Idealistyczno-realistyczne mocarstwo. Filozofia polityczna USA
W skrócie
Stany Zjednoczone to paradoksalnie jedno z najsłabiej rozumianych państw na świecie. Większość elit w innych krajach, w tym w Polsce, analizuje politykę USA przez pryzmat różnych „mitów”, które całkowicie abstrahują od amerykańskiej historii. Dopóki nie spojrzymy na dzieje USA takie, jakie były w rzeczywistości, nie będziemy w stanie właściwie interpretować działań naszego transatlantyckiego sojusznika.
Naszą polityczną wyobraźnią rządzą trzy najważniejsze stereotypowe ujęcia amerykańskiej polityki zagranicznej. Po pierwsze, żywimy przekonanie, że „domyślny tryb” amerykańskiej polityki zagranicznej to izolacjonizm, a globalne, mocarstwowe zaangażowanie stanowi sprzeniewierzenie się ideałom Ojców Założycieli. Po drugie, w nieco innym tonie wypowiadają się ci, którzy twierdzą, że Ameryka pełni funkcję biblijnego „dobrego Samarytanina w ładzie globalnym”. W tym ujęciu Stany Zjednoczone to liberalne imperium, którego misją jest altruistyczne budowanie lepszego świata dla wszystkich narodów (i to nie zawsze za zgodą samych zainteresowanych). I wreszcie, w myśl trzeciego nurtu Amerykanie kierują się wyłącznie własnym dobrem albo dobrem lobbujących w Kongresie grup interesów i za nic mają inne narody oraz ich potrzeby.
Najwyższa pora, aby zrozumieć, że Ameryka nie jest ani państwem izolacjonistycznym, ani bezinteresownym „policjantem świata”, ani też egoistycznym „imperium zła”. Historia Stanów Zjednoczonych pokazuje, że USA to po prostu państwo, które od samego początku stara się łączyć idealizm z realizmem, co w oczywisty sposób powoduje określone napięcia. Jest to polityczna mieszanka wpisana w ideowy kod genetyczny Stanów Zjednoczonych.
Widać to również na przykładzie prezydenta Trumpa, a nawet w myśli politycznej jego (uchodzącego za „über-realistę”) doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego Johna Boltona. Zarówno on, jak i Donald Trump dużo lepiej wpisują się w amerykańską tradycję polityczną, niż nam się wydaje, a ich sposób myślenia może być tym obliczem Ameryki, które będziemy w nadchodzącej przyszłości oglądać jeszcze nie raz.
Aby to zrozumieć warto pochylić się nad tym okresem w historii amerykańskiej myśli politycznej, który w Polsce traktowany jest po macoszemu – do czasów, gdy Stany Zjednoczone dopiero nadawały kształt własnej państwowości.
Morze czy ląd? Dwie wizje amerykańskiej mocarstwowości
W XVIII w. Stany Zjednoczone był to jeszcze „polityczny młokos”, w porównaniu z europejskimi monarchiami oraz ich imperiami kolonialnymi państwo słabe. Słabe, co nie oznacza pozbawione ambicji.
W pierwszych latach istnienia USA głównym strategiem administracji rządowej był Aleksander Hamilton – były zaufany adiutant Jerzego Waszyngtona, przywódca Partii Federalistów, podówczas sekretarz skarbu, który uważał się za quasi-premiera w brytyjskim stylu. O tym, że to Hamilton był „mózgiem” administracji Waszyngtona, świadczy pewna historia, którą przytaczał w swojej korespondencji Tomasz Jefferson, autor Deklaracji Niepodległości, w tym czasie sekretarz stanu, a w późniejszych latach trzeci prezydent USA i przywódca Partii Demokratycznej.
Jefferson relacjonował, że pewnego razu spotkał się z prezydentem Waszyngtonem, aby zgłosić zastrzeżenia do polityki Hamiltona. Zauważył jednak, że prezydent we wszystkich sprawach staje po stronie swojego byłego adiutanta. W efekcie – jak przyznał sam Jefferson – zaniechał dalszej dyskusji z Waszyngtonem, aby nie wywołać kłótni. W rzeczy samej, wpływ Hamiltona na rządy państwem był tak silny, że jeden z kongresmanów z goryczą stwierdzał: „Kongres może się spakować i jechać do domu. Pan Hamilton jest wszechwładny i osiąga wszystko, co sobie zamierzy”.
