Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

W stronę serialu narodowego

przeczytanie zajmie 16 min

– Jak można z sensem spierać się ex post o zawartość polskiego kanonu filmowego, tak trudno wyobrazić sobie skuteczne tworzenie kina narodowego „na zamówienie”

– Inspiracji należy szukać szeroko: od Clinta Eastwooda, przez Wojciecha Smarzowskiego, po Kena Loacha

– Nie wszystkie pomysły ministerstwa warto z góry skreślać, szczególnie jeśli w konkursie prowadzi Jan Komasa

– Czekamy na społecznie zaangażowany obraz o polisolokatach, „chwilówkach” i kredytach hipotecznych oraz serialową epopeję o chłopskich korzeniach współczesnego Polaka

O słabościach i szansach kina narodowego dyskutują Bartosz Brzyski, Piotr Kaszczyszyn i Mateusz Mazur.

Nieśmiałe próby definicji

Kaszczyszyn: Co to znaczy, że kino jest narodowe?

Brzyski: Można rozumieć to pojęcie poprzez analogię do ostatnio gorąco dyskutowanego kanonu lektur. Przykładem próby określenia takiego polskiego kanonu filmowego może być choćby praca pod redakcją Tadeusza Lubelskiego i Macieja Stroińskiego Kino polskie jako kino narodowe. Tyle że problem z tak rozumianym kinem narodowym będzie analogiczny do kontrowersji wokół literackiego kanonu: każdy będzie rozumiał go trochę inaczej i trochę inne filmy do niego kwalifikował.

W tych okolicznościach prawdziwą sztuką jest stworzenie tak inkluzyjnego katalogu filmowego, aby nie wykluczać z niego jakby już „programowo” określonej części społeczeństwa. Kino narodowe to przestrzeń, która pozwala za pośrednictwem obrazu budować wspólnotę, nawet jeśli do końca nie zgadzamy się co do interpretacji, wniosków czy wartości, jakie należy z danego filmu wyciągnąć. W tym kontekście próba odgórnego, ministerialnego „dekretowania” kina narodowego naraża nas szczególnie na fiasko takiego projektu –przez chęć narzucenia jednej interpretacji, czy nawet więcej, jednego czy dwóch wiodących tematów, które wyznaczą dopuszczalne „widełki” tego, co w kinie ma być narodowe.

Mazur: Pojęcie „kina narodowego” wróciło do debaty publicznej wraz ze zmianą władzy. Zachodzi obawa, że w rozumieniu aktualnie rządzących funkcja „wspólnototwórcza” takiego kina może być utożsamiana z funkcją patriotyczną, dydaktyczną, wychowawczą wręcz. Stąd rzeczywiście ryzyko jednostronności.

Dla mnie kino narodowe wcale nie musi oznaczać kina historycznego. Co więcej, Polska może być w takich filmach tylko tłem, przestrzenią, która warunkuje życie bohaterów i tok akcji, nie wychodzi jednak na pierwszy plan, nie krzyczy do nas z plakatów, nie woła o daninę krwi. Kino narodowe w moim rozumieniu jest pojęciem niezwykle szerokim, bo obejmuje wszystkie te obrazy, które przedstawiają Polskę i Polaków w konkretnej rzeczywistości społeczno-historycznej, które dyskutują o polskości, stawiają pytania o kondycję „polskiej duszy”. W tym kontekście kinem narodowym może być zarówno Pan Tadeusz, jak i Dzień Świra. Bohaterowie kina narodowego mogą nosić wojskowe mundury i stawać do walki o ojczyznę – ale mogą też przez większość filmu chodzić do sklepu w cieniu szarych blokowisk. Nie warto zawężać.

Kaszczyszyn: Z ujęciem kina narodowego przez pryzmat kanonu lektur jest jeden, zasadniczy problem: kto miałby rozdawać „glejty przynależności”? W przypadku kanonu lektur sprawa jest prosta i jasna: Ministerstwo Edukacji. A tutaj? „Zawodowcy” – od krytyków, przez reżyserów po czytelników pism branżowych, czy raczej ludzie, głosujący „nogami” za pośrednictwem kinowej frekwencji?

