Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
dr Michał Kuź  23 marca 2017

Czy ład światowy można zreformować?

dr Michał Kuź  23 marca 2017
przeczytanie zajmie 8 min

Stare buddyjskie przysłowie mówi, że uczeń spotyka mistrza, kiedy jest gotowy. Podobnie jest z reformami, i tymi małymi, i tymi wielkimi. Mogą się naprawdę udać dopiero, kiedy sytuacja do tego dojrzeje, kiedy nie ma już innego wyjścia.

Patrząc na obecny ład światowy, trudno przewidzieć kształt tych największych reform. Jesteśmy bowiem na etapie fermentu, z którego dopiero wyłonić się mają przyszłe wizje. Aktualnie najważniejsze jest to, aby zapanować nad negacją, aby obyło się bez dramatów, do jakich doprowadził ostatni okres kontestacji ładu światowego, zanim wyłonił się z niego obecny porządek.

To już było!

Wydaną po raz pierwszy w 2001 r., a przetłumaczoną na polski w roku 2010, książkę Harolda Jamesa Koniec globalizacji czyta się dziś z niejakim przerażeniem, połączonym wszak z szacunkiem dla przenikliwości autora. Nic zresztą dziwnego, James to wybitny historyk ekonomii. Doktorat uzyskał w Cambridge, obecnie wykłada na Uniwersytecie Princeton. W swojej przełomowej książce postawił trzy tezy. Po pierwsze, sprzeciw wobec rosnącej globalizacji rozumianej jako swobodny światowy przepływ ludzi, dóbr i kapitału nie jest aż tak nowy, jak nam się zdaje. Nowy również nie jest sprzeciw wobec transferu kompetencji do ciał ponadnarodowych. Po drugie, świat już raz był całkiem mocno zglobalizowany, tamten system został jednak pogrzebany przez dwie wojny światowe. Po trzecie, jest tylko kwestią czasu, kiedy obecny system wpadnie w kryzys podobny do serii tych z okresu 1900–1939. Prawdopodobnie trzeba będzie wtedy świat niejako wymyślić na nowo, należałoby sobie jednak życzyć, aby owo wymyślanie nie było okupione tak wielkimi ofiarami jak poprzednie burze i przesilenia.

Dziś te tezy Jamesa wydają się banalne. Nie były jednak takimi w momencie, kiedy dopiero co skończyła się dekada wdzięcznie nazywana przez Anglosasów Go! Go! Nineties. Zresztą sam autor przyznaje, że opozycja wobec globalnego systemu w chwili publikacji książki była jeszcze słaba i miałka. Jako najlepszy, a zarazem dość groteskowy przykład potrafił podać tylko Władimira Żyrinowskiego, lecz sprawy wyraźnie przyspieszyły po roku 2010, natomiast w 2016 r. zaczęły galopować. Co więcej, poszły mniej więcej tymi historycznymi torami, które James nakreślił.

Opisując historyczne odrzucenie ładu światowego, opartego u progu XX w. na standardzie złota i sile mocarstw kolonialnych, James wyróżnia pewne kluczowe polityczne motywy łączące wszystkich kontestatorów.

Na płaszczyźnie gospodarczej były to: sprzeciw wobec migracji, mający ochronić miejsca pracy i tożsamość; krytyka bankierów i spekulantów połączona z antysemityzmem; protekcjonizm i wiara w państwo. Z kolei na płaszczyźnie politycznej były to: faszyzm, socjalizm i komunizm, jako alternatywne wizje globalnego ładu oraz wojna jako główne zagrożenie i logiczna konsekwencja protekcjonizmu. Kiedy bowiem bariery handlowe nie pozwalają silnym krajom na poszerzanie swoich gospodarczych stref wpływów, rośnie prawdopodobieństwo wojny jako narzędzia mającego owe bariery przełamać.

