Niemiecka Energiewende jest antyklimatyczna
W skrócie
Energiewende, niemiecka transformacja energetyczna, reklamowana jest jako nowoczesna droga, wytyczona przez silnie zmotywowane troską o klimat społeczeństwo, która prowadzić ma do czystej energii, gospodarczej ekoneutralności i zakończenia ery paliw kopalnych, tak nad Łabą, jak i w innych krajach Europy. Tymczasem, projekt ten jest w rzeczywistości cyniczną grą Berlina obliczoną na wzmocnienie swej pozycji politycznej i ekonomicznej na kontynencie, kosztem klimatu, europejskiej solidarności i interesów państw słabszych.
O tym, że surowce energetyczne są bronią polityczną wiadomo już od dawna. Dobitnie udowodnił to m.in. kryzys naftowy z 1973 roku, podczas którego członkowie Organizacji Arabskich Krajów Eksportujących Ropę Naftową (OAPEC) nałożyli embargo na dostawy ropy do państw wspierających Izrael w wojnie Jom Kipur. Wskutek czysto politycznej decyzji, ceny tego surowca skoczyły w górę o kilkaset procent, wywołując światowy kryzys i uderzając szczególnie w gospodarkę USA. O to właśnie chodziło krajom OAPEC.
Poszukując dowodów na polityczne wykorzystywanie surowców nie trzeba sięgać pamięcią pół wieku wstecz. Wystarczy przywołać wydarzenia względnie nowe, które rozgrywały się tuż przy polskiej granicy, albo nawet nad samą Wisłą. Takim przykładem może być rosyjsko-ukraińska wojna gazowa z 2009 roku. Według ekspertów, pewnym szczególnym przypadkiem politycznego wykorzystania zasobów energetycznych były też tajemnicze „awarie” Gazociągu Jamalskiego, uniemożliwiające odbiór błękitnego paliwa w Polsce, które przytrafiały się w pewnych istotnych dla kraju momentach, takich jak szczyt NATO w Warszawie w 2016 roku czy wizyta prezydenta Donalda Trumpa rok później. Sytuacje te zostały jednoznacznie odebrane jako charakterystyczny sygnał wysłany do polskich władz.
Ale czy równie potężny, polityczny wymiar może mieć także transformacja energetyczna? Czy przemodelowanie energetyki danego kraju może wzmocnić jego realne wpływy na państwa ościenne? Czy pod płaszczykiem zielonej rewolucji można ukryć wyrachowane działania, służące jedynie wzmocnieniu gospodarczo-politycznej pozycji państwa, w oderwaniu od jakiejkolwiek ekologii?
Niemiecka Energiewende pokazuje, że tak.
Dzieje jednej transformacji
Choć powszechnie uważa się, że Energiewende jest tworem ostatnich kilkunastu lat niemieckiej polityki, to korzenie tej transformacji sięgają jeszcze XX wieku. W roku 1980 opublikowana została książka pod tytułem „Energie-Wende. Wachstum und Wohlstand ohne Erdöl und Uran” (niem. „Zwrot energetyczny. Wzrost i dobrobyt bez ropy i uranu”). Jej autorzy – Florentin Krause, Hartmut Bossel i Karl-Friedrich Müller-Reißmann – już na wstępie pisali, że „książka ta stawia tezę, iż radykalna zmiana w polityce energetycznej Republiki Federalnej Niemiec jest niezbędna”. Domagali się oni rewolucyjnej strategii na przyszłość, podkreślając, że przełomowość nowych czasów wyznacza m.in. „wyczerpywanie się ropy naftowej, jako taniego źródła energii”. To również ropie naftowej poświęcony był cytat otwierający pierwszy rozdział książki (zatytułowany „Dlaczego potrzebujemy Energiewende”). Publikacja ta po raz pierwszy użyła słowa „Energiewende” do określenia szeroko zakrojonej transformacji energetycznej, będącej odpowiedzią na wyzwania współczesności.
Idea Energiewende ewoluowała w czasie, czerpiąc garściami z popularności ruchów ekologicznych, które narodziły się wokół takich wydarzeń, jak odkrycie dziury ozonowej, katastrofa w Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej czy wypadek tankowca Exxon Valdez.
