Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Nastała epoka globanego chaosu

W słowach i posunięciach Donalda Trumpa jest więcej kontynuacji działań administracji Baracka Obamy niż myślimy. Od prób ocieplenia relacji z Rosją, przez krytykę państw NATO, po skupienie uwagi na Chinach. Koniec pozimnowojennej epoki ogłosił już Barack Obama pod koniec swojej drugiej kadencji, Trump mówi to tylko głośniej i ostrzej. Nowy prezydent wchodząc do Białego Domu zastał już globalny bałagan. Być może doszedł do wniosku, że starego świata nie uda się uratować. Niczym racjonalny grabarz, szuka tylko nowych dróg do realizacji starych narodowych interesów. Czas pokaże czy jego diagnoza nie jest zbyt pochopna, a wybrane środki zbyt radykalne. Z dr. Tomaszem Pugacewiczem rozmawiają Bartosz Brzyski i Piotr Kaszczyszyn.

Donald Trump zakończył już kampanię wyborczą? W jakich kategoriach należy oceniać jego pierwsze decyzje podjęte w Gabinecie Owalnym?

Pierwsze trzy tygodnie prezydentury można by najkrócej podsumować słowem „niejednoznaczne”. Z jednej strony w obszarze polityki zagranicznej jesteśmy w stanie wskazać posunięcia realizujące obietnice wyborcze, jak wycofanie USA z negocjowanego porozumienia gospodarczego TPP. Z drugiej, nowy prezydent potrafi wyłamać się z logiki kampanijnej – wciąż nie doczekaliśmy się spełnienia czarnych przepowiedni dotyczących ocieplenia stosunków z Rosją.

Niejednoznaczność wzmacniana jest dodatkowo przez chaos informacyjny. W zeszłym tygodniu media obiegła informacja o złagodzeniu amerykańskich sankcji wobec Rosji. Komentatorzy szybko połączyli to ze wznowieniem działań zbrojnych na wschodniej Ukrainie. Ostateczna narracja była łatwa do przewidzenia – oto Trump dogaduje się z Putinem, gdy ten wznawia działania na wschodniej Ukrainie. Tymczasem po kilku godzinach okazało się, że chodzi wyłącznie o drobny „wyłom” w sankcjach: amerykańskie firmy uzyskały możliwość kontaktu z Federalną Służbą Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej, odpowiedzialną za udzielanie licencji na sprzedaż sprzętu elektronicznego do Rosji. Jednocześnie wyszło na jaw, że działania w tym kierunku podjęto jeszcze za prezydentury Baracka Obamy, a Donald Trump tylko te wysiłki sfinalizował, idąc na rękę skarżącym się na zbyt szeroko zakrojone sankcje, amerykańskim przedsiębiorcom, sprzedającym do Rosji komputery czy telefony.

Obawiam się, że w przyszłości czeka nas jeszcze co najmniej kilka takich informacyjnych pułapek, gdyż z jednej strony media zachodnie będą szczególnie wyczulone na potencjalny „reset” w relacjach Waszyngton-Moskwa, a z drugiej wydaje się, że rosyjscy decydenci będą wykorzystywali taką sytuacją, aby wrażenie „przełomu” sztucznie wytworzyć.

Mamy więc 1:1 w pojedynku logika kampanijna vs twarda rzeczywistość. Wydaje się jednak, że szala zwycięstwa na razie przechyla się na stronę obietnic wyborczych. Trudno bowiem inaczej rozpatrywać głośny zakaz wjazdu do USA dla obywateli siedmiu państw muzułmańskich.

Z czasem Trump będzie musiał weryfikować swoje zapowiedzi, które dobrze brzmiały w kampanii, ale średnio sprawdzają się w praktyce. Już zaczęły się protesty przedsiębiorców z Doliny Krzemowej, którzy opierają się na pracy informatyków i programistów z całego świata. Generał David Petraeus, przymierzany przez Trumpa do roli sekretarza obrony, zwraca uwagę, że zakaz doprowadził do absurdalnej sytuacji, w której do USA nie może przylecieć szef irackich służb ds. zwalczania terroryzmu.

Dziwnym trafem zakaz ominął głównego sponsora terroryzmu na Bliskim Wschodzie, Arabię Saudyjską. Jednocześnie pojawiają się głosy, że taka decyzja jest skorelowana z interesami biznesowymi Trumpa.