Wiele z tych elementów jest obecnych i w dzisiejszej fali antyglobalistycznej. Uległy one jednak pewnemu zmodyfikowaniu, gdyż nic dwa razy się nie zdarza. Mamy więc sprzeciw wobec migracji, ale nie tyle, by chronić miejsca pracy, lecz po to, by chronić państwo opiekuńcze i spójność tkanki społecznej. Krytyka bankierów i spekulantów przeszła w krytykę międzynarodowych instytucji finansowych i międzynarodowych korporacji. Antysemityzm, choć obecny, jest zjawiskiem marginalnym. By go zwalczać nawet szefowa tak radykalnej partii jak francuski Front Narodowy nie zawahała się usunąć z ugrupowania swojego rodzonego ojca. Z kolei radykalne media pokroju „Breitbart News” często z antysemityzmem flirtują, ale na razie ograniczają się do przeciwstawiania pozytywnie odbieranych żydowskich konserwatystów, głównie z Izraela, negatywnie postrzeganym żydowskim progresistom. Miejsce antysemityzmu we współczesnych ideologiach antyglobalistycznych zajęła natomiast krytyka organizacji międzynarodowych i ogólny antyamerykanizm (poza USA oczywiście). Co do protekcjonizmu, to inaczej niż na początku XX w. nikt już na serio nie wierzy w gospodarczą autarkię. Pojawia się natomiast coraz wyraźniej postulat selektywnej ochrony wybranych sektorów, tak aby umożliwić im wzrost w szklarniowych warunkach przynajmniej przez okres poprzedzający otwarcie się na zewnętrzną konkurencję. Taką właśnie ścieżkę sugeruje historyczny sukces tzw. państw rozwojowych, do których doświadczenia wraca dziś koncepcja tworzenia lokalnych wielopaństwowych klastrów rozwojowych.

Co do wielkich politycznych narracji, to trudno jest je utrzymać przy życiu w epoce Facebooka, Instagrama i Twittera. Zastępuje je raczej amalgamat ruchów nacjonalistycznych, ale i religijnych oraz lewicowych – zwłaszcza w formie antyglobalistycznych ruchów miejskich. Nowy antyglobalizm jest też znacznie bardziej sceptyczny wobec państwa. Wyborcy Kukiza, Trumpa, Syrizy czy Frontu Narodowego nie chcą powrotu hobbesowskiego lewiatana, opowiadając się raczej za łączeniem sprzeczności. Chcą państwa, które z jednej strony jest bardzo silne zewnętrznie, potrafi ot tak zamknąć granice, czy też w każdej chwili zahamować odpływ kapitału i miejsc pracy. Jednocześnie jednak chcą też państwa, które w owych granicach pozostawia obywatelom pokaźną sferę swobód obywatelskich i gospodarczych. Oczywiście z czasem takie marzenie może okazać się wewnętrznie sprzeczne, co doprowadzi do wielu dramatycznych rozłamów i trudnych wyborów osobistych.

Cztery etapy na drodze do nowego ładu

Jeśli wierzyć Jamesowi, dotąd pojawił się tylko jeden pełen cykl zmiany polityczno-ekonomicznego ładu światowego. Od dziewiętnastowiecznego uniwersalizmu, standardu złota i kolonializmu przeszliśmy do neoliberalizmu i ładu waszyngtońskiego opartego na dolarze.

Po drodze doszło do dwóch wyniszczających wojen światowych, kilkunastu rewolucji i jednej dość wątłej próby ratowania status quo podczas konferencji w Genui w 1922 r. Cóż, przynajmniej teraz, wkraczając w kolejny okres podważania ładu światowego, wiemy, czym ryzykujemy.

Przy tak krótkiej historii powstawania i rozkładu ładów światowych skazani jesteśmy na myślenie analogiami. W ostatnim ćwierćwieczu jedną z najciekawszych analiz typów przywództwa w odniesieniu do zastanego ładu polityczno-gospodarczego przedstawił Stephen Skowronek, amerykański politolog polskiego pochodzenia. Tyle że Skowronek badał jedynie typy prezydentów na scenie wewnętrznej polityki amerykańskiej.