Upadek ZSRS i koniec zimnej wojny umożliwił przesunięcie większych ilości społecznej energii, uwagi i środków na kwestie związane z klimatem. Sprzyjały temu też inne zmiany na politycznej mapie Europy. W 1990 roku doszło do zjednoczenia dwóch państw niemieckich w jedną Republikę Federalną Niemiec. Wtedy niemieckie wysiłki w zakresie ochrony środowiska i walki ze zmianami klimatu nabrały nowej dynamiki.
Rok zjednoczenia był rokiem powstania pierwszego niemieckiego Planu Działań ws. Zmian Klimatu. Rok później pojawił się w RFN pierwszy plan wsparcia odnawialnych źródeł energii. W nowe tysiąclecie Niemcy wkroczyły pod przewodnictwem kanclerza Gerharda Schrödera, który kierował rządem utworzonym ze swojej macierzystej partii socjaldemokratycznej (SPD) i Zielonych. Od tego momentu zaczęła się oficjalna, rządowa historia Energiewende.
To właśnie na początku XXI wieku ukuto podwaliny pod niemiecką transformację energetyczną. Ekipa Schrödera przyjęła plan dotyczący wychodzenia RFN z energetyki jądrowej (wynikiem czego już w 2003 roku zamknięto pierwszą taką jednostkę), uchwaliła ustawę o energii odnawialnej (Erneuerbare-Energien-Gesetz, EEG), wdrożyła też polityki w zakresie efektywności energetycznej. Było to de facto przygotowanie gruntu pod rozwój technologii odnawialnych źródeł energii, które są jednym z fundamentów Energiewende.
Ostatni rząd Schrödera przygotował też jeszcze jeden filar niemieckiej transformacji – na dwa tygodnie przed wyborami parlamentarnymi, które przyniosły zwycięstwo frakcji Angeli Merkel, Schröder podpisał pierwsze porozumienie dotyczące budowy rurociągu Nord Stream, który – biegnąc po dnie Bałtyku – połączyć miał Rosję z Niemcami, umożliwiając przesył 55 miliardów metrów sześciennych gazu rocznie. Z kolei 24 grudnia 2005 roku, tuż przed zmianą rządu, ekipa odchodzącego kanclerza zagwarantowała pokrycie kosztów projektu Nord Stream do wysokości miliarda euro.
Stery władzy po Schröderze objęła chadecka kanclerz Angela Merkel. Transformacja energetyczna była jednym z filarów programu politycznego wszystkich jej rządów, a ona sama została okrzyknięta KlimaKanzlerin – kanclerzem klimatycznym. W 2007 roku koalicyjny rząd CDU/CSU i SPD przyjął pakiet energetyczny, w ramach którego Niemcy zobowiązały się m.in. do ustanowienia celów klimatycznych na rok 2020. Jednym z tych celów jest redukcja emisji gazów cieplarnianych o 40% w porównaniu do poziomów z roku 1990.
Kolejna ekipa pod wodzą Merkel (złożona z chadeków i liberałów z FDP) przyjęła tzw. Energiekonzept, czyli długoletnią strategię energetyczną, zakładającą m.in. wsparcie energetyki odnawialnej i dalsze ograniczenia emisji. W roku 2011, po katastrofie w elektrowni Fukushima Dai-Ichi, rząd RFN zadecydował o znacznym przyspieszeniu wyjścia Niemiec z atomu, przesuwając jego datę z 2036 na 2022 rok. W 2012 roku do użytku oddano pełną moc gazociągu Nord Stream. Za czasów kolejnego rządu Angeli Merkel, który tworzyli chadecy i socjaldemokraci, rozpoczęło się projektowanie gazociągu Nord Stream 2. We wtorek 1 maja 2018 roku niemieckie odnawialne źródła energii po raz pierwszy w historii pokryły całość zapotrzebowania RFN na energię elektryczną.
Z kolei w styczniu 2019 roku, podczas funkcjonowania czwartego rządu Merkel, złożonego ponownie z CDU/CSU i SPD, niemiecka Komisja do spraw Rozwoju, Strukturalnej Zmiany Gospodarczej i Zatrudnienia, zwana potocznie komisją dekarbonizacyjną, ustaliła, że RFN zakończy pozyskiwanie energii elektrycznej z węgla najpóźniej w roku 2038.
W powyższym krótkim opisie znaleźć można najważniejsze części składowe Energiewende. Są to: odejście od spalania węgla, wygaszenie elektrowni jądrowych i oparcie miksu energetycznego na odnawialnych źródłach energii wspieranych mocami gazowymi. Żeby zrozumieć, dlaczego niemiecka transformacja energetyczna nie jest tym, czym się wydaje, najlepiej przyjrzeć się bliżej każdemu z tych elementów z osobna.