Pamiętajmy, że nie chodzi o sponsoring państwowy, lecz podejrzenia o to, że część zamożnych szejków finansuje organizacje powiązane z bliskowschodnimi terrorystami.

Zasadniczy problem jest taki, że Trump Organization, skupiająca różne przedsięwzięcia biznesowe nowego prezydenta, nie przedstawiła opinii publicznej pełnej listy inwestycji zagranicznych. Sam Trump jest pierwszym od czterech dekad gospodarzem Białego Domu, który odmówił ujawnienia swoich deklaracji podatkowych. Po zaprzysiężeniu, kilka gazet przeprowadziło śledztwa, które wykazały, że Trump rzeczywiście prowadzi interesy w Arabii Saudyjskiej; okazało się również, że większość krajów Bliskiego Wschodu, gdzie Trump Organization inwestuje, nie została objęta sankcjami. Z drugiej jednak strony, państwa te są od dawna sojusznikami USA, więc nie wywołuje to zdziwienia. Zresztą pewnie właśnie z uwagi na przyjazny klimat prezydent lokował tam swoje inwestycje.

Być może „otrzeźwienie” przyjdzie za miesiąc lub dwa, kiedy medialne reflektory nie będą już tak mocno świecić na Biały Dom, a Donald Trump stępi wówczas swój wyborczy radykalizm.

Może tak być, ale nie dysponujemy odpowiednimi informacjami, aby jednoznacznie to rozstrzygnąć. Ważniejsze pytanie dotyczy skutków ubocznych tego kampanijnego radykalizmu. Wspomniany już gen. Petraeus zwrócił uwagę, że forsowane obostrzenia wizowe wpisują się idealnie w retorykę Daesh, które regularnie twierdzi, iż mamy do czynienia z wojną Zachodu przeciwko muzułmanom. Działania Trumpa dostarczają tylko uzasadnienia takim propagandowym tezom.

Niedawno internetowym viralem stał się krótki wyimek z wywiadu, jaki Donald Trump udzielił jednej z amerykańskich telewizji. „The world is a mess” – czy te słowa nowego prezydenta można odczytywać jako swoiste podsumowanie, jego filozofię polityczną w pigułce?

Jeśli tak by je interpretować, mielibyśmy dowód pewnej kontynuacji pomiędzy prezydenturą Donalda Trumpa i Baracka Obamy. Po raz pierwszy te słowa stały się bowiem popularne w połowie 2014 roku, a autorką tej wypowiedzi była Madelaine Albright, nieformalna doradczyni prezydenta Obamy. Później jej słowa były jeszcze kreatywniej intepretowane, a w debacie publicznej padały głosy o „epoce globalnego chaosu”, czy też „globalnego nieładu”.

Co miała na myśli była sekretarz stanu, mówiąc o światowym bałaganie? Odnosiła to do liczby kryzysów, z jakimi muszą się dziś mierzyć Stany Zjednoczone w porównaniu do lat 90., kiedy sama była zaangażowana w kształtowanie polityki zagranicznej Waszyngtonu. Za jej refleksją idą twarde dane statystyczne: rośnie liczba konfliktów niepaństwowych, liczba uchodźców sięga poziomu z okresu tuż po II wojnie światowej. Niepowodzeniem zakończył się tzw. zwrot ku Azji, zakładający redukcję i przesunięcie amerykańskich zasobów militarnych z innych rejonów świata i skupienie ich w okolicach Pacyfiku. I tak w 2013 roku, po 69 latach obecności, Europę opuściły ostatnie amerykańskie czołgi, a niedługo potem Władimir Putin skierował swoje czołgi na wschodnią Ukrainę; na Bliskim Wschodzie, po wyjściu USA z Iraku w 2011 r. na pograniczu iracko-syryjskim, powstało Państwo Islamskie; jednocześnie Chińczycy postanowili przetestować dotychczasowego hegemona, inicjując budowę sztucznych wysp na Morzu Południowochińskim.

Amerykanom zapaliły się więc trzy czerwone lampki ostrzegawcze: w Europie, na Bliskim Wschodzie i w regionie Azji, z czego dwie z nich po raz pierwszy od końca lat 80. sugerują, wciąż oczywiście mglistą, ale jednak perspektywę konfliktu zbrojnego USA z partnerem o podobnym potencjale (Chiny, Rosja). Podstawowa różnica dotyczy tego, co z tym problemem próbowała zrobić administracja Obamy, a co zrobi Trumpa.

