wziąć pod uwagę tylko potencjał strategiczny poszczególnych państw). Jest to jednak zadziwiające zawężenie perspektyw politycznych i strategicznych Polski, które prowadzi właśnie do wspomnianego jednokierunkowego scenariusza.
Tymczasem Unia Europejska i zasady europejskiej gry – cokolwiek o nich sądzić – na razie istnieją i są dużo bardziej realne niż Dywizja Niemeńska i działa elektromagnetyczne, dzięki którym Bartosiak w ostatnim rozdziale książki zajmuje terytorium Białorusi i odnosi znakomite zwycięstwa nad Rosjanami na Bramie Smoleńskiej. Niewykluczone, że ten stan rzeczy będzie się utrzymywał również w roku 2027 (w którym rozgrywa się „akcja” ostatniego rozdziału Rzeczypospolitej).
O ile więc ogromną zaletę tej pracy stanowi wprowadzenie do polskiego obiegu intelektualnego geopolityki jako sposobu myślenia elit Stanów Zjednoczonych, o tyle jej największą słabością jest całkowite pominiecie analogicznej prezentacji uwarunkowań polityki europejskiej. Zapewne jest to temat wymagający odrębnej książki, jednak książka taka powinna jak najszybciej powstać, niekoniecznie jako kontrapunkt, lecz jako uzupełnienie geopolitycznego wywodu Jacka Bartosiaka.
Po tej zachodniej stronie pomostu bałtycko-czarnomorskiego znajduje się bowiem cały niezwykle skomplikowany świat wzajemnych zależności wpływających na polską politykę – zarówno gospodarczą, jak i bezpieczeństwa. Świat ten – w ogromnym uproszczeniu – stanowi splot wspólnych i przeciwstawnych interesów, ale również zbiór pojęć i wartości, do których elity europejskie są niezwykle przywiązane. Aby móc się w nim biegle i skutecznie poruszać, konieczna jest znajomość również ich języka. Jak dramatycznie brakuje go polskim elitom, wykazała ich niezdolność do komunikacji w największym sporze Polska-UE, czyli w sporze o sądownictwo.
Unia Europejska w swoim obecnym kształcie zapewne nie przetrwa do granicznego w Rzeczypospolitej roku 2027. Jednak to, jaką przybierze do tego czasu formę i jak ten nowy kształt wpływać będzie na bezpieczeństwo i możliwości rozwoju Polski, zależy już w pewnym stopniu od nas samych, w szczególności zaś od tego, do jakiego przyszłego kształtu Unii zdołamy przekonać Niemcy. Projekt Międzymorza otwiera tu potencjalnie bardzo szerokie perspektywy reorientacji polityki niemieckiej (z czego niemieckie elity rządzące zdają sobie już do pewnego stopnia sprawę). Wobec rysującej się coraz wyraźniej niemożności utrzymania spoistości UE, Niemcy dążą bowiem do silniejszej integracji „przestrzeni karolińskiej”, przy jednoczesnym utrzymaniu hegemonii gospodarczej nad wschodem i południem kontynentu. Tworzy to niebezpieczną dla Polski perspektywę marginalizacji Europy Środkowo-Wschodniej, której – potencjalnie – zapobiec by mogło wykreowanie nowego statusu Międzymorza w ramach przyszłej konstrukcji europejskiej. Projekt taki mógłby również oferować Niemcom zwiększone bezpieczeństwo zewnętrzne w postaci stabilnej wschodniej flanki (dającej im głębię strategiczną), która – po osiągnięciu odpowiedniego poziomu bogactwa i przy wsparciu Niemiec – mogłaby w przyszłości stać się niezależna od (i tak nader niepewnego) parasola militarnego USA.
Aby jednak tworzyć i rozwijać tego rodzaju projekty polityczne, konieczne jest sprawne i podmiotowe uczestnictwo w strukturach europejskich. Tym bardziej, że przeżywające kryzys państwa Unii mają kłopot z priorytetyzacją własnych polityk, co dotyczy również Niemiec. Otwiera to możliwości „punktowego” przekonywania partnerów odpowiednio dobraną argumentacją, zarówno tą opartą na instrumentarium geopolityki, jak i tą czerpiącą z myślenia konstruktywistycznego. Przykładem zaprzepaszczonych w tej kwestii szans jest polityka klimatyczna UE, wobec której Polska zajęła stanowisko bierne, akceptując warunki przebudowy polskiej energetyki, które hamują szanse naszego rozwoju i odbiją się boleśnie na naszych kieszeniach.
Unii nie można zatem zignorować. Tym bardziej, że proces jej przekształceń będzie długi i mozolny, w którym to okresie zasady jej funkcjonowania w dużym stopniu działać mogą w paradygmacie „nowego średniowiecza” – sieciowej struktury o niepewnej równowadze i wielopłaszczyznowych czynnikach wpływu. Na proces ten nie będziemy w stanie wpływać, dysponując narzędziami intelektualnymi wyłącznie z zakresu klasycznej geopolityki. Jednocześnie zaś jego efekt będzie dla nas równie znaczący, co „Wielka Gra” pomiędzy USA, Chinami a Rosją.
***
Nakreślona przez Bartosiaka wizja jest scenariuszem, który może się ziścić. Nie jest jednak – jak wydaje się sugerować autor Rzeczypospolitej – scenariuszem jedynym. Co więcej, w moim przekonaniu interes Polski wymaga, aby scenariusza tego uniknąć. Aby jednak stało się to możliwe, polskie elity muszą być w stanie przewidzieć i współkreować wydarzenia, prowadzące w innym kierunku niż starcie zbrojne z Federacją Rosyjską. To zaś wymaga spojrzenia szerszego i bardziej wielowątkowego niż zaprezentowane w tej – niewątpliwie fascynującej – książce.