Niemiecki węgiel, czyli długie pożegnanie
Choć, jak to zostało wspomniane wyżej, teoretycznie Niemcy powinny odejść od węgla w ciągu najbliższych 18 lat, to harmonogram ten może zostać wydłużony. Wynika to przede wszystkim z wciąż istotnego udziału tego surowca w niemieckim miksie energetycznym. W 2018 roku Niemcy wyprodukowały z obu rodzajów węgla o mniej więcej tyle samo energii elektrycznej więcej co ze wszystkich źródeł odnawialnych razem wziętych (choć był to rok rekordowy dla OZE).
Dla rządu w Berlinie kłopotliwe jest zwłaszcza ogromne zużycie bardzo emisyjnego paliwa, jakim jest węgiel brunatny (Niemcy są jego największym konsumentem na świecie, zużywając rocznie ok. 3 razy więcej tego surowca niż Polska). Międzynarodowy rozgłos zyskały protesty przeciwko rozbudowie niemieckich odkrywek. Szczególnie intensywne były walki w obronie lasu Hambach, zwanego przez ekologów „starożytnym” – rośnie on bowiem od 12 tysięcy lat. Las ten zajmował ongiś powierzchnię tysięcy hektarów, dziś – ze względu na eksploatację pokładów węgla – skurczył się do zaledwie pięciuset. Aktywiści potrafili zebrać do obrony lasu naprawdę potężne siły.
W lipcu 2015 roku grupa 1200 ekologów wtargnęła na teren kopalni w Hambach i przejęła maszynę wydobywającą węgiel. Wobec tej sytuacji władze RWE zdecydowały się wstrzymać produkcję energii elektrycznej. Policja zatrzymała wtedy prawie 800 osób, którym postawiono zarzuty m.in. bezprawnego wejścia na teren kopalni oraz naruszenia działalności spółki. Innym przykładem masowej akcji ekologów było zablokowanie torów tzw. „Hambachbahn”, czyli wewnętrznej kolei kursującej na terenie kopalni i elektrowni czy obrona Mony – liczącego sobie 250 lat drzewa. Taka intensywność protestów wymagała użycia przez policję i RWE nadzwyczajnych środków. Do opanowania protestów wysyłano bardzo duże siły, m.in. kilkadziesiąt radiowozów policyjnych, pojazdy opancerzone a nawet helikoptery. Koncern RWE wykorzystał także prywatne służby ochroniarskie, które dysponowały m.in. specjalnie wytresowanymi psami.
Lecz nie tylko lasy cierpią ze względu na rozwój kopalni węgla brunatnego. W Niemczech cały czas postępują wysiedlenia, które mają ten sam cel, co wycinki – udostępnić nowe tereny pod odkrywki. Jednym z najbardziej znanych przykładów tego typu wywłaszczeń jest historia osad wyburzanych pod rozbudowę kopalni Garzweiler. Żeby umożliwić odkrywce rozwój, zdecydowano się na przeniesienie 12 osad, które zamieszkane były przez prawie 8 tysięcy osób.
Medialne przykrycie tych niewygodnych węglowych faktów, które ciążyły na „zielonej” opinii Niemiec miała zapewnić tzw. komisja ds. wyjścia z węgla, czyli uruchomiona w 2018 roku Komisja do spraw Rozwoju, Strukturalnej Zmiany Gospodarczej i Zatrudnienia. Organ ten miał zaprezentować wyniki swoich prac (polegające głównie na ustaleniu daty wygaszenia elektrowni węglowych w RFN) podczas konferencji COP24 w Katowicach (która byłaby wspaniałą medialną platformą dla ogłoszenia takich deklaracji).
To się Niemcom nie udało – w ramach PR-owego ersatzu, niemieckie spółki zorganizowały widowiskowe zamknięcie ostatniej kopalni węgla kamiennego (co przecież w żaden sposób nie przekłada się np. na niemieckie emisje dwutlenku węgla, elektrownie zasilane tym surowcem pracują bowiem dalej, używając paliwa z importu). Ostatecznie prace Komisji zakończyły się 26 stycznia 2019 roku. Wtedy też, po trwającej 20 godzin dyskusji, ustalono ostateczne brzmienie raportu. Dokument ten zakłada, że całkowita dekarbonizacja Niemiec nastąpi w roku 2038, z zaznaczeniem, że w razie nadzwyczajnych postępów proces ten może zakończyć się już w roku 2035.