Czy nominacje nowego prezydenta dostarczają nam już pewnych wskazówek do rozstrzygnięcia tego problemu?

Znów wracamy do słowa niejednoznaczność. Z jednej strony mamy emerytowanego generała Jamesa Mattisa, nowego sekretarza obrony, który jasno określa Rosję jako żywotnego wroga NATO, a samo NATO – jako niezwykle istotną instytucję z punktu widzenia amerykańskich interesów. Po drugiej stronie znajdziemy nowego sekretarza stanu, Rexa Tillersona, do niedawna dyrektora generalnego Exxon Mobile – spółki, która w ostatnich latach intensywnie inwestowała w Rosji, współpracując z tamtejszymi firmami, a sam Tillerson uznawany jest nie bez przyczyny za zwolennika sojuszu gospodarczego z Moskwą. Donald Trump tworzy sobie polifoniczny instrument, na którym będzie mógł wygrywać różne melodie.

Jaki wpływ na jej brzmienie będzie miało uczynienie w praktyce doradcą Henry’ego Kissingera na jednego z doradców Trumpa?

Kissinger wrócił do nas na dwa sposoby. Po pierwsze, jako doradca nowego prezydenta i to nie jest specjalna zmiana. Nie wiem dlaczego media zapominają dzisiaj o wydarzeniach z przełomu 2008 i 2009 roku. Pod koniec 2008 r. Barack Obama jako prezydent-elekt zwrócił się do Henry’ego Kissingera o pomoc, prosząc, aby ten wykorzystał swoje dobre kontakty w Moskwie i wysondował możliwość porozumienia, czy posługując się popularną dzisiaj terminologią, transakcji: USA rezygnują z systemu obrony przeciwrakietowej w Europie Środkowej w kształcie zaproponowanym przez prezydenta Busha, a w zamian Rosjanie udzielą poparcia nowej amerykańskiej polityce wobec Iranu. Do transakcji doszło w marcu 2009 roku. Kissinger jako pośrednik w relacjach na linii Biały Dom-Kreml jest więc już z nami obecny od kilku lat. Trump, spotykając się z nim kilkakrotnie, tylko tę obecność uwypuklił.

Były sekretarz stanu powrócił także w inny sposób, za pośrednictwem instytucji, która niegdyś nosiła nazwę Nixon Center, a parę lat temu została przemianowana na Centrum na Recz Interesu Narodowego, na czele którego stoi Dymitr Simes, urodzony w ZSRR doradca prezydenta Nixona. Centrum jest jednym z najważniejszych think tanków w USA, niezmiennie wskazującym na potrzebę polepszenia stosunków amerykańsko-rosyjskich. Zbliżenie Trumpa do tej organizacji w pierwszej połowie 2016 roku doprowadziła do tego, że w swoich kampanijnych wystąpieniach Trump przestał w ogóle mówić o potrzebie pomocy dla Ukrainy, a na czoło wysunęły się postulaty partnerskiego porozumienia z Federacją Rosyjską na rzecz walki z terroryzmem i stabilności na świecie. Nie ma w tym nic dziwnego, jeśli weźmie się pod uwagę poglądy samego Kissingera – od zawsze zwolennika koncepcji „koncertu mocarstw”, który dzieląc świat na strefy wpływu, ma zapewnić jednocześnie stabilność na skalę globalną.

Przyglądając się wzmożeniu działań militarnych na Ukrainie można wyciągnąć wnioski, iż Kreml błyskawicznie podjął grę według zasad Kissingera. Rosjanie wydają się testować nową, jeszcze nie okrzepniętą administrację Trumpa. Gdzie szukać granic rosyjskiej strefy wpływów w Europie Środkowo-Wschodniej?

Dosyć jasnej odpowiedzi na to pytanie Henry Kissinger udzielił już w marcu 2014 roku, a jego wizja zbiegła się z tym, co napisał Zbigniew Brzeziński. Obie te odpowiedzi zostały opublikowane na łamach „Washington Post”, co ciekawe, ukazując się tylko w wydaniu internetowym. Najkrócej można ją streścić w dwóch słowach: finlandyzacja Ukrainy. Jednocześnie nie padły żadne deklaracje o naruszeniu lub rezygnacji z amerykańskich interesów w państwach NATO. Celem finlandyzacji byłoby zakończenie działań militarnych na wschodniej Ukrainie, z zachowaniem rosyjskich wpływów gospodarczych w tym państwie. W tej wizji sprawa Krymu jest odsuwana na dalszy plan. Politycznie Ukraina miałaby zostać państwem pozablokowym: z jednej strony nie ma mowy o członkostwie w NATO, z drugiej – będzie ona pozbawiona militarnej obecności Rosji.