Kluczem do polityki Hamiltona było słowo „wielkość”. Jak przekonująco udowodniło dwóch wiodących amerykańskich historyków James Pocock i Gordon Wood, zdaniem Hamiltona Stany Zjednoczone miały być predestynowane do osiągnięcia w przyszłości statusu morskiego, handlowego i militarnego imperium, które będzie mogło rzucić wyzwanie mocarstwom Europy. Nie było to jednak tylko marzenie Hamiltona. Inny słynny federalista i ojciec założyciel John Adams pisał, że amerykańskie kolonie mogą stać się dziedzicem potęgi starożytnego Rzymu i odwoływał się tutaj do starej koncepcji translatio imperii.
Zgodnie z jedną z wersji tej koncepcji światowe imperium każdorazowo przenosi się w kierunku zachodnim, w tym wypadku do Stanów Zjednoczonych. Koncepcja translatio imperii, tj. Ameryki jako Nowego Rzymu (ewentualnie u bardziej religijnych Amerykanów – Nowej Jerozolimy) rodziła przekonanie o „amerykańskiej wyjątkowości”.
I przez cały XVIII i XIX wiek nie było to tylko przekonanie Johna Adamsa. Dość powiedzieć, że symbolem terytorialnej ekspansji Stanów Zjednoczonych w tym okresie stał się, wiszący na waszyngtońskim Kapitolu, słynny obraz Emanuela Leutza, namalowany w 1861 r. i zatytułowany Na zachód bieg imperium wiedzie, przedstawiający pionierów ciągnących w stronę Pacyfiku.
Dla porządku trzeba jasno powiedzieć jeszcze jedno: Tomasz Jefferson, który zgłaszał pewne uwagi względem polityki Hamiltona, nie sprzeciwiał się samej zasadzie mocarstwowości, ale jedynie metodom jej realizacji. Już w 1786 r. Jefferson porównywał Stany Zjednoczone do zarodka, z którego „cała Ameryka Północna i (!) Południowa będą zaludnione”. Również jego Partia Demokratyczna przejawiała silne tendencje imperialne. Było to jednak inne imperium niż Hamiltona – zwrócone w pierwszej kolejności ku lądowi, a nie o charakterze morskim. To na żyznych terenach Zachodu miało powstać wymarzone „Imperium Wolności” (pojęcie ukute przez Jeffersona) zamieszkałe przez niezależnych farmerów, idealnych – zdaniem Jeffersona – obywateli republiki i strażników wolności politycznej.
Amerykanie wypraszają europejskie potęgi
W XIX w. przekonanie o potrzebie amerykańskiej wielkości znalazło wyraz w dwóch kolejnych koncepcjach: Doktrynie Monroe’a oraz Manifeście Destiny.
Doktryna Monroe powstała już po erze wojennej zawieruchy doby napoleońskiej. W tym czasie w Europie funkcjonował sojusz monarchów określany mianem Świętego Przymierza, którego celem była obrona starego porządku (ancien regime) przed demokratycznymi i rewolucyjnymi zapędami poszczególnych narodów. Główny promotor Świętego Przymierza car Aleksander zastanawiał się nad interwencją w Ameryce Południowej i Środkowej, skierowaną przeciwko tamtejszym ruchom niepodległościowym. Car wystosował wtedy też list do ówczesnego szefa amerykańskiej dyplomacji Johna Quincy’ego Adamsa, syna Johna Adamsa, który tamten określił jako „istny pean na cześć despotyzmu”. W odpowiedzi amerykańska dyplomacja wysłała list, w którym ustanawiała „zakaz” rozszerzania zasad ancien regime’u na „amerykańską półkulę”. Swoje tezy administracja powtórzyła ustami ówczesnego prezydenta Jamesa Monroe’a (od którego nazwę wzięła ta doktryna) w jego przemówieniu w Kongresie z 1823 r.
Zostawmy na boku względy ideowe oraz bezpieczeństwa strategicznego, które towarzyszyły tej deklaracji i do których jeszcze wrócimy.
Istotne jest to, że w Doktrynie Monroe Stany Zjednoczone po raz pierwszy zakreślały sobie mocarstwową strefę wpływów, która swoim zasięgiem miała obejmować oba amerykańskie kontynenty.
