Żołnierze Wyklęci czy Han Solo? Wokół „303. Bitwy o Anglię” i „Dywizjonu 303”
W skrócie
Na ekranie polscy lotnicy dzielnie walczą w przestworzach bohatersko spuszczając łomot niemieckiej Luftwaffe. Tymczasem jeszcze ciekawsze jest starcie, które toczy się poza ekranami – rywalizację o widza prowadzą tu nie tyle dwie odrębne ekipy filmowe, co raczej dwa przeciwstawne podejścia do kina historycznego. W jednym z nich historia jest kanwą dla dramatu, którego tragizm dodatkowo akcentowany jest przez widziane z perspektywy czasu konsekwencje zdarzeń. W drugim – historia staje się sztafażem dla formalnej gatunkowej zabawy. W rezultacie dostaliśmy filmowe starcie, w którym Jan Zumbach w roli Żołnierza Wyklętego toczy korespondencyjny pojedynek z Janem Zumbachem w roli Hana Solo.
„- Dzień dobry, poproszę bilet na Dywizjon 303. Bitwa o Anglię.
– Na Dywizjon czy na Bitwę?
– No na to.
– Ale to są dwa różne filmy.
– Tak? A czym się różnią?”
Dialog przytoczony ostatnio przez facebookowy profil, który przedstawia zabawne anegdoty z życia pracowników kin, dobrze oddaje zamieszanie, jakie w szeregach polskich niedzielnych kinomanów wywołało nagłe pojawienie się na ekranach dwóch filmów o bohaterskich lotnikach z polskiego Dywizjonu 303. Jeszcze ciekawsze jest jednak pytanie, które stawia: czym w zasadzie różnią się dwa filmy o tej samej historii?
Jude Law i Ewan McGregor w polskich mundurach
O nakręceniu filmu fabularnego o dywizjonie, który wsławił się największą liczbą zestrzeleń w czasie powietrznej Bitwy o Anglię w 1940 r., mówiło się w Polsce od wielu lat. Pierwsze poważne przymiarki Jacka Samojłowicza –producenta Wojny polsko-ruskiej, ale i nieszczęsnego Kac Wawa – do stworzenia filmu o Dywizjonie 303 miały miejsce w 2011 r. Wówczas oficjalnie podpisano z spadkobiercami Arkadego Fiedlera umowę na skorzystanie z praw do jego najsłynniejszej książki. Film miał być gotowy w 2013 r. Wśród potencjalnych odtwórców głównych ról wymieniano m.in. Bogusława Lindę, Borysa Szyca i Michała Żebrowskiego. Za kamerą stanąć miał utalentowany reżyser Łukasz Palkowski. Jednak początkowy entuzjazm szybko opadł. Przed producentami zaczęły piętrzyć się trudności.
Przeciągające się przygotowania i poszukiwania pieniędzy doprowadziły do odejścia z projektu Łukasza Palkowskiego, który poświęcił się pracy nad Bogami. Na stołku reżysera zastąpił go Wiesław Saniewski, który jednak po kilku dniach zdjęć dostał udaru. Wakat ostatecznie wypełnił Denis Delić, urodzony w Chorwacji absolwent łódzkiej filmówki, reżyser m.in. Ja wam pokażę!. Scenariusz, który pierwotnie współtworzył Jerzy Skolimowski, poprawiało później tak wiele osób, że z projektu wycofał się dystrybutor, Kino Świat, argumentując, że tekst nie ma już wiele wspólnego z książką Fiedlera. Nieścisłości historyczne wytykało nawet krakowskie Muzeum Lotnictwa, na którego terenie kręcono sporo zdjęć.
Obsada zmieniała się wielokrotnie, bo przeciągające się prace nad filmem kolidowały z innymi zobowiązaniami aktorów. Nic nie wyszło z głośnych zapowiedzi obsadzenia w rolach Brytyjczyków światowych gwiazd kina: Jude’a Lawa, Ewana McGregora czy Benedicta Cumberbatcha.
A gdy wreszcie prace nad filmem dobiegały końca okazało się, że konkurencyjną produkcję na ten sam temat tworzą Brytyjczycy. To właśnie ją polski widz – dzięki decyzji dystrybutora Kino Świat (niedoszłego współproducenta Dywizjonu 303) – miał okazję zobaczyć wcześniej. Skończyło się to kuriozalną kampanią promocyjną ze słynnym hasłem „Nie pomyl filmu”.