Sam Trump wciąż jednak nie sformułował jednoznacznego stanowiska wobec konfliktu na Ukrainie. W odpowiedzi na ostatnie wydarzenia Urząd Białego Domu odmówił udzielenia komentarzy. Biuro sekretarza stanu potępiło działania i wyraziło zaniepokojenie, ale bez obarczania odpowiedzialnością strony rosyjskiej, co było zwyczajem administracji Obamy, gdzieś od połowy 2014 roku, gdyż wcześniej także poprzedni prezydent USA próbował unikać bezpośredniego oskarżania gospodarza Kremla. Z kolei przedstawiciel Stanów Zjednoczonych przy OBWE, powołany na stanowisko jeszcze przez Baracka Obamę, nie miał problemu z obarczeniem winą Rosji i wspieranych przez nią separatystów. Co ciekawe, podobnie wypowiedział się już nowy ambasador USA przy ONZ.

Za wcześnie więc na ferowanie ostatecznych wyroków. Administracja Trumpa nie sformułowała jeszcze jednoznacznego stanowiska wobec Rosji, nie ma czegoś, co w Polsce nazywamy „przekazem dnia”.

Skoro „świat jest bałaganem”, to może taka permanentna niejednoznaczność okaże się długoterminową strategią?

W trakcie kampanii wyborczej Donald Trump co jakiś czas faktycznie stwierdzał, że jest przeciwnikiem publikowania państwowych strategii. No bo jak to może być, że każdy kraj ma możliwość poznania amerykańskich priorytetów? Przejście od słów do czynów byłoby jednak mocno problematyczne. W już i tak mocno złożonym świecie, Trump wprowadzałby kolejną niewiadomą, kolejny czynnik zwiększający międzynarodowe napięcie. Jako obywatel państwa leżącego na wschodniej flance NATO – boję się takiego scenariusza.

W tych okolicznościach Rosja może podejmować kolejne działania, aby te granice wpływów przesuwać dalej na zachód. Aleksandr Łukaszenko zaczyna już wysyłać sygnały sugerujące, że czuje się zagrożony przez Kreml, NATO przeprowadza wspólnie z armią białoruską manewry, zakładające inwazję rosyjską na Białoruś. Sytuacja robi się coraz bardziej nieciekawa.

Rosjanie mówią i piszą o tym otwarcie: odkąd rozczarowali się co do współpracy z państwami Zachodu, forsują wizję świata policentrycznego, w przeciwieństwie do porządku opartego o jednego, amerykańskiego hegemona. Teraz zestawmy to z dokumentami strategicznymi i wypowiedziami ich autorów z administracji Baracka Obamy pod koniec 2015 roku. Padają tam słowa o wejściu w nową erę, jeszcze nienazwaną, coś w rodzaju zimnej wojny 2.0, w której rywalizacja o globalny prymat będzie rozgrywać się pomiędzy USA, Rosją i Chinami. Zgrywa się to oczywiście z wizją „koncertu mocarstw” Kissingera i współbrzmi z policentrycznym światem Kremla.

Rosjanie w ostatnich latach systematycznie odbudowują swoją pozycję. W latach 90. w USA działał Komitet na rzecz Czeczenii m.in. na czele ze Zbigniewem Brzezińskim, a jeszcze w 1999 roku niektórzy na Kremlu obawiali się podważania przez USA integralności terytorialnej Rosji, analogicznie do wejścia wojsk amerykańskich na Bałkany w obronie muzułmanów z Kosowa. Dziewięć lat później Rosjanie dają lekcję prozachodniej Gruzji, a dzisiaj podejmują walkę z Ukrainą, najsilniejszym państwem, poza samą Rosją, z obszaru postsowieckiego.

Moskwa skonsolidowała się wewnętrznie, teraz powoli odzyskuje wpływy na terytorium dawnego ZSRR. W dokumentach Kremla znajdujemy zapisy mówiące, iż Rosja domaga się wycofania wojsk NATO rozmieszczonych na terytorium państw Europy Środkowo-Wschodniej po 2000 roku. Rosja nie kwestionuje więc rozszerzenia Sojuszu z 1999 roku, lecz jednocześnie domaga się, aby nie szła za tym obecność militarna.