Zgodnie bowiem z regułami polityki kolonialnej dawne kolonie w Ameryce Południowej i Środkowej (w tym wypadku hiszpańskie i portugalskie) miały obowiązek handlować z metropoliami. Zerwanie więzi kolonialnej i powstanie niepodległych państw oznaczało otwarcie nowych rynków zbytu. W miejsce to chciały wejść Wielka Brytania oraz właśnie Stany Zjednoczone, o czym wprost pisał John Quincy Adams w swoich wspomnieniach. Podobnie rzecz miała się, jeśli chodzi o pozostałe tereny w Ameryce Północnej, które jeszcze nie znalazły się w granicach USA. Również one miały stać się polem eksploatacji gospodarczej, jak źródło ziemi, surowców i przestrzeń do handlu. Quincy Adams, jako szef dyplomacji, wyraził to w dobitnych słowach skierowanych do Anglików: „Zachowajcie to, co wasze [tj. Kanadę – wyj. K.G.], ale resztę kontynentu zostawcie dla nas”.
Późniejsza koncepcja, czyli Manifest Destiny, stanowi rozwinięcie Doktryny Monroe’a. Manifest Destiny, czyli „oczywiste przeznaczenie” Stanów Zjednoczonych do zajęcia kontynentu północnoamerykańskiego, pojawiło się na łamach prasy politycznej w przededniu wojny z Meksykiem, która rozpętała się w latach 40. XIX w. W wojnie tej Stany Zjednoczone uzyskały szerokie połacie ziemi sięgające aż do Pacyfiku. Wszyscy ówcześni decydenci – prezydent James K. Polk czy kolejny sekretarz stanu James Buchanan – wskazywali, że aneksja Teksasu czy przyłączenie Kalifornii umożliwią rozszerzenie strefy wpływów gospodarczych Ameryki i dostarczą nowe ziemie dla amerykańskich obywateli. Stany Zjednoczone miały ciągle stawać się silniejsze i bogatsze.
Bez zjednoczenia nie będzie prawdziwej potęgi
W końcu dochodzimy do wojny secesyjnej – stanowiącej w rzeczywistości nie tyle wojnę domową, ile – moim zdaniem – amerykański odpowiednik zjednoczenia Niemiec lub zjednoczenia Włoch, czyli procesu konsolidacji państwa narodowego. W dobie silnych zjednoczonych i scentralizowanych organizmów państwowych nie było miejsca na – jak pisał wcześniej Alexander Hamilton – zlepek małych, skłóconych ze sobą państewek. Ameryka miała stać się zjednoczona i wielka albo osunąć się w niebyt.
„Brak zjednoczenia powoduje brak szacunku za granicą i stanowi zaproszenie do zagranicznej interwencji” – wyjaśniał Abraham Lincoln w przemówieniu pod koniec pierwszego roku urzędowania. Takie było oficjalne stanowisko administracji, co świetnie widać na przykładzie artykułu, jaki amerykański przedstawiciel w Anglii John Motley przygotował dla londyńskiego „Timesa”. Motley pisał, że dzięki jedności: „W końcu byliśmy narodem, z flagą szanowaną za granicą i omal idealizowaną w kraju jako symbol Unii i zwiastun wielkości”. Partykularyzm Południa nie mógł stanąć tej wielkości na drodze.
Po wojnie secesyjnej Amerykanie wcale nie zwolnili tempa. Dla przykładu fakt zakupu Alaski od Rosji ambasada amerykańska w Sankt Petersburgu obwieściła jako usunięcie przeszkody i zagrożeń dla rosnącej „amerykańskiej potęgi”, a niedługo później prezydent Ulysses Grant (bohater z czasów wojny secesyjnej) wskazywał, iż Stany Zjednoczone na tyle urosły w siłę, że pora, aby zajęły miejsce należne im pod słońcem wśród innych potęg świata.