Historia spięła się niezwykłą klamrą. Polscy lotnicy długo czekali, zanim Dywizjon 303 uznany będzie za operacyjny. Polscy filmowcy ekranizujący ich historię długo czekali, aż film gotowy będzie do premiery. 31 sierpnia, w 78. rocznicę oficjalnego dopuszczenia Dywizjonu 303 do walki, pierwszy polski film fabularny na jego temat wszedł na ekrany kin.
Sky is the limit
Zarówno angielski, jak i polski film nie miały zbyt dużych budżetów. Rzecz jasna, 10 milionów dolarów, jakimi dysponowali ponoć twórcy 303. Bitwa o Anglię wypada bardzo okazale przy niecałych 14 milionach złotych (ok. 3,5 mln dol.), które kosztował Dywizjon 303. Trzeba jednak wziąć poprawkę na relatywnie wyższe koszty produkcji filmowej w Anglii. Warto też pamiętać, że najgłośniejszy ostatnimi laty film wojenny, Dunkierka Christophera Nolana, w której jedną z trzech linii fabularnych stanowił właśnie wątek lotniczy, zamknął się w budżecie wynoszącym – w zależności od źródła – od 100 do nawet 150 milionów dolarów. Co ciekawe, mimo budżetowych niedostatków, efekty specjalne w polskim filmie, być może właśnie dzięki niższym kosztom, wypadają dalece lepiej niż w filmie brytyjskim.
Pojedynki powietrzne w 303. Bitwa o Anglię przypominają grę komputerową sprzed dobrych kilkunastu lat – i to do tego stopnia, że w trakcie seansu człowiek aż ma ochotę złapać za myszkę, by samemu poderwać pikujący samolot. Pełna immersja! Szkoda tylko, że nie w tym medium.
Przeloty w polskim filmie nakręcone są znacznie bardziej dynamiczne, a choreografia walk jest o nomen omen niebo lepsza. Dzięki tzw. ujęciom wprowadzającym (establishing shots) zazwyczaj nie mamy problemu ze śledzeniem bohaterów. Skupiona blisko twarzy pilotów kamera oraz – praktycznie nieobecne w filmie brytyjskim – świetne efekty dźwiękowe (oddech, który słyszymy momentami jako jedyny odgłos z ekranu), pozwalają nam naprawdę poczuć wąski, ciasny kokpit. Tym bardziej szkoda, że większość powietrznych scen w Dywizjonie 303 ucinana jest w dziwnych, niemalże losowych momentach. Dzieje się tak z wyjątkiem w zasadzie jednej, bardzo udanie zainscenizowanej sceny przelotu młodego, niedoświadczonego pilota, której będące do przewidzenia zakończenie, dzięki zastosowanemu zabiegowi montażowemu, faktycznie wybrzmiewa.
Twarde lądowanie
Wbrew obiegowej opinii, historia Dywizjonu 303 wcale nie jest gotowym scenariuszem filmowym. Jasne, jest w niej wiele elementów narracji, które kino uwielbia: fantazja wymieszana z brawurą, stopniowe zjednywanie sobie uznania przez początkowo pogardzanego underdoga, wreszcie – okupione wielkim wysiłkiem efektowne zwycięstwo. Niestety, przedstawienie na ekranie uczestników historii Dywizjonu 303 stanowi najtrudniejsze scenopisarskie wyzwanie. Zamiast wyrazistej jednostki mamy bowiem bohatera zbiorowego, czyli całą grupę ludzi, których trzeba umiejętnie zróżnicować, by nie zostali pomyleni przez widzów – w czym zupełnie nie pomaga fakt, że przez sporą część filmu będzie widać wyłącznie ich oczy ukryte pod samolotowymi maskami.
Czy scenarzyści filmów, które możemy oglądać na ekranach kin, podołali temu zadaniu? Niespecjalnie. Obie produkcje wyróżniają w zasadzie wyłącznie Jana Zumbacha i Witolda Urbanowicza, pozostałym pilotom rzucając jakieś marne ochłapy pojedynczych dialogów. Nie pozwala to zbudować z nimi więzi, która mogłaby sprawić, że będziemy drżeć o ich los, gdy wylecą już do bitwy.
Główne zadanie scenarzysty sprowadza się do zbudowania w filmie tzw. konfliktu – czyli konfrontacji celu bohatera z przeszkodami, które napotyka. W ten sposób budowane są w istocie wszystkie opowieści od zarania dziejów. Mimo rzucanych pod nogi kłód: Odyseusz pragnie wrócić do Penelopy, Frodo musi zniszczyć pierścień, Schindler chce uratować jak najwięcej Żydów. Główną osią konfliktu w 303. Bitwa o Anglię są Polacy, chcący udowodnić brytyjskim dowódcom, że naprawdę potrafią latać.