Brzyski: Moim zdaniem to sztuczne postawienie sprawy. Nie warto preparować od siebie opinii świata filmu i widzów. Za Twoim pytaniem wydaje się kryć inna obawa, że ludzie będą wybierali diametralnie inne tytuły niż krytycy, w domyśle słabszej jakości. Ja pokładam w widzach więcej wiary. Przykład: Potop – gdzie zgoda świata filmu co do jego „kanoniczności” znajduje odzwierciedlenie w wielomilionowej frekwencji i kolejnych telewizyjnych powtórkach w okolicach świąt. Na mniejszą skalę i bliżej współczesności: Pan Tadeusz, Wołyń; analogiczna sytuacja – Psy. Twój problem wydaje mi się bardziej teoretyczny niż praktyczny. Chociaż oczywiście sytuacje, w której gremialnie wszyscy zgadzają się co do pewnej kanoniczności dzieła, jak ostatnio w przypadku najnowszego dzieła Smarzowskiego, będą w mniejszości.  

Nie miałbym nic przeciwko, gdyby z zachowaniem proporcji i ze znajomością możliwości czasowych, wprowadzić na lekcje języka polskiego – obok literatury – także filmy. I problem gremium ustalającego kanon kina narodowego zostałby rozwiązany „ustawowo”. Skoro uczniowie czytają lektury poza szkołą, mogą to samo robić z filmami. Tym bardziej, że jest to przecież mniej czasochłonne.

Mazur: Moim zdaniem warto jeszcze zwrócić uwagę na jeden czynnik: czy dzieło wytrzymało próbę czasu. Mówiąc inaczej – czy kolejne pokolenia Polaków sięgają jeszcze do niego, jakoś podświadomie czując, że cały czas mówi o nich coś intrygującego, przedstawia prawdę o nich samych. Łatwo to sprawdzić. Filmy „kanoniczne” można rozpoznać po tym, że stanowiły inspiracje tematyczne czy formalne dla następnych pokoleń twórców, budowały konteksty, cytaty, postaci wciąż żywe w świadomości społecznej. Takie „drugie” czy „długie” życie dzieła też odgrywa istotną rolę pod kątem jego kwalifikacji do kanonu filmowego.

Kaszczyszyn: Mamy więc pewien „katalog definicyjny” kina narodowego: wspólnototwórczość Bartka, „polską duszę” i „długie życie” dzieła Mateusza, ode mnie szukanie równowagi pomiędzy zdaniem krytyka i widza.

Da się tworzyć „kino na zamówienie”?

Brzyski: Teraz możemy przejść, moim zdaniem, do punktu zapalnego, biorąc pod uwagę kontekst polityczny całego tematu. Dotychczas dyskusja była mimo wszystko całkiem łatwa, bo rozmawialiśmy o konstruowaniu kanonu ex post, z perspektywy czasu i „na zimno”. Tymczasem politycznie rozumiany projekt kina narodowego zakłada działanie w przyszłość i tworzenie filmów narodowych „na zamówienie”. Jako konstrukt intelektualny jeszcze jestem w stanie to sobie wyobrazić, ale w praktyce widzę to w czarnych barwach.

Kaszczyszyn: Trudno mi sobie wyobrazić sukces artystyczny i frekwencyjny filmu powstałego „na zamówienie”. Nawet jeśli powód jego powstania jest szczytny i jak najbardziej uzasadniony – mam tutaj na myśli stulecie polskiej niepodległości.

Brzyski: Nie widzę problemu w grancie ministerialnym na monografię o Lidze Narodowej lub Legionach czy publikację bardziej popularno- niż stricte naukową. Autor, startując w konkursie, ma już z pewnością wiedzę i warsztat, całość pracy to już bardziej rzecz z porządku rzemieślnictwa niż artystycznej finezji.

W przeciwieństwie do filmu – trudno mi sobie wyobrazić spełniony obraz, który musi w scenariuszu odhaczać kolejne cele wyznaczone przez ministerstwo w konkursie na firm narodowy. Dla mnie kino narodowe projektowane w przyszłość będzie najprawdopodobniej już z góry naznaczone grzechem pierworodnym konstruktywizmu, mając na celu realizację określonej i narzuconej wizji polskości.

Mazur: Scenariusz pokazuje dobrych Polaków na tle złych Niemców? Plus 3 punkty.