Przejdźmy teraz do drugiej czerwonej lampki – Chin. Trump ewidentnie zaognia wzajemne stosunki na linii Waszyngton – Pekin. Padły już głosy o wojnie handlowej, nowy prezydent zapowiedział, że nie dopuści do budowy sztucznych wysp na Morzu Południowochińskim.

Amerykański „zwrot ku Azji” wyniknął ze świadomości Baracka Obamy co do kurczących się zasobów finansowych i potencjału gospodarczego, który dotychczas umożliwiał amerykańską obecność w wielu punktach zapalnych na świecie. Następnie jego administracja doszła do wniosku, że sytuacja w Europie jest na tyle bezpieczna, że można wycofać już z niej amerykańskie czołgi; stwierdzono również, że zakończył się proces stabilizacji Bliskiego Wschodu, stąd decyzja o wyjściu z Iraku. W konsekwencji miało to umożliwić koncentrację kurczących się zasobów w rejonie Pacyfiku, zakładając, że rosnący potencjał Chin będzie wiązał się z podjęciem przez Pekin prób weryfikacji ładu w tamtej części świata na swoją korzyść. Teraz już wiemy, że te kalkulacje okazały się błędne, gdyż szybko pojawiły się kryzysy w Europie i na Bliskim Wschodzie. Gaszeniu tych pożarów Barack Obama poświęcił ostatnie trzy lata swojej prezydentury.

Znów więc powrócił do strategii dzielenia istniejących zasobów pomiędzy trzy zapalne rejony. Miał jednak za mało zasobów, aby w pełni powstrzymać każdy z kryzysów. Szybko pojawiły się głosy dowódców, którzy mówili, że mają zbyt mało pieniędzy, aby zapewnić coś więcej ponad realizację bieżących potrzeb. Wymownym symbolem jest fakt, że połowa amerykańskich brygad wojsk lądowych nie jest w stanie gotowości bojowej, umożliwiającej ich natychmiastowe użycie.

Na obecną chwilę odpowiedź Trumpa wydaje się następująca. Gasimy pożar na odcinku europejskim, dogadując się jakoś z Rosją. Następnie wykorzystujemy Putina do stabilizacji sytuacji na Bliskim Wschodzie i walki z Państwem Islamskim, co wydaje się priorytetem dla Trumpa. Tej kwestii dotyczyła choćby spora część pierwszej rozmowy telefonicznej Trump-Putin. Na drugim miejscu znajduje się konflikt z Chinami, dla których równoważenia nowa administracja być może również spróbuje wykorzystać jakoś potencjał rosyjski.

Jednocześnie pojawiają się głosy mówiące o wzroście wydatków na armię.

Pytanie czy nie pozostaną tylko zapowiedziami. W wyniku kryzysu finansowego z lat 2007-2009 doszło w USA do skokowego wzrostu deficytu budżetowego, który udało się częściowo wyhamować dopiero po kilku latach. Dziś według statystyk OECD zadłużenie amerykańskie wynosi w sumie 125% PKB, w stosunku do poziomu 60% z roku 2000. Ten wzrost robi wrażenie.

W tych okolicznościach racjonalnym posunięciem wydaje się uderzenie wyprzedzające. Skoro zasoby i pozycja dotychczasowego hegemona słabną, a nowy konkurent majaczy już wyraźnie na horyzoncie, to stary król powinien działać, dopóki ma jeszcze przewagę.

Dzisiejsza sytuacja do pewnego stopnia przypomina mi lata poprzedzające wybuch I wojny światowej. Wówczas mieliśmy do czynienia ze słabnącą pozycją gospodarczego hegemona – Imperium Brytyjskiego. Kolebka rewolucji przemysłowej zaczęła tracić przewagę nad coraz bardziej dynamiczną i innowacyjną gospodarką Niemiec, która przekładała się w konsekwencji na wzrost niemieckiego potencjału wojskowego, szczególnie rozbudowę marynarki wojennej. W odpowiedzi na rosnące zagrożenie, Brytyjczycy zdecydowali się zawrzeć sojusze z państwami-sąsiadami Rzeszy Niemieckiej, czyli Francją i carską Rosją, przygotowując się jednocześnie na potencjalne militarne rozstrzygnięcie rywalizacji o światowy prymat.