Taki scenariusz jest jednak mało realny. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że Energiewende praktycznie nie radzi sobie z dekarbonizacją Niemiec. Udział węgla w miksie maleje procentowo głównie dlatego, że wzrost zapotrzebowania na energię RFN pokrywała głównie ze źródeł odnawialnych i gazu. Można zatem powiedzieć, że niemiecka energetyka nie wypiera węgla skutecznie, co widać zwłaszcza na przykładzie węgla brunatnego. Z tego surowca czerpie się tam bowiem tyle samo energii elektrycznej, co w 1992 roku. Ponadto, węgiel – zwłaszcza ten brunatny – będzie Niemcom potrzebny jako paliwo wspomagające po wygaszeniu energetyki jądrowej (co zaplanowano na 2022 rok). RFN po prostu potrzebuje dalej czerpać energię z tego surowca.
Warto zaznaczyć, że w międzyczasie Wielka Brytania dokonała potężnej dekarbonizacji, deklasując wysiłki Niemiec w tym zakresie, co dowodzi, że proces taki jest możliwy, ale po prostu nie jest nad Łabą realizowany. Berlin naciska na dekarbonizację Europy, ale sam nie czyni na tym polu zbyt spektakularnych kroków.
Wojna atomowa
Biorąc powyższe pod uwagę należy stwierdzić, że coś po 2022 roku musi ulec powiększeniu: albo będą to niemieckie emisje, albo importy energii, albo harmonogram dekarbonizacji. Wyłączenie mocy w atomie znacznie naruszy bowiem strukturę niemieckiego systemu elektroenergetycznego.
A dlaczego w ogóle Niemcy chcą odejść od energetyki jądrowej?
Analizując tę decyzję można dojść do wniosku, że zamknięcie przez Berlin wszystkich niemieckich elektrowni jądrowych to jeden z najbardziej kontrowersyjnych, cynicznych i sprzecznych z nauką kierunków rozwoju niemieckiej transformacji energetycznej. Jest to także sposób na budowę pozycji gospodarczej i biznesowej RFN na kontynencie europejskim.
Pierwsze skonkretyzowane plany odejścia Niemiec od atomu pojawiły się jeszcze za czasów Gerharda Schrödera, lecz aktualną datę końca tego procesu ustaliła Angela Merkel. Obecna kanclerz Niemiec motywowała swoją decyzję strachem wywołanym przez katastrofę w japońskiej elektrowni Fukushima Dai-Ichi, do której doszło w 2011 roku. Tuż po wydarzeniach w Japonii, niemiecki rząd zadecydował o czasowym wyłączeniu 8 z 17 działających w RFN reaktorów. Kilka miesięcy później Berlin zdecydował o odejściu od energetyki jądrowej w 2022 roku, a tamtejsze spółki (np. Siemens) rozpoczęły proces odchodzenia od działalności w sektorze atomowym.
Na pierwszy rzut oka decyzja ta wydaje się być irracjonalna. Przede wszystkim, katastrofa w Fukushimie Dai-Ichi nie pociągnęła za sobą tragicznych skutków, m.in. w postaci ofiar śmiertelnych wywołanych zdarzeniami radiacyjnymi. W porównaniu z tragicznym żniwem, jakie zebrały trzęsienie ziemi i tsunami, wydarzenia w japońskiej elektrowni są praktycznie bez znaczenia. Warto też zauważyć, że nawet skażenie, do którego doszło wskutek wycieku wody z elektrowni, nie ma zauważalnych skutków dla zdrowia i życia ludzi. Po drugie, trudno w jakikolwiek sposób wytłumaczyć wygaszanie elektrowni jądrowych w Niemczech po wypadku w Fukushimie. Wystarczy przecież rzut oka na mapę, by przekonać się, że zagrożenia, które doprowadziły do wypadku w Japonii nie mają absolutnie żadnej szansy na spowodowanie takiej samej sytuacji w RFN. Przecież Niemcom nie zagrażają ani trzęsienia ziemi, ani tsunami!
Trudno też zrozumieć decyzję o tymczasowym wyłączeniu jednostek jądrowych. Jaki wpływ ma bowiem wypadek w jednej takiej elektrowni na pracę innych? Czy Niemcy uwierzyli, że nad światem wisi atomowe fatum i katastrofa w Japonii zaraz pociągnie za sobą podobne zdarzenie w RFN?