Kluczowymi czynnikami było dla niego to, czy zastany ład instytucjonalno-polityczny jest silny, czy słabnący, i to, czy prezydent się mu sprzeciwia, czy też jest do niego zbliżony. Tak oto Skowronek otrzymał cztery typy przywództwa. Prezydent zbliżony do już osłabionego ładu prowadzi politykę „oderwania”, jego działania są bowiem oderwane od oczekiwań społecznych i dlatego nie są zwykle z perspektywy czasu oceniane pozytywnie (np. Jimmy Carter i Herbert Hoover). Prezydent sprzeciwiający się silnemu ładowi jest z kolei postrzegany jako awanturnik i niszczyciel (np. Richard Nixon) lub jest przez sobie współczesnych zupełnie niezrozumiany (np. Woodrow Wilson). Taka polityka to „polityka kontestacji”. Najbardziej cenieni przez historię są zaś prezydenci, którzy albo pozostają zbliżeni do silnego ładu, albo sprzeciwiają się ładowi już chylącemu się ku upadkowi. W pierwszym przypadku mamy do czynienia z polityką artykulacji (np. Theodore Roosevelt i George Bush senior), w drugim z polityką „rekonstrukcji”, czyli de facto budową nowego ładu (np. Franklin Delano Roosevelt i Ronald Reagan).

Dziś wydaje się, że obserwujemy silną politykę kontestacji, lecz nie tylko w przypadku Trumpa i USA. W oparciu o typologię Skowronka można pokusić się o stworzenie analogicznego modelu dotyczącego stosunku elit politycznych w państwach rozwiniętych do ładu globalnego w ogóle. Cykl byłby jednak znacznie dłuższy i obejmował kilka politycznych pokoleń.

Ostatnią rekonstrukcją była oczywiście konferencja w Teheranie (polityczną) i układ z Bretton Woods (ekonomiczną). Epoką oderwania był natomiast okres międzywojenny, kiedy próbowano rozpaczliwie ratować resztki status quo. Artykulacja dawnego ładu dominowała z kolei jeszcze na początku fin de siècle’u. Artykulacja ładu nowego osiągnęła natomiast swój szczyt w okresie lat 90., kiedy po upadku ZSRR Fukuyama (1989) ogłaszał – tak wyśmiany już dziś – koniec historii.

Czy jednak z powyższej typologii jednoznacznie wynika, że jesteśmy w nowej epoce kontestacji skazani na kolejne fale wojen i rewolucji? Czy zawsze muszą one być tak samo krwawe? Niszczyć tak wielu ludzi i bezpowrotnie marnować tak wiele zasobów?

Cóż, fundamentalne przemiany polityczne wewnątrz państw też były w przeszłości raczej krwawe i niezwykle widowiskowo marnotrawiono na nie stanowczo zbyt dużo energii. Kto nie wierzy, niech pamięta, że historyczna angielska wojna Dwóch Róż posłużyła za pierwowzór Gry o tron George’a R.R. Martina. USA były natomiast pierwszą nowoczesną demokracją, która obchodziła się bez rewolucji, masowych zabójstw politycznych i wojen domowych przez okres dłuższy niż dwa pokolenia. Z czasem jednak coraz więcej krajów nauczyło się dokonywać wymian elit politycznych i przemian samej polityki bez przemocy. Chyba to jest właśnie największą zdobyczą demokracji reprezentatywnej. Zdaniem Adama Przeworskiego ów brak systemowej przemocy jest wręcz ważniejszy niż raczej wątpliwe korzyści gospodarcze czy faktyczne oddanie władzy ludziom (z czym bywa przecież w demokracjach różnie).

Istnieje możliwość, że z czasem przemiany ładu międzynarodowego staną się również mniej brutalne. Na przykład eksperci National Intelligence Council w swojej najnowszej średniookresowej analizie zalecają decydentom amerykańskim, by przede wszystkim nauczyli się bardziej włączać w ład światowy kraje z grupy BRICS. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić.