Kaszczyszyn: W wizji idealnej jestem jednak w stanie wyobrazić sobie model, gdzie Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, owszem, ogłasza konkurs, ale nie narzuca w nim szczegółowych wytycznych co do treści scenariusza. Wtedy eliminujemy ryzyko przekształcenia dzieła w rozprawkę szkolną czy inną toporną publicystykę.

Mazur: Pamiętajmy, że to już się dzieje. Mamy już ogłoszoną listę 50 twórców, którzy przeszli do drugiego etapu konkursu MKiDN na „stworzenie scenariusza filmu fabularnego z zakresu historii Polski”.

Kaszczyszyn: Fakt, że dwa pierwsze miejsca to Jan Komasa i Robert Gliński, a na początku drugiej dziesiątki znajdziemy Martę Dzido od Solidarności według kobiet, rokuje umiarkowanie pozytywnie, wbrew naszemu czarnowidztwu. Dodatkowo, przeglądając regulamin prac komisji (skład nienajgorszy: jest Joannna Kos-Krauze, chociaż nie rozumiem obecności publicysty Remigiusza Własta-Matuszaka oraz reżysera i scenarzysty Rafała Wieczyńskiego, którego jedynym znaczącym osiągnięciem jest film Popiełuszko. Wolność jest w nas), znalazłem tylko dwa zasadnicze punkty do oceny: wartość artystyczną dzieła i ocenę dotychczasowego dorobku twórcy. Jest nadzieja.

Mazur: Pozytywny jest jeszcze fakt, że ostatecznie w konkursie zwycięży nie jeden, lecz pięć scenariuszy. Sito jest więc mniej restrykcyjne, co daje większą szansę na odkrycie perełki. Chociaż to tylko oczywiście możliwość teoretyczna, ostatecznie i tak wszystko rozbije się o wybory członków komisji.

Brzyski: Nie uwierzę, dopóki nie zobaczę. Dla mnie symptomatyczny w tym kontekście był spór pomiędzy Andrzejem Horubałą a Piotrem Semką na łamach „DoRzeczy” wokół Obcego ciała Krzysztofa Zanussiego. Horubała jasno postawił sprawę: film jest zły, ponieważ artystycznie nieudany. Nawet jeżeli na poziomie zawartych w nim wartości czujemy solidarność z reżyserem. Film to sztuka, nie publicystyka i kropka. Piotr Semka stał zaś na stanowisku, że liczą się intencje i „przekaz”. Boję się takiego kina narodowego.

Mazur: Mam wrażenie, że zbyt często zapominamy w kontekście kina, że film to przede wszystkim dzieło sztuki, artystyczny wyraz indywidualnej wizji reżysera. Ciągle żyjemy w rzeczywistości poprzedniego ustroju, gdzie filmy niezatwierdzone przez cenzora nie mogły trafić na ekran. Od kina oczekujemy swoistej „autocenzury”, zgodności z jakimś niewypowiedzianym społecznym konsensusem, a wszelkie przejawy artystycznej wolności kneblujemy, nawet zapobiegawczo. Tymczasem przecież kontrowersyjny film, jak mało które medium, może swoją premierą otwierać ważne społeczne dyskusje – przykładem choćby ostatni film Smarzowskiego, który wprowadził temat Wołynia w samo centrum debaty publicznej. Żadnej książce nie udałoby się wywołać takiego społecznego fermentu.

Kaszczyszyn: Najbardziej absurdalne w kontekście takiej jednowymiarowej publicystyki filmowej jest fakt, że w ostatecznym rozrachunku jest ona przeciwskuteczna – odrzuca widzów, zamiast przekonać ich do wizji twórców.

Mazur: Prawica chyba „za bardzo chce”. Zafiksowani na ostatecznym, wymarzonym efekcie, próbują dojść do niego „na skróty”, upewniając się, że każdy widz odczyta go tak, jakby chcieli. I kończy się to właśnie publicystyką, nie sztuką. Obawa przed reakcją własnego środowiska skutkuje autocenzurą. Często prawicowym filmowcom brakuje dystansu – pokutuje przekonanie, że z pewnych osób z zasady nie można się śmiać, puścić do widza oka, pokazać słabości bohatera, jego uwikłania w ludzką codzienność. Kończy się to później pomnikiem ze spiżu. Tyle że takie nieskazitelne pomniki nie mogą być wiarygodnym świadkiem czegokolwiek.  I żeby było jasne: taka ślepota nie jest chorobą wyłącznie jednej strony. Zdarza się ponad podziałami, także u artystów z umownej „lewicy” – przykładem może być papierowy Wałęsa Wajdy.