Decyzję Niemiec dotyczącą wyłączenia jednostek jądrowych po katastrofie w elektrowni Fukushima Dai-Ichi można zobrazować na wyjątkowo groteskowych przykładach. Dajmy na to: rodzina mieszkająca w Kielcach usłyszała, że inna rodzina, która żyje w Radomiu, zaprószyła mały pożar poprzez nieprawdopodobną i niemożliwą do powtórzenia w ich domu serię zdarzeń – jednoczesne zbicie i zalanie wodą działające żarówki. Choć przez sam pożar nikomu nic się nie stało, to w reakcji na całe wydarzenie, rodzina kielczan decyduje się… wykręcić i wyrzucić wszystkie żarówki w swoim domu, by siedzieć wieczorami przy świeczkach.
Tymczasem, atom jest technologią bezpieczną i potrzebną w znacznie szerszym, globalnym, ważnym dla całej ludzkości kontekście – to niezbędny sposób, by wyhamować postępujące coraz szybciej zmiany klimatu. Według raportów Międzyrządowego Panelu ds. Zmian Klimatu (Intergovernmental Panel on Climate Change, IPCC) energetyka jądrowa jest konieczna do zrealizowania scenariuszy zakładających realne i skuteczne przeciwdziałanie wzrostowi globalnych temperatur.
Jednakże Niemcy chcą nie tylko pozbyć się własnych elektrowni jądrowych, ale też zablokować powstawanie podobnych jednostek w całej Europie.
W marcu 2018 roku serwis Energetyka24 opublikował fragmenty umowy koalicyjnej zawartej pomiędzy CDU/CSU i SPD, będącej przypieczętowaniem powstania kolejnego chadecko-socjaldemokratcznego rządu pod kierownictwem Angeli Merkel. Porozumienie między tymi partiami zakładało walkę o zakaz wykorzystywania unijnego i państwowego wsparcia finansowego w projektach jądrowych na terenie Unii Europejskiej.
Ta informacja rzuca zupełnie nowe światło na działania Berlina w sektorze energetyki jądrowej. Jak się bowiem okazuje, Niemcom udało się wykorzystać sprzeciw części swego społeczeństwa do realizacji… planów biznesowo-politycznych o zasięgu europejskim, które mają na celu wesprzeć gospodarkę RFN i wzmocnić wpływy polityczne tego państwa w krajach ościennych. Warto przyjrzeć się dokładnie umowie koalicyjnej między CDU/CSU i SPD. Kontrowersyjny dla energetyki jądrowej fragment brzmi tak:
„W UE będziemy domagać się, aby cele Traktatu Euratomu dotyczące wykorzystania energii jądrowej były dostosowane do wyzwań przyszłości. Nie chcemy żadnego wsparcia z funduszy unijnych na nowe elektrownie jądrowe. Chcemy konsekwentnie wdrożyć zakończenie udziału funduszy państwowych w elektrowniach jądrowych za granicą (…) osadzenie Energiewende w kontekście europejskim otwiera szansę na zmniejszenie kosztów i wykorzystanie efektu synergii. Chcemy dodatkowych możliwości rozwoju i wzrostu zatrudnienia w Niemczech oraz możliwości eksportowych dla niemieckich firm na rynkach międzynarodowych”.
Niemcy otwarcie wskazują zatem, że ich antyatomowa polityka ma na celu budowę gospodarczej potęgi RFN (poprzez stymulowanie rozrostu rynku pracy oraz zwiększenie możliwości eksportowych), a co za tym idzie – wzrost pozycji politycznej Niemiec.
Warto zaznaczyć, że te dwa atrybuty, których siłę chce zwiększyć Berlin też zawierają się w obrębie Energiewende. Rezygnacja z atomu skłoni bowiem poszczególne państwa do inwestycji w odnawialne źródła energii, przede wszystkim zaś: w farmy wiatrowe i farmy fotowoltaiczne. Skorzystać na tym mogą firmy z RFN, które wyspecjalizowały się w tym segmencie dzięki dekadom intensywnych niemieckich inwestycji w OZE. Jeśli zaś chodzi o eksport, to w kontekście walki z atomem warto zauważyć, iż zablokowanie inwestycji w tego typu źródła energii w krajach ościennych (np. w Polsce) może w pewnej perspektywie sprawić, że państwa te w szczytach zapotrzebowania będą musiały skupować prąd z rynku niemieckiego – po prostu nie będą one posiadać dużych, stabilnych i niskoemisyjnych mocy (zakładając, że Europa dalej podążać będzie wytyczoną przez Berlin polityką dekarbonizacji).