Ten przydługi historyczny wykład pokazuje jedno – mocarstwowość czy myślenie hegemoniczne w Stanach Zjednoczonych nie stanowi zaprzeczenia amerykańskiej tradycji, ale jej prostą kontynuację. W istocie trudno sobie wyobrazić, aby Amerykanie mogli poradzić sobie z tym, że nie są „numerem jeden”, co widać doskonale na przykładzie ostatnich wyborów prezydenckich, w których prezydent Trump obiecywał, że „Ameryka stanie się znów wielka”. Dlatego też na swojego doradcę do spraw bezpieczeństwa narodowego wybrał Johna Boltona, człowieka, który od wielu lat zupełnie otwarcie mówi o tym, że Stany Zjednoczone są predestynowane do pełnienia w świecie funkcji przewodniej, jako hegemon lub imperium. Człowieka, który wbrew temu, co twierdzi bardzo powierzchownie zorientowana w rzeczywistości prasa, nie jest outsiderem w Waszyngtonie, ale wręcz przeciwnie – doświadczonym i szanowanym biurokratą, co pokazuje, iż jego poglądy są dużo bardziej akceptowalne za oceanem, niż pozornie się wydaje.
Amerykanie wiedzą, że trzeba twardo stąpać po ziemi
Komponent „realistyczny” obecny jest w amerykańskiej tradycji politycznej od samego początku. Można marzyć o byciu mocarstwem, ale uzyskanie takiej pozycji, a potem jej utrzymanie, wymaga silnej dozy realistycznego podejścia do otaczającego świata i taki realizm zawsze cechował Amerykanów. Oskarżanie ich więc o niepoprawny i naiwny idealizm jest kompletnym nieporozumieniem.
Niektórzy, nawet w Ameryce, twierdzą, że Ojcowie Założyciele przestrzegali Stany Zjednoczone przed zaangażowaniem w sprawie międzynarodowe i rzekomo wzywali do izolacjonizmu. Pogląd ten wynika jednak z wyrywania wypowiedzi Ojców Założycieli z kontekstu.
W trakcie zawieruchy wojen towarzyszących rewolucji francuskiej, a potem erze napoleońskiej, Aleksander Hamilton wyzwał swoich rodaków do powściągliwości. „Uniknijmy wojny przez dziesięć albo dwanaście lat, a wtedy uzyskamy dojrzałość” – wskazywał – która pozwoli nam przybrać w dyskusjach o naszych narodowych [sprawach] przybrać wyższy i mocniejszy ton”. Innymi słowy, Hamilton wskazywał, iż dopóki USA nie urosną w siłę, jako państwo nie powinny się „wychylać”, nawet jeśli ich prawa są naruszane przez europejskie mocarstwa. Nie wykluczał jednak, że wraz ze wzrostem swojej potęgi Ameryka stanie się bardziej asertywna.
Podobna wypowiedź pojawia się w sztandarowym dokumencie cytowanym przez zwolenników tezy o amerykańskim izolacjonizmie, czyli pożegnalnym przemówieniu Jerzego Waszyngtona wygłoszonym po podjęciu przez niego decyzji o nieubieganiu się o kolejną (trzecią) kadencję prezydencką. Zwolennicy twierdzeń o izolacjonizmie pomijają, że projekt tego przemówienia – praktycznie w całości zaakceptowany przez Waszyngtona – przygotowywał nie kto inny jak Aleksander Hamilton. I to jego słowami przemawiał Jerzy Waszyngton, przekonując rodaków, że jeśli zachowają neutralność wobec wojen w Europie, „nie jest zbyt daleki okres […] kiedy narody w stanie wojny […] nie będą lekko ryzykować prowokowania nas”.
W istocie, Jerzy Waszyngton to pierwszy amerykański realista, który wskazywał, iż polityką międzynarodową Stanów Zjednoczonych powinna kierować kategoria interesu narodowego. W tym samym przemówieniu Waszyngton wyjaśniał, że gdy Ameryka wzrośnie w siłę, to: „Wybierzemy wojnę lub pokój, zgodnie z naszym interesem, któremu przewodnikiem będzie sprawiedliwość”.
Wróćmy w tym miejscu do Doktryny Monroe’a. To również ważna lekcja politycznego realizmu i to na dwóch płaszczyznach. Po pierwsze, Amerykanie nie chcieli pozwolić na interwencję europejską w sprawy Ameryki Środkowej i Południowej, ponieważ oznaczało to ryzyko otoczenia Stanów Zjednoczonych przez kolonie mocarstw Starego Świata, i to silniejszych niż Hiszpania i Portugalia. Zakładano bowiem, że jeśli dojdzie do interwencji, to Święte Przymierze nie odda kolonii Hiszpanom i Portugalczykom, ale dokona nowego podziału terytorialnego (tytułem przykładu: na Kubę ostrzyła sobie zęby Anglia, a Rosja na Kalifornię, skoro już posiadała kolonie na Zachodnim Wybrzeżu). Ale spójrzmy na to też z drugiej strony. To że Amerykanie, z małą armią i słabą marynarką wojenną, pozwolili sobie na kierowanie jakichkolwiek zakazów do europejskich potęg, wynikało wyłącznie z jednej rzeczy – przekonania Johna Quincy’ego Adamsa, jako szefa dyplomacji, o tym, że faktyczna interwencja zbrojna w Amerykach ze strony Francji, Hiszpanii czy samej Rosji będzie za droga i jest bardzo mało realna. Nie było to więc nieprzemyślane „wymachiwanie szabelką”.