Brzyski: Zaryzykowałbym tezę, że PRL-owska cenzura pośrednio wymuszała odpowiednią subtelność. Nieprawomyślność musiała być ukryta, żeby w ogóle przejść przez cenzora, więc musiała być często nieoczywista, zakamuflowana. Nieco przewrotnie, parafrazując Bułhakowa, cenzura zła pragnąć, poczyniła dobro.

Eastwood spotyka Smarzowskiego

Kaszczyszyn: Gdzie szukać pozytywnych przykładów, inspiracji dla polskiego kina narodowego?

Brzyski: Zależy, czy chcemy w tym kinie dekonstruować, opisywać czy postulować. Moim zdaniem wszystko to ma swoją rację bytu. Możemy mierzyć się z pańszczyzną, malować możliwie wierny i wolny od ocen pejzaż wielokulturowej Polski, albo wartościować poprzez stawianie za wzór powstańców warszawskich. Wydaje mi się, że lewica przesadnie wielbi się w dekonstrukcji, a prawica, operując w logice wahadła, wpada w pułapkę prostych, a przez to niewiarygodnych historii. Dlatego powinnyśmy szukać balansu i próbować gdzieś to wszystko scalić w przekonującą dla większości całość.

Odpowiadając jednak na Twoje pytanie, to nieco prowokacyjnie poszukałbym inspiracji w  kinie Clinta Eastwooda. Jego obrazy to doskonały przykład jak robić kino na pierwszy rzut oka publicystyczne, bo przecież w ostatecznym rozrachunku umacniające amerykańskie mity, tworzące określony „korpus wartości”, wspólny tożsamościowy mianownik dla społeczeństwa, ale robiące to w sposób niejednoznaczny, ukazujący konflikty, zawsze z ceną i konsekwencjami, jakie bohater musi na końcu ponieść, filmowo bez zarzutu. W tym kontekście nawiązuję szczególnie do Snajpera, ale wcześniejbyły chociażby Listy z Iwo Jimy i Sztandar chwały. Mam wrażenie, że w Polsce boimy się takich narodowych mitów, bo od razu są one wyśmiewane jako zaściankowe. Ja stoję na stanowisku, że każda wspólnota potrzebuje takich opowieści, szczególnie że one przemawiają do masowej wyobraźni, nawet jeżeli często są one nieco wypreparowane z rzeczywistości. 

Kaszczyszyn: Też uważam, że Eastwood to świetna inspiracja. Dla mnie największą siłą jego filmów jest błoto, w którym nie boi się unurzać swoich bohaterów. Tworzy mity i pomniki, owszem, ale daleko im do nieskazitelności. Kino Eastwooda pokazuje jak efektywnie, twórczo i w dojrzały sposób łączyć krytykę wspólnoty z jej apologią. Prawdziwy bohater zawsze musi być niejednoznaczny – według mnie to powinien być fundament każdego kina narodowego. Konkretny przykład filmowy? Sztandar chwały, gdzie wojennymi bohaterami nie są tylko ci, którzy zginęli, lecz także ci, którym udało się przetrwać i rozpocząć nowe życie bez karabinu w rękach.

Brzyski: Zresztą nie musimy szukać tak daleko – przykład z ostatnich miesięcy, czyli Wołyń Smarzowskiego. Dla mnie to modelowe dzieło kina narodowego.

Mazur: Rzeczywiście, trudno znaleźć inny przykład z ostatnich lat, który z jednej strony odniósłby tak duży sukces frekwencyjny, a z drugiej zjednoczył krytyków z obu stron politycznego sporu. Prawica widzi w nim kinowe rozliczenie z wołyńskim ludobójstwem, dla lewicy obraz Smarzowskiego to antynacjonalistyczny traktat. Na marginesie, to jest też dla mnie trochę wyznacznik dobrego kina – jest ono na tyle głębokie, że przemawia do wielu ludzi o niejednolitych poglądach. Mnóstwo ludzi może w jakiś sposób się w nim odnaleźć.