Współcześnie mamy do czynienia z sytuacją, w której Stany Zjednoczone zdają sobie sprawę, że zasady gospodarczej gry, które sami w dużej mierze ustalili, od 2001 roku zaczynają bardziej sprzyjać Chinom niż im samym. Do tego dochodzą kwestie militarne. Jeszcze piętnaście lat temu chińskie wydatki na zbrojenia stanowiły 7% wydatków globalnych, dziś to już ok. 13%. Odwrotną tendencję można zaobserwować w przypadku USA. Na początku XXI wieku blisko 45% wszystkich środków wydawanych na zbrojenia pochodziło z amerykańskiego budżetu, obecnie zaś ten odsetek spadł do poziomu 35%. Wojenni stratedzy twierdzą, że dziś amerykańska marynarka pokonałaby siły chińskie, ale nie są już tego pewni w perspektywie kolejnych 15 lat.

Administracja Obamy pod koniec jego drugiej kadencji coraz wyraźniej zaczęła głosić  koniec epoki pozimnowejnnej, 25 lat militarnej hegemonii USA, w tym 15 lat walki z terroryzmem. Już na początku 2016 r., z inicjatywy sekretarza obrony Ashtona Cartera, zainicjowano tzw. trzecią strategię offsetu, w ramach której miano kłaść nacisk na rozwój i zapewnienie sobie przewagi technologicznej w zakresie walki z przeciwnikiem posiadającym symetryczne wobec USA siły zbrojne. Już nie chodziło o zwalczanie asymetrycznego terroryzmu, lecz przygotowanie się na konwencjonalne, państwowe konflikty. Donald Trump może używać ostrzejszej retoryki, ale w tym względzie mamy do czynienia z kontynuacją działań już wcześniej zainicjowanych.

Wychodzi więc na to, że Rosja wraca do roli swojej carskiej poprzedniczki, tylko że Imperium Brytyjskie zastąpiły Stany Zjednoczone, a wschodzącym hegemonem są teraz Chiny.

Albo, żeby jeszcze bardziej skomplikować, Rosja wchodzi w rolę Chińskiej Republiki Ludowej z lat 70. Wówczas, również z inicjatywy Henry’ego Kissingera, mieliśmy do czynienia z podobnym manewrem strategicznym. Amerykanie postanowili rozbić wewnętrzny sojusz państw komunistycznych, dokonując zbliżenia z Pekinem kosztem Moskwy. Ceną tego zbliżenia było m.in. wprowadzenie przedstawicieli Chińskiej Republiki Ludowej jako stałych członków Rady Bezpieczeństwa kosztem Tajwanu. Coraz częściej i głośniej mówi się dzisiaj o perspektywie tzw. odwróconego manewru Nixona, czyli wejściu w sojusz z Rosją, skierowany przeciwko Chinom. W przypadku realizacji tego scenariusza ktoś, jak Tajwan w przeszłości, będzie musiał zapłacić cenę za geostrategiczne roszady mocarstw.

Być może oberwie się NATO. Czy mamy spodziewać się stopniowego rozmontowywania wschodniej flanki Sojuszu?

Po raz kolejny – niespójność. W trakcie kampanii wyborczej Trump mówił o NATO tylko jako o organizacji przestarzałej, niespełniającej swojej roli. Po zaprzysiężeniu jego ton złagodniał, a nowy prezydent zaczął przywracać Sojuszowi strategiczne znaczenie. Kluczowe są dwa oczekiwania, które Trump wydaje się formułować w stronę państw NATO. Po pierwsze, Sojusz musi stać się narzędziem walki z terroryzmem, wspierając w tym wysiłki amerykańskie – chodzi więc o wspólnotę interesów. Podobne wydźwięk mają pretensje kierowane w stronę większości krajów NATO, które nie spełniają warunku 2% PKB przeznaczanych na zbrojenia. Trump mówi „dość” dalszej „jeździe na gapę”. I nie jest w tym pierwszy. Już w 2011 roku Robert Gates, ówczesny sekretarz obrony, zwracał uwagę, że sytuacja, w której Amerykanie muszą uzupełniać braki amunicji wojsk europejskich w trakcie interwencji w Libii, jest kuriozalna.

Czy w tych okolicznościach nie należy mówić raczej o kontynuacji a nie zerwaniu i rewolucji? Wychodzi bowiem na to, że hasła o neoizolacjonizmie czy neoprotekcjonizmie to raczej tylko nowe szaty zakrywające stare interesy narodowe. Może i Obama nie używał takich haseł jak „America first”, ale konkretne posunięcia były już podobne. Zamiast patrzeć na polityczny konkret, zajmujemy się semantyczną estetyką.