Równie realistyczne było podejście do wojny z Meksykiem, która przyniosła Amerykanom tak wiele terytoriów. W tym czasie rozsypywało się hiszpańskie imperium kolonialne. Stany Zjednoczone postanowiły podbić tereny, do których rościł sobie prawo Meksyk, jako następca Hiszpanii, po to aby nie padły one łupem państw europejskich.
W XIX w. polityka Stanów Zjednoczonych wobec kontynentu północnoamerykańskiego polegała na ciągłym upraszczaniu krajobrazu na mapie – wychodzono z założenia, że jeśli nie ma się sąsiadów, to nie ma też problemów.
Waszyngton nie mógł sobie pozwolić na istnienie niepodległego Teksasu, na czym zależało Francji i Anglii. Paryż i Londyn chciały bowiem wykorzystać niezależny Teksas jako przeciwwagę dla Stanów Zjednoczonych w ramach konceptu „równowagi sił”. Było to najzupełniej oczywiste we wszystkich kręgach politycznych, mówili o tym nie tylko prezydent James K. Polk i sekretarz stanu James Buchanan, ale też kontrkandydat Polka z ramienia Partii Demokratycznej Lewis Cass. Cass grzmiał w Kongresie, że próba realizacji polityki równoważenia wpływów USA poprzez niepodległy Teksas nie może być akceptowana. Podobną logikę znajdziemy w przypadku wojny secesyjnej jeśli na Południu powstałoby niepodległe niewolnicze państwo, to Anglia lub Francja rozgrywałyby je nieustannie przeciwko Północy. Słowem: powstałby niebezpieczny sąsiad, który zagroziłby mocarstwowemu przeznaczeniu Stanów Zjednoczonych.
Taka realistyczna polityka pozwoliła Amerykanom na osiągnięcie statusu mocarstwa – jak celnie stwierdza Henry Kissinger w książce Ład światowy – „poprzez akumulację wewnętrznego potencjału z polityką zagraniczną skupioną praktycznie w całości na negatywnym celu utrzymania zagranicznych interwencji na dystans”.
W tym kontekście hasło Donalda Trumpa oparcia się na interesie narodowym nie jest żadną historyczną aberracją, a jedynie kontynuacją pewnej tradycji. Tradycji, która zdaniem Johna Boltona była też udziałem prawie wszystkich republikańskich prezydentów USA po 1945 r. W marcu 2017 r. opublikował tekst na stronach American Enterprise Institute, gdzie stwierdza, że „amerykańska polityka zagraniczna spoczywa na zasadzie ochrony naszego systemu konstytucyjnego i naszych żywotnych globalnych interesów przed zagranicznymi zagrożeniami i ideologiami”.
Realistyczna siła w służbie politycznego idealizmu
Jeśli więc Stany Zjednoczone u swoich historycznych korzeni to twardo stąpające po ziemi państwo, to czy współcześnie istnieje miejsce na to, co nazywamy amerykańskim idealizmem? Moim zdaniem, jak najbardziej.
Amerykański realizm nakierowany jest nie tylko na realizację gospodarczych interesów Stanów Zjednoczonych. Amerykanie najzupełniej szczerze wierzą w ideały demokracji oraz republikanizmu, jednocześnie są jednak zupełnie świadomi tego, że ich republika funkcjonuje w niebezpiecznym świecie. Warto powtórzyć raz jeszcze koncepcję Lincolna: w oczach Amerykanów Stany Zjednoczone, ze swoimi instytucjami i systemem politycznym, muszą być silne, aby przetrwać. Zarówno Doktryna Monroe’a, jak i Manifest Destiny temu właśnie miały służyć. Amerykańska republika, żeby istnieć w świecie zdominowanym przez agresywne państwa monarchiczne, potrzebowała bezpiecznego otoczenia międzynarodowego (czyli w dużym uproszczeniu: braku sąsiadów na kontynencie amerykańskim), jak również dostępu do źródeł dobrobytu, czyli surowców i rynków zbytu. To siłą rzeczy wymuszało terytorialną ekspansję.