Kaszczyszyn: To prawda. Poza pojedynczymi reakcjami, jak absolutnie kuriozalna recenzja autorstwa Jarosława Kuisza i Karoliny Wigury, Wołyń idealnie spełnia nasze wymagania co do jednoczącej funkcji kina narodowego. Dostaliśmy mroczny rewers Zezowatego szczęścia z doskonałą rolą Arkadiusza Jakubika. A przy okazji wyszło, że razem z Bartkiem jesteśmy przedstawicielami lewicy, bo my też odczytaliśmy Wołyń głównie w kluczu uniwersalnym (śmiech).

Mazur: Umiejętność „translacji” jest w ogóle zasadnicza. Przepis na prawdziwie udane kino, także narodowe, wymaga według mnie wyjścia od kontekstu lokalnego, zakorzenienia w konkretnej wspólnocie, jej tradycji i specyfice, a następnie stworzenia na tej podstawie uniwersalnie zrozumiałej historii o uniwersalnym przesłaniu. Moim zdaniem w tym tkwi źródło sukcesu Akiro Kurosawy czy Frederico Felliniego, ale także kina Wajdy i Kieślowskiego, a ostatnio Idy.

Mel Gibson kręci film o Kościuszce

Kaszczyszyn: Film Pawlikowskiego otwiera nam jeszcze jeden istotny kontekst w całej dyskusji. Kino narodowe może mieć bowiem wymiar zewnętrzny, skupiony właśnie na tej uniwersalistycznej translacji, a przy okazji promocji Polski za granicą, ale z drugiej strony może być bardziej „insajderskie”, nakierowane na budowanie, wzmacnianie, rekonfigurację naszych wyobrażeń o wspólnocie narodowej.

Ida moim zdaniem doskonale ukazuje napięcie między tymi dwoma ujęciami. Jako historia „do wewnątrz” – nie mam żadnych pytań, tak przejmującej opowieści o pogmatwanej tożsamości Polaka po ’45 nie widziałem od dawna, w tym kontekście dzieło Pawlikowskiego to już dla mnie część filmowego kanonu narodowego. Jednocześnie rozumiem jednak głosy wątpliwości w odniesieniu do jego wymiaru zewnętrznego. Ida to film subtelny, grający z jednej strony na wcześniej zdobytej wiedzy, z drugiej na pewnych niedopowiedzeniach i silnej symbolice. Tyle że widzowie zagraniczni nie mają tego zniuansowanego „backgroundu historycznego”, dlatego gotów jestem poprzeć pomysł, aby do seansów poza Polską dołączać krótkie napisy wyjaśniające kontekst, bo obawy o zbyt łatwe zrównywanie Polaka z antysemitą są moim zdaniem uzasadnione.

Brzyski: Rzeczywiście, pod kątem tego rozróżnienia byłoby lepiej, gdyby do szerokiej dystrybucji zagranicznej trafił film o polskich Sprawiedliwych, tylko że zdecydowanie bardziej udany od Dzieci Ireny Sendlerowej, na który wysyłała nas szkoła. Oczywiście to, jakie filmy trafią za granicę, nie powinno leżeć w gestii państwa, poza tym, że pewne tytuły może ono świadomie promować.  

Mazur: Fenomenalnym tematem na wciągającą filmową historię wciąż jeszcze są żołnierze wyklęci. Temat na Zachodzie niemal zupełnie nieznany, możemy więc odpowiednią narracją wypełnić tę białą plamę, a przy okazji porwać widzów wciągającą historią. Niejednoznaczność całej historycznej sytuacji, rozdarcie między rodziną a ojczyzną, dylematy etyczne, konieczność ponoszenia ofiar, niepewność, czy służą właściwej sprawie… Z punktu widzenia scenarzysty – historia wymarzona. Dziś ludzie są w stanie śledzić wielowątkowe fabuły wysokobudżetowych seriali – jeśli więc właściwie poprowadzi się fabułę, nie powinni mieć także problemu ze zrozumieniem meandrów okresu instalacji nowej władzy po ’45 roku. A ta lokalność byłaby jedynie pretekstem do opowiedzenia uniwersalnej historii poświęcenia i walki bez większej nadziei na zwycięstwo.

