To wszystko jest w naszej głowie
Polskie problemy często istnieją tylko w naszych głowach. Powodowane są dziwną mieszanką postkolonialnych kompleksów i niezaspakajalnych imperialnych aspiracji, będących dziedzictwem naszej kultury. Z jednej strony ciągła obawa o niedostateczną europejskość, z drugiej przecenianie naszej pozycji w regionie. Mimo że niedługo świętować będziemy 30-lecie III RP, nadal jesteśmy narodem z nieprzepracowanymi problemami. Problemami, albo grzechami, których dwadzieścia jeden skatalogował i opisał w swojej książce Piotr Stankiewicz.
Istnieją różne rodzaje grzechów, ale jeden wśród nich jest największy. To autorasizm, który napędza nienawiść i pogardę kierowaną w stronę współobywateli, tylko dlatego, że są Polakami. Wpadamy w pułapki „esencjalizmy narodowego” czyli przekonania, że tylko my mamy wady i problemy. Tylko my i nikt inny jest tak szczególny i powinien się tego wstydzić przed innymi. Nasza debata publiczna przesiąknięta jest przekonaniem, że niektóre poglądy polityczne są nie do wyobrażenia w „cywilizowanym kraju Zachodu”, a programy znane z państw rozwiniętych nie powinny być stosowane w Polsce, ponieważ jesteśmy zbyt głupi, aby z nich skorzystać. Wstydzimy się za Polaków przed światem, że nie potrafią zachować się na wakacjach, gadają polityczne głupstwa i przepijają publiczne pieniądze. A to wszystko w przekonianiu, że dyskwalifikuje nas to jako członka Europy, że każda z tych cech dowodzi naszej niższości. Przekonanie to pogłębia naszą niską świadomość, jak Europa w rzeczywistości wygląda, a to, co do nas dochodzi, traktujemy z pobłażaniem. Brexit wydaje się racjonalną kalkulacją mądrych Brytyjczyków, Polexit jako niedojrzałość głupich Polaków. Rosnące AfD w Niemczech opisujemy jako margines, polskich narodowców przedstawiamy jako jeden z największych problemów współczesnej Polski i zagrożenie dla Europy.
Poczucie wstydu i niepewności naszej przynależności do Zachodu sprawia, że nasza debata publiczna cały czas odwołuje się do czegoś, co Stankiewicz opisuje jako „norma europejska”. Norma, do której należy bezgranicznie dążyć, aby do Europy przynależeć. Aby być krajem normalnym i cywilizowanym. Nieważne jest to, czy jest to sensowne i potrzebne, ważne że jest uznane za normę. I tak jeżeli duże stadiony są normą, to musimy budować takie same. Jeżeli debatujemy o odstrzele dzików, to argumentem nie do zbicia jest to, czy strzelali do nich Niemcy albo Duńczycy. Budujemy autostrady zamiast kolei, bo przecież z tym kojarzy nam się zachodnia norma. Potrzebujemy sankcji normalności naszych zachowań, abyśmy sami je zaakceptowali i malujemy polskość tak, aby inni czuli się u nas, jak u siebie. Aby przypadkiem nie urazić gościa kapciami w przedpokoju.
Europa jest dla nas jak wyidealizowany obraz starszego brata, przez który zawsze skazujemy się na niepowodzenie. Jeżeli w Berlinie nie działa nowe lotnisko, to tym bardziej nie ma sensu budować go w Polsce. Tym samym sami siebie wpędzamy w „niedasizm” czyli przekonanie, że w Polsce nic nie może powstać i funkcjonować normalnie, ponieważ to jest Polska. Jesteśmy wieźniami własnych ograniczeń w myśleniu o tym jaka Polska i Polacy są. To sprawia, że nie widzimy, gdzie są prawdziwe problemy i ograniczenia, które decydują o tym, że nie potrafimy poczuć się ze sobą dobrze.
Grzechów tych jest wiele i realizują się przede wszystkim w niemocy organizacji państwa i jego instytucji, przy jednoczesnej niewierze, że jesteśmy do tego zdolni. Ale jak można zorganizować sprawne państwo, jeżeli na każdym kroku się je obchodzi, omija, dezawuuje jego wartość i przydatność. Chcemy mieć tanie państwo i dobre instytucje. Chcemy mieć porządek, ale nagminnie omijamy narzucone nam procedury i przepisy. Żyjemy w dwóch światach „norm prawnych i zwyczaju”. Wszystko jedno czy są rozsądne czy nie, nas one nie dotyczą. „Tupolewizm”, czyli prowizorka i przekonanie, że normy i przepisy są dla innych, nie uczą nas niczego. Nic dziwnego, że kilka lat po zdarzeniach pod Smoleńskiem delegacja z Polski nie widziała nic zdrożnego w wylocie przeładowanym samolotem, w którym część pasażerów zmuszona byłaby stać. Nie potrafimy potraktować państwa na serio, zdecydować się czy wymagamy od niego z całymi tego konsekwencjami, czy bagatelizujemy, ale nie oczekujemy od niego niczego. Tworzymy „wyrodne państwo”, czyli państwo kartonowe w którym rozliczność jednostek i instytucji jest często tak rozbita, że dochodzi do sytuacji w których remont drogi poprzedza wymianę instalacji kanalizacyjnych, którę tę drogę na nowo rozkopuje. Żyjąc obok państwa nie chcemy go zmieniać, ale powodujemy pośrednio „rozbieżność biurokracji i życia”, czyli sytuację, w której normy nie korespondują z tym jak funkcjonuje społeczeństwo. Ale przecież w ogóle nie chcemy ich zmieniać. Narzekamy na nie, ale godzimy się z potrzebą ich obejścia. A z drugiej strony to kartonowe państwo potrafi pokazać twarz „wyrodnego państwa”, które chociaż w wielu obszarach niesprawne, uaktywni się, kiedy trzeba dać mandat skarbowy za wymianę żarówki w aucie. Takie państwo pozwala na wyłudzane VAT-u, ale odreaguje na mechaniku, który w odruchu dobrej woli pomoże kobiecie zmienić żarówkę bez wystawienia rachunku.