To, że idealizm (czyli przywiązanie do zasad demokracji i republikanizmu) nie może przetrwać bez ochrony, jaką gwarantuje siła, wyraził najlepiej prezydent Teodor Roosevelt w słowach: „Nic nie powoduje bardziej niesprawiedliwości (…) niż to jeśli wolne i oświecone narody (…) celowo uczynią się bezsilnymi, pozostawiając każde despotyczne i barbarzyńskie [państwo] uzbrojonym”. Takie podejście Roosevelt określił mianem „pseudo-humanitaryzmu”.
Czyż prezydent Woodrow Wilson, czołowy idealista, nie twierdził, że Ameryka wkracza do wojny po to, aby „uczynić świat bezpiecznym dla demokracji”? Wilson nie odrzucał w ten sposób celów amerykańskiej polityki zagranicznej, był jej wyrazicielem – różnica tkwiła w metodzie, ponieważ Wilson odrzucał zwykłe narzędzia dyplomacji.
Powyższą tradycją zaprzęgania siły w służbę idei należy tłumaczyć popularność powrotu przez administrację Donalda Trumpa do reaganowskiej doktryny „pokoju przez siłę”. Donald Trump ostrzegał Koreę Północną, że rozpęta „ogień i furię”, a Bolton, jeszcze zanim został jego doradcą, wielokrotnie opowiadał się za utrzymaniem na stole negocjacyjnym karty prewencyjnego uderzenia na Koreę, wprost powołując się na hasło „pokoju przez siłę”.
Z tego wynika też sprzeciw obecnej administracji wobec umowy z Iranem. W wywiadzie udzielonym telewizji Fox News tuż po zerwaniu rozmów z Teheranem Bolton krytykował wiarę administracji Obamy w to, że realne zagrożenie ze strony Iranu można „przyklepać” papierem traktatu, podczas gdy jego gwarancją powinno być ryzyko konkretnych sankcji. Również w odniesieniu do Chin Bolton gwarancję bezpieczeństwa USA dostrzega nie w międzynarodowych arbitrażach, ale w „odbudowanej sile marynarki Stanów Zjednoczonych”. Innymi słowy, amerykański realizm jest gwarantem, podstawą dla idealizmu. Podsumowując, realizm i logika siły same w sobie nie stanowią zaprzeczenia wiary w określone idee.
W amerykańskim idealizmie pobrzmiewa jednak też nuta ekspansjonistyczna. To autentyczna chęć zmiany świata na lepsze, w taki sposób, w jaki zmianę tę rozumieją Amerykanie. U samych początków państwowości, kiedy Amerykanie zdawali sobie sprawę z własnej słabości wobec Europy, wystarczała im rola „miasta na wzgórzu”, które tylko świeci swoim przykładem. Zasada ta jednak nie stosowała się – jak celnie zauważa cytowany już wcześniej Henry Kissinger – do kontynentu północnoamerykańskiego. Tam Amerykanie rozszerzali swoje zasady od początku. Taki jest aspekt ideowy ekspansjonizmu USA.
Tomasz Jefferson, wbrew własnym skrupułom co do tego, czy rząd federalny może kupować nowe ziemie, nabył od konsularnej Francji terytorium Luizjany. Luizjana miała gwarantować dość ziemi, aby jak największa liczba obywateli pozostała farmerami, o czym wspomniano już wcześniej. Dalej, przy okazji ogłoszenia Doktryny Monroe’a, amerykańska dyplomacja asertywnie odpowiadała carowi Aleksandrowi, że „Stany Zjednoczone są republiką” i „wyraziła nadzieję”, że zasady Świętego Przymierza nie obejmują „Stanów Zjednoczonych Ameryki […] ani żadnej części amerykańskiej półkuli”. Podobnie prezydent James K. Polk, ogłaszając aneksję Teksasu, powoływał się na rozciągnięcie na niego „wolnych instytucji”, a wtórował mu jego poprzednik prezydent Andrew Jackson, pisząc o „powiększaniu obszaru wolności”. I w końcu, wojna secesyjna stanowiła, jak czytamy w słynnym adresie gettysburskim Abrahama Lincolna, próbę sił między ustrojem niewolniczym a wolnością (znowuż jednak geneza wojny secesyjnej i to, czym był ów „ustrój niewolniczy”, to tematy na osobne artykuły).