Tyle że takimi filmami jak Historia Roja czy dokumentalizowany Pilecki z 2015 roku „palimy” dobre tematy na lata. Z jednej strony zrażamy do nich potencjalnych widzów, którzy na poprzednim seansie już się „przejechali”, z drugiej zniechęcamy kolejnych producentów do przeznaczenia pieniędzy na produkcję, której poprzednicy ponieśli klapę. Bardzo doceniam szlachetne pobudki idealistów, którzy stali za powstaniem tych filmów – ale taki temat wymaga godnej realizacji, przede wszystkim na poziomie technicznym. Inaczej ci, do których takie filmy są kierowane – młodzi – nie będę w stanie dostrzec w seansie niczego więcej poza okazją do „kręcenia beki” z budżetowych ograniczeń i słabego filmowego warsztatu.

Kaszczyszyn: Moim zdaniem Historia Roja doskonale pokazuje bolączki i szanse kina narodowego. Najpierw minusy, które dyskwalifikują obraz jako potencjalne dzieło filmowego kanonu: kartonowość postaci, które przez większość seansu służą do wypowiadania patriotycznych frazesów, brak większej psychologii postaci, uniemożliwiające przejęcie się losami bohaterów, wreszcie – wbrew tytułowi w filmie – nie ma żadnej historii: to zbiór scen, głównie strzelanin, które scenariusz ledwo spina w jakąś sensowną całość. Są jednak pewne światełka w tunelu: Historia Roja nie jest wcale prostą gloryfikacją heroizmu wyklętych – reżyser pokazał ich raczej jako coraz bardziej rozgoryczonych i świadomych beznadziejności ich oporu młodych ludzi, dla których nie ma już jednak drogi powrotu. Są też momenty, kiedy są po prostu ludźmi, nie pomnikami ze spiżu. Ba, pojawia się nawet ledwo zarysowany, ale jednak, wątek reformy rolnej.

Ale to wciąż za mało: całe dzieło to głównie publicystyka, chociaż z jedną sceną-perełką: jadący samochodem esbecy śpiewają Rotę.  Jeden z tych funkcjonariuszy był w trakcie wojny żołnierzem NSZ-owskiego podziemia. Skojarzenia z Psami nasuwały się same, a scena ta, nie spoilując, zakończyła się w tak absurdalny i tragikomiczny sposób, że każdemu polecam zobaczyć ją nawet bez oglądania całego filmu. Jednocześnie chciałbym to mocno podkreślić, bo film był mieszany z błotem: uważam, że taka ocena jest niesprawiedliwa, Historia Roja to mocno przeciętny film, ale oglądając go nie czułem zażenowania, jakie towarzyszyło mi choćby przez dużą część seansu Smoleńska.

Brzyski: Dla mnie ta dyskusja jest bezcelowa z jednego zasadniczego powodu: film zrobiony w Polsce przez Polaków nigdy nie spełni efektywnie zadania, jakie stawiamy przed wymiarem zewnętrznym kina narodowego. Nie mamy takiego budżetu, renomy, dostępu do szerokiego rynku europejskiego czy amerykańskiego. Sukces Idy to wciąż skala festiwalowo-studyjna i to wszystko na co nas stać.

Paradoksalnie o jedynym skutecznym rozwiązaniu powiedział już minister Gliński, snując wizję o polskim filmie historycznym kręconym bodajże przez Mela Gibsona. Brzmi abstrakcyjnie, ale to naprawdę jedyna droga. Musielibyśmy zainteresować naszą historią Hollywood. Jak to zrobić? Tylko tematami, które łączą się z historią Zachodu, są zrozumiałe i atrakcyjne dla Zachodu, tak żeby widzowie chcieli się w ogóle przejąć historią dziejącą się na ekranie. W tym kontekście jestem w stanie wyobrazić sobie film o Kościuszce lub bitwie pod Falaise, gdzie czołgi dywizji generała Maczka byłyby niczym ten jeden z Furii Davida Ayera.

Kaszczyszyn: A bitwa warszawska?

Brzyski: Wbrew powszechnemu entuzjazmowi – jestem sceptyczny. My lubimy mówić o niej jako o bitwie, która zatrzymała pochód komunistów na Europę. I to prawda, ale ludzie na Zachodzie o tym nie wiedzą. Czy możliwe jest opowiedzenie tego kontekstu w samym filmie? Znów, trzeba niestety budować na tym, co wspólnie znane, a tego jest mało.