Z zastrzeżeniem, że rozmawiamy w trzecim tygodniu prezydentury, można takie wnioski na obecną chwilę wyciągnąć. Zresztą Trump nie jest tutaj oryginalny, gdyż to hasło pochodzi jeszcze z lat 20. XX wieku, kiedy Amerykanie rzeczywiście praktykowali izolacjonistyczną politykę, ograniczając swój wpływ polityczny i wojskowy, dbając tylko o interes gospodarczy.

Trump wygrał, stosując retorykę antyestablishmentową, skierowaną w pierwszym rzędzie przeciwko establishmentowi partyjnemu. Jednak nie można zapomnieć, że on sam od dekad jest częścią amerykańskich elit, rozumianych szerzej niż tylko establishment partyjny i instytucje federalne.

Niedawno w programie „Trzeci punkt widzenia” Dariusz Gawin zwrócił uwagę, że mieliśmy do czynienia z klasyczną Paretowską wymianą elit – mocniej do gry wrócił establishment przemysłowo-wojskowy, w miejsce tego z Doliny Krzemowej i Hollywood.

Coś w tym jest, bo choć Trump atakował różne elity, to sam do niej należy. Trzeba jednak zastanowić się nad czynnikami, które wyniosły do władzy inną niż dotychczas część elity. W latach 70. do klasy średniej należało ponad 60% amerykańskiego społeczeństwa, dziś według badań odsetek ten spadł poniżej 50%. Już nawet przychylny biznesowi „Wall Street Journal” zwraca uwagę na niesprawiedliwy, asymetryczny rozkład wypracowywanego bogactwa i zysków z popieranej przez USA globalizacji.

Nie może więc dziwić, że Trump wzywa do zmiany światowego ładu gospodarczego na bardziej korzystny dla USA, co budzi obawy o neoprotekcjonizm. I w tym wypadku widzimy już zmianę, bo wycofał się z porozumienia TPP, które było forsowane przez prezydenta Obamę, choć przyznajmy, że nie wiemy czy rzeczywiście doszłoby do skutku po przegranej Trumpa.

Dodamy jednak, że zarzuty stawiane przez nowego prezydenta USA nie są bezpodstawne. Choć większość amerykańskich ekonomistów wciąż uważa, że w długim okresie umowy o wolnym handlu były korzystne dla USA, to nowe badania dostarczają amunicji dla argumentów Trumpa. Zwraca on uwagę iż międzynarodowe porozumienia o wolnym handlu, w szczególnie te dotyczące Chin, które w 2001 r., za zgodą USA, zostały przyjęte do Światowej Organizacji Handlu, w praktyce nie okazały się dla Stanów Zjednoczonych tak owocne, jak zakładali. W teorii chodziło o otwarcie ogromnego chińskiego rynku na produkty i usługi z USA. Tymczasem stało się odwrotnie. Według jednej z analiz Banku Światowego, zdobywającej popularność wśród przedstawicieli sektora finansowego w 2016 r. i dotyczącej beneficjentów porozumień o wolnym handlu,  zdecydowanie najmocniej skorzystały na tym gospodarki wschodzące, jak Chiny, później 1% najbogatszych na świecie, a klasa średnia państw zamożnych, w tym USA, zyskała nieznacznie ekonomicznie lub wręcz straciła. W praktyce mamy więc do czynienia z mającą pewne racjonalne podstawy korektą międzynarodowej strategii gospodarczej. Nowe szaty, ale stare interesy.

Rysuje się więc nam perspektywa czegoś na kształt potencjalnej amerykańsko-chińskiej wojny handlowej.

Część ekonomistów dla określenia stosunków gospodarczych USA-Chiny używa pojęcia „Chimeryki”, aby oddać złożoność tychże relacji. Z jednej strony amerykański rynek jest otwarty na chińskie produkty, z drugiej – w chińskich rękach znajduje się spora część amerykańskich obligacji. Potencjał wzajemnego szkodzenia jest znaczny.

Paradoksalna jest także sytuacja, w której dzisiaj Niemcy i Chiny wobec protekcjonistycznych zapowiedzi Trumpa zaczynają przedstawiać się jako filary gospodarczego systemu stworzonego w przeszłości przez USA.