Widać wyraźnie, że wraz ze wzrostem potęgi Stanów Zjednoczonych rosły też ambicje co do terytorialnego zasięgu rozszerzania ideałów, jakim hołdują Amerykanie. „Mieszkańcy San Domingo – pisał prezydent Ulysses Grant do Kongresu, przekonując go do aneksji Dominikany – nie są w stanie utrzymać się sami w swojej obecnej sytuacji i muszą poszukiwać wsparcia z zewnątrz. Pragną ochrony naszych wolnych instytucji oraz praw, naszego postępu oraz cywilizacji. Czy zamierzamy im odmówić?”.
Trzeba jednak postawić sprawę jasno – w drugiej połowie XIX w. oraz później ten idealizm jest mocno podszyty narodową dumą. Wyraził to celnie Charles Sumner, jeden z głównych oponentów niewolnictwa w czasie wojny secesyjnej, który po jej zakończeniu deklarował: „Wraz ze zwiększonym rozmiarem [kraju – wyj. K.G.] na mapie pojawia się wzmożona świadomość siły”.
Na samym początku chęć rozszerzania „wolnych instytucji” była skierowana w stronę Pacyfiku, co wyrażało się właśnie w Doktrynie Monroe’a i Manifeście Destiny. Potem Amerykanie gotowi byli nieść „światło chrześcijaństwa oraz cywilizacji” Indiom, Chinom, Japonii i wyspom na Pacyfiku, o czym mówił np. kongresman Godlove S. Orth. Wraz z nastaniem prezydentury Woodrowa Wilsona demokracja oraz republikanizm miały zagościć w Europie.
Mieszanka idealizmu oraz realizmu przyprawiona mocarstwowością
Amerykańska tradycja polityczna stanowi więc swoistą mieszankę idealizmu oraz realizmu. Inaczej rzecz ujmując, do realizacji wizji kraju demokratycznego oraz republikańskiego (pewnej idei) zaprzęgnięty został realizm, o czym pisał na przykład Samuel Huntingon w książce Kim jesteśmy? Wyzwania wobec amerykańskiej tożsamości narodowej. W tożsamości tej obecne są zarówno elementy idealistyczne, realistyczne, jak i mocarstwowe.
Obecność i współgranie idealizmu oraz realizmu wyraził również prezydent Trump w przemówieniu z grudnia 2017 r. dotyczącym strategii bezpieczeństwa, kiedy mówił: „Nasza nowa strategia oparta jest na zasadzie realizmu, kierowanej przez nasze istotne interesy narodowe” i dodał, że strategia ta jest „zakorzeniona w naszych ponadczasowych wartościach”. W związku zaś z tym, że interesy Stanów Zjednoczonych mają charakter globalny, również ich zaangażowanie w dalszym ciągu pozostaje globalne. Wszystko dlatego że Donald Trump, tak jak niegdyś Hamilton, marzy o wielkości Stanów Zjednoczonych.
Przy czym silniejsze Stany Zjednoczone mają zmieniać świat na lepsze. Co prawda, w swoich wystąpieniach Trump odżegnuje się od interwencji zagranicznych w celu rozszerzania amerykańskich wartości (tzw. nation building), ale w kwietniu 2016 r. na kampanijnym szlaku głosił, że „świat jest bardziej pokojowy i bardziej zamożny, kiedy Ameryka jest silna”. W końcu spora część retoryki Donalda Trumpa sprowadza się do twierdzeń o tym, że wolny świat powinien się zbroić i aktywnie walczyć o swoje wartości.
Administracja Donalda Trumpa nie jest więc izolacjonistyczna – więcej w niej historycznej kontynuacji, niż mogłoby się wydawać. Jest to administracja, która nie jest globalistyczna, ale mocarstwowa, czy też imperialna, gotowa angażować się w sprawy światowe, ale wtedy gdy wymagają tego amerykańskie interesy oraz amerykańskie ideały. Takie zaangażowanie, czy to w imię interesów, czy wartości, ma się odbywać na amerykańskich warunkach.