Co więcej, państwa odchodzące od węgla i atomu, budujące duże moce w OZE będą potrzebowały jeszcze jednej rzeczy do prawidłowego funkcjonowania ich systemów energetycznych: gazu, który stabilizuje odnawialne źródła energii (czego dowodem może być np. litewski miks energetyczny po wyłączeniu tamtejszej elektrowni jądrowej). A błękitnego paliwa Niemcy będą miały przecież pod dostatkiem, dzięki swym dwóm podbałtyckim gazociągom biegnącym ku rosyjskim złożom. Mowa oczywiście o działającym Nord Stream i budowanym właśnie Nord Stream 2.
Gazowa pętla
O okolicznościach powstania Nord Stream i Nord Stream 2 napisano już tyle, że chyba nikt nie ma wątpliwości dotyczących natury tych projektów. Dwa podbałtyckie gazociągi, które łącznie umożliwią przesył 110 mld metrów sześciennych gazu z Rosji do Niemiec, zrodziły się w atmosferze kompromitujących skandali – podwaliny pod te inwestycje położył Gerhard Schröder, który kończąc swą karierę publiczną został rosyjskim lobbystą, nad realizacją czuwał Matthias Warnig, były agent Stasi, budowie nie przeszkodziły – dzięki niemieckiemu parasolowi politycznemu – takie wydarzenia, jak rosyjska wojna na wschodzie Ukrainy, Anschluss Krymu przez Moskwę, zestrzelenie samolotu MH17, czy incydent w pobliżu Cieśniny Kerczeńskiej. Nie pomógł też sprzeciw niektórych państw Unii Europejskiej (m.in. Polski, Rumunii czy Danii), protest i groźba sankcji ze strony USA (ani też zabiegi amerykańskiego ambasadora w Berlinie, Richarda Grenella), ostrzeżenia dotyczące bezpieczeństwa Ukrainy (stanowiącej dotychczasowy kraj tranzytowy dla gazu z Rosji) ani nawet nowelizacja tzw. dyrektywy gazowej (która została zneutralizowana na forum UE).
Niemcy i ich partnerzy dopięli swego, wkrótce drugi gazociąg Nord Stream zostanie ukończony, otwierając ogromną magistralę. Ale błękitne paliwo tłoczone tą drogą nie zostanie skonsumowane przez Niemców. Gaz z Nord Streamów ma płynąć dalej, wgłąb Europy, uzależniając państwa chcące powielić rozwiązania Energiewende od Rosji i jej niemieckiego pośrednika.
RFN już teraz importuje więcej gazu niż sama konsumuje. W 2016 roku niemieckie zużycie gazu ziemnego sięgnęło 95 mld metrów sześciennych, podczas gdy całościowy import do tego kraju sięgnął prawie 120 mld metrów sześciennych. Oznacza to, że na niemieckim rynku gazu znalazła się nadwyżka rzędu 25 mld m3, którą można było sprzedać do krajów ościennych.
Centrale położenie Niemiec na europejskiej mapie predestynuje ten kraj do roli centralnego hubu dystrybucyjnego. Pozycja ta jest wzmocniona dzięki dobrze rozwiniętej niemieckiej infrastrukturze przesyłowej, czyli przede wszystkim sprawnymi interkonektorami. To wszystko sprawia, że Niemcy są w stanie zaprzęgnąć rosyjski gaz do budowy własnej pozycji politycznej i gospodarczej – surowiec ten trafia do nich bowiem bez żadnych pośredników i w ogromnych ilościach. W dodatku, dobre relacje z Rosją sprawiają, że Berlin płaci za błękitne paliwo bardzo atrakcyjną cenę (niższą niż m.in. Polska, która jest przecież geograficznie bliższa Rosji). RFN trzyma zatem rękę na kurkach z gazem, ma wpływ na jego ceny, może na nim zarabiać. Ponadto, jak zostało to wyżej wspomniane, Niemcy już teraz są jednym z czołowych eksporterów gazu wewnątrz Unii Europejskiej.