Zgodnie z tą logiką konfliktu budowane są wątki, ale scenariusz zupełnie nie radzi sobie z ich rozwijaniem i domykaniem (wątek brytyjskich lotników konkurujących z Polakami o dziewczyny – zupełnie zarzucony w połowie filmu; wątek determinacji Urbanowicza, który po dotarciu do jednostki w zasadzie rozmywa się wśród pilotów; zarzucony wątek dziewczyny Phyllis i starcia z oficerem ze sztabu).
Dywizjon 303 nie podejmuje się nawet tego. Mamy tu co prawda sugerowaną jakąś wieloletnią, honorową polsko-niemiecką rywalizację asów przestworzy, co jest ciekawym scenariuszowym pomysłem, ale to wątek prowadzony tak nieudolnie, że w zasadzie nie zdajemy sobie sprawy, że finałowa scena wątku jest właśnie jego… finałową sceną. Jeszcze gorzej wypadają zupełnie nieprzekonujące i niezrozumiałe dla widza dylematy sercowe Zumbacha. A jako że każdy podręcznik scenarzysty uczy, że konflikt – poprzez to, że toczy się o jakąś stawkę – nadaje filmowi napięcie, Dywizjon 303 jest go absolutnie pozbawiony. Polski widz, wyposażony już przed seansem w ogólną choćby dawkę wiedzy o tej historii, po prostu dopowie sobie pewne rzeczy. Każdy inny widz nie zrozumie ani skąd ci piloci w tej Anglii się wzięli, ani z czym się zmagają, ani jakie mają cele.
Mimo to… polski film ogląda się po prostu lepiej. Pomijając już czysto techniczne aspekty (jest nakręcony mniej telewizyjnie, a bardziej kinowo, kamera pracuje z większym rozmachem, odpowiednio stylizowany color-grading nadaje mu retrocharakteru), mnogość porozpoczynanych i pourywanych w 303. Bitwie o Anglię wątków sprawia wrażenie obcowania z chaotycznie wybranymi ścinkami jakiegoś większego materiału. W Dywizjonie 303 brak w zasadzie jakiejkolwiek fabuły tworzy z niego przyjemnie płynący przez ekran pokaz slajdów, który nie zostanie jednak z widzem na długo po seansie.
Zakompleksiony Polak patrzy na kino
W świecie kina zdarza się, że filmowcy biorą na tapetę ten sam temat, przefiltrowując go przez własną artystyczną wrażliwość (np. filmy o kobietach dotkniętych postępującym Alzheimerem: Iris, Motyl, Still Alice). Wielkie wydarzenia historyczne pokazywane są z różnych perspektyw (nawet przez tego samego reżysera: Sztandary chwały oraz Listy z Iwo Jimy Eastwooda). Najsłynniejsze książki doczekały się dziesiątek adaptacji (Sherlock Holmes). Choć bardzo podobne tematycznie filmy pojawiały się w kinach w krótkim odstępie czasu (katastroficzne Armagedon i Dzień Zagłady z 1998 r.), nie zdarza się, żeby dwa filmy przedstawiające w zasadzie ten sam wycinek historii (losy świeżo formowanego polskiego Dywizjonu 303) w niemal tym samym momencie debiutowały w kinowych repertuarach. Dystrybutorzy obu filmów obawiali się, że może to doprowadzić do wzajemnego odbierania sobie widzów. W rzeczywistości wydaje się, że ten unikalny na skalę światową „eksperyment” tylko zwiększył zainteresowanie nimi: po obejrzeniu jednego filmu, widz ma ochotę sprawdzić, jak z przedstawieniem tej samej historii poradził sobie konkurent.
Smaczku dodaje fakt, że za produkcję jednego filmu odpowiadali „Polacy rodacy”, z założenia więc traktujemy go trochę jako spojrzenie subiektywne, „nasze”, przesiąknięte polską duszą, mazurkiem Chopina i pejzażem z szlacheckim dworkiem w tle. Trochę jako produkt potencjalnie eksportowy, spod znaku „czy możemy bez wstydu pokazać to światu”. Produkcja drugiego to z kolei dzieło przedstawicieli uznanej, rozwiniętej kinematografii zachodniej, co traktujemy z kolei jako niezależny, obiektywny certyfikat potwierdzenia dla naszych narodowych cech.