Sytuacja robi się jeszcze bardziej intrygująca, kiedy doda się do tego krytyczne wypowiedzi Trumpa wobec Berlina oraz wcześniejsze działania USA, mające na celu zablokowanie chińskich inwestycji w wysokie technologie na terenie Niemiec.

Trump bardzo mocna podkreśla potrzebę zawarcia nowych umów bilateralnych, które mają zastąpić zbiorowe porozumienia gospodarcze jak TTIP i TPP. Jest tu więc i zmiana (wycofanie się z umów wielostronnych), ale i kontynuacja (wzmacnianie pozycji gospodarczej przez umowy handlowe). Przez długi czas zastanawiałem się jak chce on zawrzeć takie umowy w sytuacji istnienia wspólnej polityki handlowej UE. Odpowiedzi udzielił mi w styczniu tego roku, mówiąc o rozpadzie UE. Na odpowiedź elit europejskich popierających integrację nie trzeba było długo czekać. W raporcie powstałym pod auspicjami przewodniczącego Rady Europejskiej, nowa polityka Trumpa, grającego na dekompozycję UE, znalazła się wśród głównych zewnętrznych zagrożeń dla wspólnoty europejskiej – obok Rosji i sytuacji na Bliskim Wschodzie.

W tych okolicznościach dochodzi jeszcze jedna kwestia. W niemieckiej prasie zaczynają się pojawiać delikatne, subtelne, ale sugestie ekspertów, mówiących o potrzebie uruchomienia niemieckiego wojskowego programu jądrowego. Chodziłoby o to, że w przypadku scenariusza wycofania gwarancji bezpieczeństwa dla państw Europy Zachodniej ze strony USA, które wiążą się przecież z obecnością na Starym Kontynencie amerykańskich głowic jądrowych, Niemcy powinny same zacząć się starać o uzyskanie takiego uzbrojenia.

Czy w sytuacji Brexitu czeka nas restauracja sojuszu anglosaskiego?

Gospodarcza, wojskowa i wywiadowcza współpraca amerykańsko-brytyjska istniała bez względu na to czy Wielka Brytania była członkiem Unii Europejskiej, czy nie. Brytyjczycy wystawili drugi największy kontyngent wojskowy w Iraku, walczyli ramię w ramię z amerykańskimi sojusznikami w najtrudniejszym południowym rejonie Afganistanu. Są również członkami tzw. wspólnoty pięciorga oczu, w ramach której wywiady wymieniają się zdobytymi informacjami. Jednak po Brexicie prezydent Obama nie wypowiadał się entuzjastycznie w sprawie potencjalnego zawarcia oddzielnego od TTIP bilateralnego porozumienia gospodarczego z Wielką Brytanią, Trump już nie widzi przeszkód w jego zawarciu.

Jaki kształt przyjmie więc w nadchodzących latach porządek globalny? Czeka nas już tylko koncert trzech mocarstw czy wciąż jest nadzieja na architekturę międzynarodową opartą o instytucje, a nie wyłącznie państwa?

Thomas Hobbes dokonał podziału na władzę opartą na przemocy i władzę opartą na autorytecie. Dzisiaj ten podział zastępuję się modnymi terminami hard soft power. Teraz Trump i jego administracja muszą skalkulować, czy opłaca im się pozbyć narzędzi władzy opartej na autorytecie, dostępnej właśnie za pośrednictwem instytucji międzynarodowych. Pamiętajmy, że obie koncepcje tej władzy pochodzą od jednego z ojców realizmu politycznego, co oznacza, że nie można sprowadzać potęgi tylko do osławionej hard power.

Donald Trump, wchodząc do Białego Domu, zastał globalny bałagan, rosnący szczególnie intensywnie od przełomu 2013 i 2014 roku. Na jego oczach powoli umiera stary pozimnowojenny świat, a on sam musi odpowiedzieć na pytanie, czy Stany Zjednoczone dysponują jeszcze nie tylko wolą, ale także potencjałem zdolnym do podtrzymywania lub przebudowy obecnego ładu. Być może nowy prezydent doszedł  już do wniosku, że starego świata nie uda się uratować. A Trump, jako racjonalny grabarz, szuka tylko nowych dróg do realizacji starych narodowych interesów. Czas pokaże czy jego diagnoza nie jest zbyt pochopna, a wybrane środki zbyt radykalne.

Rozmawiali Bartosz Brzyski i Piotr Kaszczyszyn. Tytuł oraz lead pochodzą od redakcji.