Tym można zatem tłumaczyć usilne forsowanie niemieckiego modelu transformacji energetycznej, zakładającego oparcie się na źródłach gazowych i sprzeciw wobec nowych inwestycji w jednostki jądrowe.
Rozwój programów atomowych wypaczyłby kierunek zakreślony przez oryginalną niemiecką Energiewende i tym samym pozbawiłaby Berlin dochodów ze sprzedaży gazu, gdyż bloki gazowe nie byłyby wtedy budowane, ich rolę pełniłyby siłownie jądrowe. A przecież RFN chce, by kraje Europy transformowały swoją energetykę za pomocą gazu, gazu kupowanego od Niemiec.
Klimatyczne walory atomu, stawiające go pod tym względem na pozycji znacznie lepszej niż ta, którą zajmują źródła gazowe, są w tym ujęciu kompletnie bez znaczenia. Gazowa współpraca z Rosją i plany ekspansji stanowią też wyjaśnienie tego, że Niemcy sceptycznie odnoszą się do budowy terminali LNG na Starym Kontynencie. RFN nie posiada ani jednej takiej jednostki.
Prawdziwe oblicze Energiewende
Niemiecka transformacja energetyczna, z założenia nastawiona na przeciwdziałanie zmianom klimatu, jest w rzeczywistości antyklimatyczna. Nie tylko bowiem nie działa w zakresie dekarbonizacji, ale też zalicza porażki w zakresie redukcji emisji dwutlenku węgla. W latach 2008-2017 RFN praktycznie wcale nie zredukowała swoich emisji, notując intensywne skoki w roku 2009 i 2013.
Niemcy postawili krzyżyk na jedynych dużych, skalowalnych i stabilnych źródłach energii, czyli na elektrowniach jądrowych. Uczynili to świadomie i z rozmysłem, wiedzeni chęcią politycznego i gospodarczego zysku, realizowanego kosztem innych.
Niemiecko-rosyjska współpraca gazowa, nastawiona na partykularny zysk Berlina i kilku jego partnerów, nie tylko naruszyła bezpieczeństwo Unii Europejskiej, ale też podkopała zaufanie do tej instytucji w wielu krajach członkowskich.
Gdyby nie postawa Niemiec w sprawie Nord Stream 1 i 2, moglibyśmy powiedzieć, że agresywna polityka Gazpromu, polegająca m.in. na zakręcaniu Europie kurka z gazem (tak jak to miało miejsce w 2009 roku) czy łamaniu unijnego prawa konkurencji (rosyjska spółka przyznała się do tego w toku postępowania antymonopolowego prowadzonego przez Komisję Europejską) spotkała się z mocną opozycją ze strony Zachodu – przecież to właśnie takie zachowania Gazpromu skłoniły Polskę, Ukrainę i Litwę do podjęcia szeroko zakrojonych wysiłków celem uniezależnienia się od dostaw z Rosji, czego efektem jest choćby Terminal LNG w Świnoujściu, jednostka FSRU w Kłajpedzie czy plany dotyczące budowy gazociągu Baltic Pipe.
Biorąc powyższe pod uwagę można stwierdzić, że Energiewende to dzieło kompleksowego układu instytucjonalnego, który – kierując się wyłącznie swoim, precyzyjnie określonym interesem – potrafił z gliny konfliktów społecznych, powiązań gospodarczych i wpływów politycznych ulepić swego golema, strażnika i wojownika w jednym. Tylko ten jeden układ, który stoi za całą maszynerią, który pociąga za wszystkie sznurki, który rozrysowuje kierunki i nadaje tempo, skorzysta w pełni na tym modelu transformacji energetycznej. Układem tym jest oczywiście Republika Federalna Niemiec.
Artykuł powstał na podstawie wybranych fragmentów książki Jakuba Wiecha pt. „Energiewende. Nowe niemieckie imperium”, która już wkrótce będzie dostępna w sprzedaży.
Anglojęzyczna wersja materiału do przeczytania tutaj. Wejdź, przeczytaj i wyślij swoim znajomym z innych krajów!
Artykuł (z wyłączeniem grafik) jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zezwala się na dowolne wykorzystanie artykułu, pod warunkiem zachowania informacji o stosowanej licencji, o posiadaczach praw oraz o konkursie „Dyplomacja publiczna 2019”. Prosimy o podanie linku do naszej strony.
Zadanie publiczne współfinansowane przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP w konkursie „Dyplomacja publiczna 2019”. Publikacja wyraża jedynie poglądy autora/ów i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.