Kaszczyszyn: Zostaje nam Jan Paweł II i Lech Wałęsa. To może skoro ten wymiar zewnętrzny idzie nam jak po grudzie, to łatwiej będzie nam wskazać nowe tematy pod kątem wewnętrznej funkcji kina narodowego?

Mazur: Dla mnie największe białe plamy dotyczą tego, co za oknem. Brakuje nam kina otwarcie społecznego, filmów, które opowiadałyby nam świat, który znamy, ten z chodników, Biedronki i zasmogowanych ulic, a nie kolejnego warszawskiego apartamentowca lub domku nad rozlewiskiem. My tymczasem filmową publicystykę, zamiast tam, gdzie jest potrzebna – w komentowaniu przez kino rzeczywistości – otrzymujemy ukrytą pod płaszczykiem historycznych produkcji w próbach ideologizacji historii. Zabierające głos w narodowej dyskusji Spotlight The Hurt Locker zdobywają Oscara, Brytyjczykom kino społecznie zaangażowane robi od lat Ken Loach; my ostatni prawdziwie głośny film tego rodzaju mieliśmy w 2007 roku wraz z Placem Zbawiciela.

Tymczasem rzeczywistość wręcz wciska nam gotowe scenariusze do ręki: temat polisolokat, kredytów hipotecznych, chwilówek, zarówno od strony zadłużonych, jak i tych, którzy te śmieciowe kredyty wciskali za 1500 zł na rękę na umowie-zleceniu. Czyż nie jest to pomysł na połączenie Wall Street Stone’a i Glengarry Glen Ross Foley’a – i stworzenie w polskiej rzeczywistości uniwersalnej przypowieści o chciwości?

Kaszczyszyn: Pojedyncze przykłady można wskazać. Ja znam dwa. Pierwszy, średnio udany, bo operujący z poziomu nie tyle społecznego, co politycznego, mocno upraszczający, ale jednak jakoś trzymający poziom, czyli Układ zamknięty z Januszem Gajosem w roli głównej. Drugi film, jego jeszcze nie miałem okazji obejrzeć, to Dzień kobiet, gdzie główna bohaterka jest pracownicą sieci handlowej „Motylek”, a więc na warsztat mamy wzięte niepłacone nadgodziny w Biedronce i traktowanie ludzi jak robotów do wykładania towarów na półkach.

Brzyski: Dla mnie chlubnym wyjątkiem w ostatnim czasie był Kamper, pierwszy film od wieków, gdzie bohaterowie – zakochani młodzi ludzie – mówią językiem, który znam i którego sam używam, a ich życie to życie, jakie wiedzie przeciętny dwudziestokilkulatek w polskim mieście. Z którymi dzielę wspólnotę doświadczeń i wiem, że mógłbym siąść z nimi na piwie w piątkowy wieczór. Film bez puenty, ale po którego zobaczeniu wiesz, nad czym powinieneś się pochylić we własnym życiu. To jest to, co naprawdę uwielbiam w kinie, że reżyser szanuje mnie jako widza i nie zakłada, że nie musi mi powiedzieć wszystkiego od A do Z, żebym dostrzegł to, co chce mi przekazać. Myślę, że to obraz który puściłbym licealistom na lekcji wychowawczej i zrobił dyskusję o tym, jak postrzegają bohaterów, bo problemy przedstawione w Kamperze to jest właśnie prawdziwe „przygotowanie do życia w rodzinie”, czyli coś, przez co wielu z nas przechodziło lub przejdzie.

Przyszłość to serial narodowy

Brzyski: Zresztą dla mnie to i tak jest wtórne: przyszłość to serial narodowy. To jest format zyskujący coraz większą popularność, pozwalający opowiedzieć dłuższą, bardziej zniuansowaną historię, przedstawić szerszy kontekst społeczny czy ekonomiczny, stworzyć pogłębione postaci. Sam jestem w stanie odtworzyć fabułę oglądanych seriali, bo poczynania bohaterów śledzę dłużej i nawet się z nimi jakoś zżywam, filmy zapominam szybciej.