W dziwnym, nieco postkolonialnym afekcie, z jakim Polacy tropią w netflixowych serialach polskobrzmiące nazwiska i wykrawają z hollywoodzkich filmów stopklatki, na których widać, że mapa, nad którą debatują bardzo ważni ludzie w bardzo tajnym centrum dowodzenia amerykańskiej armii, zawiera fragment Europy Wschodniej – tak, tak, dobrze państwo widzieli, z Polską! – nie jest zaskoczeniem, że każdy zagraniczny film, który zawiera polski wątek, staje się dla nas miernikiem determinującym naszą samoocenę.
Złaknieni potwierdzenia w zewnętrznych oczach, szukając w nich argumentów do wewnętrznych wojenek („W tym filmie Polak kradł, w świecie mają nas za złodziei i pijaków” versus „w tym filmie Polak zginął dopiero w finale i dopiero jak dostał pięć strzałów, w świecie mają nas za ofiarnych i honorowych”), przypominamy trochę nastoletnią dziewczynę, trochę zbyt mocno biorącą sobie do serca słowa chłopaka, na którym chce zrobić dobre wrażenie.
Dlatego też gdyby nie Dywizjon 303, to pojawienie się w kinach 303. Bitwy o Anglię byłoby nad Wisłą filmowym wydarzeniem lata. Tymczasem jednoczesna dystrybucja dwóch filmów na szczęście wzajemnie obniża im rangę, jednocześnie spuszczając nieco powietrza z nabożnej pompy, która towarzyszyłaby samodzielnej premierze któregokolwiek z nich.
Bardzo interesujące będzie również śledzenie frekwencyjnej rywalizacji obu filmów w kinowym box office. Jak na razie wydaje się, że Polacy nie pomylili filmu – w weekend otwarcia na Dywizjon 303 wybrało się 148 370 osób, wobec otwarcia 303. Bitwa o Anglię na poziomie 72 624 widzów. Za całkiem dobre należy uznać w Polsce otwarcie przekraczające 100 tys. osób (choć trzeba mieć świadomość, że otwarcia największych hitów, np. Patryka Vegi, przekraczają nawet 0,5 mln ludzi). Po drugim weekendzie w kinach Dywizjon 303 (łącznie 371 959 widzów) przegonił 303. Bitwa o Anglię (346 427 widzów po miesiącu wyświetlania). Rozpoczęty niedawno rok szkolny powinien dodać obu filmom solidnego zastrzyku widowni.
Żołnierze Wyklęci w Sokole Millennium
Klucz do oceny obu filmów sprowadza się do właściwego określenia konwencji, którą one wybrały. Paradoksalnie, 303. Bitwa o Anglię jest bardziej prawdziwą historią niż chwalący się nią w tytule Dywizjon 303. Sytuacja polskich pilotów nakreślona jest szerzej. Wiemy, co zostawili w Polsce. Wiemy, że traktują lotniczą misję jako szansę rewanżu na znienawidzonych Niemcach za zniszczoną przez nich ojczyznę i plany na młodość. Widzimy, jak latają po kilkanaście godzin bez snu, jak słaniają się na nogach, jak giną, czy wreszcie jak alianci odwracają się od nich po wojnie. Twórcy tego filmu konsekwentnie budują opowieść dramatyczną, upstrzoną też przy tym rzecz jasna humorem, codziennością. Słowem: realistyczną.
Tym samym wpisują się w ten nurt kina historycznego, który w wydarzeniach historycznych widzi właśnie źródło wskazywanego wyżej konfliktu, decydując się przedstawić go z zachowaniem wiernie oddanych realiów, ale też zazwyczaj świadomie budującego na prezentyzmie – narracja takich filmów akcentuje wydarzenia istotne już z perspektywy czasowej, świadoma ich późniejszych konsekwencji. Piloci, których widzimy w ostatniej, gorzkiej scenie, stanowią figurę żołnierzy wyklętych. Nie mają dokąd wrócić. Kraj, o który walczyli, jest inny od tego, o którym marzyli. Mimo bohaterstwa muszą pogodzić się z tym, że być może nigdy nie otrzymają należnego sobie szacunku. Do starych czasów nie ma już powrotu, a przyjazd do Polski może przynieść im śmierć, której tak bohatersko tyle razy przecież uciekali.