Z jednej strony jednak zawsze, kiedy instytucje dadzą ciała i zdaży się wypadek, wymagamy, aby odpowiedzialny się znalazł. Tworzymy luki, rozmywamy odpowiedzialność, a później na oślep wskazujemy winnych. Boimy się jako obywatele wyjść przed utartą zasadę niewychylania się, asekuracji i wzięcia odpowiedzialności, z drugiej zawsze wymagamy, aby odpowiedzialny najbardziej absurdalnych wypadków się znalazł. Tworzymy luki, a później na oślep wskazujemy winnych. Jednak ten nasz problem w dużej mierze bierze się z naszej „przerośniętej wiary w czynnik ludzki”. Wierzymy, że dobry pilot doleci z nami do celu, nawet jeśli powinien w tym czasie spać. Uważamy, że lepsza od procedur i przepisów jest osoba, która budzi nasze zaufanie. Szeryf na posterunku. A jeżeli coś zawiedzie, to zawiódł człowiek i należy go ukarać, procedury i przepisy są przecież wtórne. To nasz „kozłoofiaryzm”, czyli szukanie winy w ludziach, a nie przyczynie. Widzimy śpiącego dróżnika, a nie narzucone mu normy wymagające odpracowania 24-godzinnej zmiany. Chcemy konkretnej twarzy, a nie abstrakcyjnej normy.
Na końcu warto wyróżnić jeden grzech, jakim jest „fetysz jedności narodowej”. Przekonanie, że Polacy muszą się pogodzić, zakończyć wojnę polsko-polską a wtedy nastanie mityczny stan, w którym Polska zacznie rozwijać się tak jak powinna. Ale to blaga. Będziemy się kłócić i spierać, bo tak wygląda demokracja. I nie zmieni tego odejście Kaczyńskiego i Tuska, nie zmieni żadna tragiczna śmierć. Oczywiście przepracowując pewne grzechy i akceptując Polaków, że w ogóle są Polakami, powinniśmy spór ten umieszczać w pewnych ramach, ale nie łudzić się, że bardzo głęboki spór nie jest immanentną cechą demokracji.
Oczywiście chorobą naszego życia publicznego jest „widzimisizm”, czyli wiara w publicystów, laików, fora internetowe, które chętnie uznajemy za autorytet. Co łączy się z naszą kurczącą się wiedzą o świecie. Winne są zarówno media, które mają coraz mniejszą ambicję opowiadania świata i trzymania wysokich standartów, także w dobie coraz mniejszych środków finansowych, ale także my, którzy wybierając autorytety, kierujemy się irracjonalną sympatią i wiarą, a nie kompetencjami. Ale nie liczmy na to, że wszycy eksperci zgodzą się nagle ze sobą i spełni się wizja „fetyszu jedności narodowej”, która łączy się bardzo silnie z grzechem „ apolityczności”, czyli błędnego przekonania, że zasadą życia publicznego powinna być wyzuta z polityki eksperckość i dystans. Polityczność rozumiana dosłownie jest kojarzona jako magnes dla ludzi z szarej strefy, albo zarezerwowana dla młodych karierowiczów, którzy marzą o pracy w spółkach Skarbu Państwa. Trudno nam samym zrozumieć, że im bardziej stronimy od polityczności, tym bardziej zniechęcamy do nich tych, którzy mają do niej zdrowe podejście.
Na końcu jest grzech „Polski naszych marzeń”, czyli idealnego wyobrażenia o Polsce, która nie ma szans na spełnienie. Niskie podatki i dobre emerytury, miejsca do parkowania i szerokie chodniki, węgiel i OZE a to wszystko w atmosferze narodowej zgody. „Polska naszych marzeń” to mit, który nie pozwala nam racjonalnie zobaczyć naszego kraju taki jaki jest naprawdę i takiego jakiego możemy go uczynić, nie wpadając we frustrację i rozczarowanie. Polska naszych marzeń jest imperium regionalnym, a jednocześnie wszyscy nas lubią. A jeśli taka nie jest to dlatego, że to jest Polska.
Tekst, tak samo jak książka, popełnia błędy w nich opisane. Bazuje na pewnych stereotypach i esencjalizuje grzechy jako nasze. W rzeczywistości nasz obraz jest bardziej złożony, jednak popatrzenie na własne wady, nawet wyolbrzymione, może mieć oczyszczający skutek. Zrozumienia ile emocji i sprzeczności tkwi w nas samych, kiedy myślimy o naszym kraju i naszych rodakach. Ile strachu przed wytknięciem palcem. Kiedy wstydzimy się klaskać w autobusie, bo może jeszcze ktoś nas wyśmieje. Bez luzu i dystansu będziemy Polakami sfrustrowanymi, a debatę polityczną mylić będziemy z walką na kije. Dlatego dobrze byłoby, gdyby książka Piotra Stankiewicza była co jakiś czas była przez nas odświeżana. Pozwoli nam to chociaż przez chwilę popatrzeć na Polskę i Polaków w nieco bardziej przyjazny sposób.
Materiał został dofinansowany ze środków programu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego „Promocja literatury i czytelnictwa” na realizację projektu „Osiem słów”.