Kaszczyszyn: Ukradłeś mi tezę! (śmiech). Moim zdaniem nie ma już powrotu do epoki Potopu. Tymczasem serial pozwoliłby dotrzeć z przekazem do pokolenia 20- i 30-latków, a to jest moim zdaniem kluczowy target. Przy czym doprecyzowując – chodzi mi o kontekst wewnętrzny, na zewnątrz wciąż wydaje mi się, że łatwiej byłoby dotrzeć z filmem. Tym bardziej, że mamy już chlubne tradycje, do których można nawiązywać: Dom, Daleko od szosy, Czterdziestolatek.

Brzyski: Można upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: nie widzę powodu, aby dobrze zrobiona historia nie mogła cieszyć się popularnością w kraju, a jednocześnie zainteresować widzów za granicą.

Konkretny przykład: serial z kategorii political fiction, ogrywający jakoś całe to ostatnie zamieszanie geopolityczne, „powrót historii”, lęki przed wojną. Reporterka relacjonująca wydarzenia w Donbasie, inwazja Rosji na państwa bałtyckie, Iskandery bombardujące Gdańsk z Kaliningradu. Możliwości jest naprawdę wiele, a taki serial na pewno trafiłby w gusta widzów na całym świecie.

Kaszczyszyn: Ja poszedłbym w takim razie w przeszłość i kontekst stricte polski. Ostatnio coraz głośniej mówi się o pogmatwanej chłopsko-szlacheckiej tożsamości współczesnego Polaka, oburzamy się też na reprywatyzację. Dlatego chciałbym zobaczyć wielopokoleniową sagę przedstawiającą drogę od Jakuba Szeli, chłopów traktujących szlachtę jako wrogów, pozbawionych narodowej identyfikacji, przez wejście oświaty na wieś, pojawienie się pierwszego pokolenia chłopskiej inteligencji, narodziny partii ludowych, samoorganizację w spółdzielniach, stopniowe wzmacnianie narodowej identyfikacji chłopów, ich wyjazdy ze wsi za chlebem, pierwsze jaskółki nadziei związane z COP-em (akcja rozgrywałaby się na ziemiach kieleckich / tarnowskich), wreszcie reforma rolna i sprzeciw chłopów wobec kolektywizacji. Uważam, że jako społeczeństwo potrzebujemy takiej serialowej epopei pokazującej naszej chłopskie korzenie, ale w sposób złożony, nie ograniczający się do pańszczyzny, akcentujący silnie podmiotowość chłopów, ich „wejście w historię”.

Mazur: W ostatnich latach furorę wzbudzają zakulisowe opowieści o sprawowaniu władzy. Tej tematyki na swój sposób dotyka House of Cards, Gra o tron czy The Crown. Pokażmy więc serial o misternych intrygach na dworze Jagiellonów u szczytu polskiej potęgi!

***

Kaszczyszyn: Spróbujmy podsumować: czy projekt kino narodowe może zakończyć się sukcesem?

Brzyski: Bardzo bym chciał, żeby zaczęto na poważnie o tym myśleć. Liberałów z zasady kultura interesuje w mniejszym stopniu niż konserwatystów, więc fakt, że MKiDN poczyniło jakieś działania w tym kierunku, wcale mnie nie dziwi. Oczywiście wszystko jest kwestią wykonania i – jak powiedziałem na wstępie – inkluzyjności filmów. Pamiętajmy, że kino narodowe już istnieje, czy komuś się to podoba czy nie. Pytanie jest o to, czy chcemy zachęcić twórców do tego, żeby podjęli ważne dla wspólnoty tematy i czy będą one istotnie dobre. To też apel do reżyserów i scenarzystów – żeby podjęli to wyzwanie i mieli świadomość, że ich rola we wspólnocie jest bardzo duża.

Mazur: Głęboko wierzę w to, że nawet najszlachetniejszy z założenia film nie będzie w stanie uwieść widzów, jeśli nie będzie po prostu dobry. Dlatego, zamiast na odhaczaniu kolejnych ideologicznych tez, filmowcy powinni skupić się na warstwie realizacyjnej – na tym, by ciekawie opowiedzieć za pomocą obrazów pewną historię.

Kaszczyszyn: Ja przede wszystkim bym nie dramatyzował. Jeden ministerialny konkurs na pięć scenariuszy nie zmieni kształtu polskiej kinematografii. Nie wierzę jednocześnie, że teraz PISF będzie dofinansowywał same produkcje o rotmistrzu Pileckim i kolejnych dowódcach partyzantki antykomunistycznej. To burza w szklance wody.