Ten nurt kina historycznego realizmu tworzą filmy, które chcą udokumentować historię, przedstawić na ekranie jak najwięcej faktów (a więc: Ostateczne rozwiązanie, nasz polski Popiełuszko czy Wołyń). Wiadomo, że korzystają przy tym z rządzących filmem fabularnym praw i środków, a więc: operują skrótami, symbolami czy nawet konfabulacjami. Fikcyjne postaci łączą cechy kilku rzeczywistych, chronologia realnych wydarzeń ustępuje czasami miejsce budowie napięcia. Gdyby sprowadzały się wyłącznie do inscenizacji, stałyby się filmami dokumentalnymi.
Dywizjon 303 jest przykładem filmu z nurtu, który wydarzenia historyczne traktuje tylko jako tło do opowiedzenia historii w ramach konwencji wybranego przez siebie gatunku. Tak jak Walkiria w pierwszej mierze jest heist movie, a Potop filmem przygodowym, tak Dywizjon 303 jest tak naprawdę popularnym ostatnio… kinem superbohaterskim. W recenzjach filmu często przewija się żal, że piloci dywizjonu zostali w polskim filmie przedstawieni niczym harcerze na obozie, dla których wojna jest w zasadzie rozrywką, a całe jej zło: cierpienie, śmierć, strata bliskich – niemalże ich nie dotyczy. Tymczasem… być może oceniamy tak ten film właśnie przez pryzmat mylnego zakwalifikowania go do pierwszej kategorii: realistycznego filmu historycznego. Wydaje się, że Dywizjon 303 wcale nie chciał takim filmem być. Może po latach dominacji w polskim kinie historycznym tego pierwszego nurtu, twórcy chcieli stworzyć kino hollywoodzkie w pełnym tego słowa znaczeniu – a więc przede wszystkim, bo to standardowo z nim łączymy: optymistyczne w wymowie.
Polscy piloci przedstawieni są w filmie niczym koledzy z kokpitu Hana Solo – latają najlepiej, podrywają najładniejsze dziewczyny, żartują, rzucając gładkie one-linery. Mają wdzięk i fantazję, przełamują stereotypy, nie ma dla nich misji niemożliwych. W Gwiezdnych wojnach nikt nie prowadził rozważań, że, parafrazując Jacka Braciaka, „czuje się wyobcowany przez Imperium”.
Nie, tam blastery skrzyły się równo, kładąc pokotem kolejne szeregi szturmowców, a ostrzeliwane z Sokoła Millennium imperialne myśliwce rozpryskiwały się w drobny mak w bezkresie galaktyki. Również polski film najlepiej definiuje ostatnia scena – hurricane’y wznoszą się do góry, nasi piloci cieszą się, że mogą „mieć siebie u boku”. Powietrze jest rześkie, a niebo jasne. Zaraz zacznie się kolejne polowanie na Niemców. Feel good movie w pełnej krasie. Widownia zaraz wysypie się z kina, idąc krokiem jakby bardziej odważnym i sprężystym niż wcześniej. Ale zanim to zrobi, pokażą się jej jeszcze na ekranie autentyczne fotografie z roześmianymi twarzami polskich pilotów. Czy latali bez snu? Czy mieli dość? Czy pociski rozszywały ich kokpity? Oczywiście, że tak. Ale czy nie chcemy ich zapamiętać właśnie takich, roześmianych i pełnych brawury? Czy nie na taką właśnie superbohaterską legendę zasługują? Jeśli coś miałbym do zarzucenia twórcom tego filmu, to tylko brak konsekwencji i odwagi w pójściu za własną wizją: bombastycznego filmu o łobuzerskich powietrznych awanturnikach.
***
Po każdym dużym filmie przedstawiającym wydarzenia lub postacie historyczne duża grupa niezadowolonych widzów narzeka, że nakręcenie tego filmu pali dany temat na długie lata. Nikt nie nakręci szybko kolejnej produkcji o powstaniu warszawskim, cudzie na Wisłą czy rotmistrzu Pileckim. Może to dobrze, że akurat w przypadku Dywizjonu 303 możemy drugi film obejrzeć w zasadzie od razu po wyjściu z sali. To prawda, że żaden z nich nie jest do końca spełnionym dziełem i że żaden z nich nie przedstawia dywizjonu w stu procentach wiernie. Ale faktem jest, że traktując je jako swego rodzaju dylogię, będziemy mieli całkiem spore szanse lepiej zrozumieć fenomen lotników z 303: codziennie rzucającym wyzwanie śmierci, ale robiących to z uśmiechem i błyskiem w oku.