W poszukiwaniu trzeciej drogi

Zwycięstwo Trumpa i Brexit na pewno niepokoi europejskich liberałów. Paradoks polega jednak na tym, że to politycy tacy jak Donald Trump czy Boris Johnson mogą się łatwiej porozumieć z BRICS. Oczywiście na pewnych warunkach i nie za wszelką cenę, ale jednak porozumieć się, by uniknąć globalnego konfliktu, na który historia wyraźnie ma znowu apetyt. Zresztą, to też już przecież ćwiczyliśmy, tylko że wtedy niejako po szkodzie. Twórcy nowego zachodniego ładu, który po 1989 r. stał się ładem globalnym, również musieli rozmawiać ze Stalinem, a potem Mao, czego rezultaty dla Polski były opłakane. Z puntu widzenia Zachodu porozumienie nowych zachodnich elit wewnętrznych z nowymi – często bardziej radykalnymi – elitami zewnętrznymi było jednak konieczne. Było też tym łatwiejsze, że rekonstrukcjonistyczni liderzy zachodni (Churchill, Roosevelt, de Gaulle) w jednym przynajmniej zgadzali się z komunistami: stary świat standardu złota oraz kolonialnych imperiów upadł i nigdy już nie wróci. Choć oczywiście niektórzy, zwłaszcza de Gaulle i częściowo Churchill, jeszcze długo odczuwali imperialne bóle fantomowe.

Być może globalny zachodni ancien régime i dziś mógłby się spotkać z aspirującymi potęgami światowymi, zwłaszcza tymi z grupy BRICS, w pół drogi. Takie spotkanie wymagałoby jednak ogromnego kompromisu.

Z jednej strony aspiranci musieliby np. przestać traktować pewne fundamentalne swobody obywatelskie jako nieistotne elementy wrogiej propagandy. Z drugiej strony Zachód musiałby przestać fetyszyzować wolny rynek i swój znajdujący się obecnie w kryzysie model liberalnej demokracji.

Problem polega na tym, że nie tylko w polityce globalnej, ale nawet w polityce wewnętrznej poszczególnych krajów, widać coraz więcej napięć mogących takiemu konsensusowi zagrozić. Obrońcy starej, globalistycznej, liberalnej demokracji wszystkie reformy, nawet te mające realnie zmniejszyć nierówności społeczne, traktują jako uwerturę do dyktatury. Antyglobaliści z kolei czują się stawiani przez establishment pod ścianą i zmuszani do wyboru na zasadzie: wszystko albo nic. Albo demokracja i niczym nie ograniczony globalny rynek, a z nim lawinowy wzrost nierówności; zmuszanie ludzi ze skrajnie różnych kultur do dzielenia tej samej przestrzeni publicznej ze sztucznie przyklejonymi maskami tolerancji i przenoszenie najlepszych miejsc pracy z peryferii do centrów. Albo państwowy protekcjonizm, a z nim zamordyzm, militaryzm i kryzysy humanitarne u granic. Wkrótce w poszczególnych krajach może zacząć wygrywać albo jedna, albo druga opcja. Bez znalezienia trzeciej drogi globalny, wyniszczający konflikt pomiędzy coraz bardziej skonsolidowanymi obozami jest tylko kwestią czasu.

***

Co do Polski, to na pewno będzie się wokół nas wiele działo i nie zawsze będzie stabilnie. Jest jednak prawie pewne, że po mniejszych lub większych perturbacjach czekają nas narodziny kolejnego globalnego ładu. Lepiej się tym razem przygotować i nie wyjść na całym interesie jak poprzednio na Jałcie.

Lepiej nie polegać na dobrej woli tylko jednego partnera i równoważyć w pewnym ograniczonym zakresie militarne wpływy amerykańskie gospodarczymi wpływami krajów BRICS, zwłaszcza Chin.

Lepiej być elastycznym i usztywniać sojusze tylko w absolutnej ostateczności. Chiny wyraźnie mają ambicje, by w nowym rozdaniu stać się nowym Związkiem Radzieckim i zawalczyć o bipolarny układ. Raczej im się nie uda, roztropnie jest jednak obstawić obie opcje, choć oczywiście różnymi stawkami.

Materiał pochodzi z 46. teki czasopisma Pressje pt. W poszukiwaniu straconej rzeczywistości. Zachęcamy do kupna numeru oraz prenumeraty pisma.