Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Adam Traczyk  25 stycznia 2018

Geopolityczny meteor może trafić tylko w Polskę [POLEMIKA]

Adam Traczyk  25 stycznia 2018
przeczytanie zajmie 7 min

Rzeczywistość polityczna jest taka, że Europejczycy chcą dezintegracyjnego kroku wstecz – twierdzi Marcin Kędzierski. Apeluje do proeuropejskich elit, aby te opamiętały się i wsłuchały się w głos ludu. Zgoda, że duża część liberalnych elit ma problem z wyjściem poza koncepcje „więcej tego samego”, „płyńmy w głównym nurcie”, „autostrady i aquaparki”. Ale to ciągle nie daje konserwatywnym elitom prawa do wypowiadania się w imieniu wszystkich ludzi. Zwłaszcza, gdy za tym wezwaniem nie idzie jakąś pozytywna odpowiedź na wyzwania współczesności. Za taką przecież trudno uznać renacjonalizację Unii Europejskiej.

Marcin Kędzierski stawia tezę, że w obliczu geopolitycznego i geoekonomicznego sztormu, jaki nadciąga wobec nieuniknionej dezintegracji Unii Europejskiej jedyną szansą na przejście przez wzburzone morze w miarę suchą stopą jest dla Polski ścisła współpraca z Niemcami. Twierdzi, że także dla Berlina sojusz z Warszawą jest pożądaną alternatywą dla „gasnącego tandemu” niemiecko-francuskiego. O ile z centralnym postulatem artykułu  podpisuję się obiema rękami, to kilka istotnych tez zawartych w artykule zasługuje na stanowczą polemikę.

Zacznijmy od tego, że autor za nieuchronny uznaje rozpad Unii Europejskiej. Snucie wizji dezintegracyjnych stało się w Polsce modne przynajmniej od 2014 roku, kiedy nakładem Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych ukazał się błyskotliwy esej „Koniec Unii Europejskiej?” autorstwa prof. Jana Zielonki. Jest to bez wątpienia scenariusz możliwy.

Powszechnie znane są problemy strukturalne strefy euro i wynikające z nich ryzyko kolejnego kryzysu. Do tego Brexit pokazał, że integracja europejska nie jest ulicą jednokierunkową.

Jednak uznanie scenariusza dezintegracyjnego za pewnik wydaje się być niczym innym jak przyjmowaniem założeń mających doprowadzić do konkretnych wniosków.

Które nuty usunąć?

Przyjmijmy jednak na chwilę, że Unia Europejska faktycznie stoi nad przepaścią rozsadzana wewnętrznymi sprzecznościami wynikającymi ze zbyt daleko posuniętej integracji. Co miałoby być receptą na jej bolączki? Kędzierski proponuje traktat renacjonalizacyjny. Za każdym razem, gdy słyszę podobne postulaty przypomina mi się scena z filmu „Amadeusz” Milosa Formana. Po wysłuchaniu „Wesela Figara” cesarz Józef II stwierdza, że opera był świetna, ale było w niej zbyt wiele nut. Wskazuje, że wystarczy wyciąć trochę i utwór będzie doskonały. Na to skonfundowany Mozart pyta, które nuty by jego cesarska mość usunęła. Postulat przyjęcia traktatu renacjonalizacyjnego dziwi tym bardziej, że chwilę wcześniej autor „Śpieszmy się kochać Niemców” słusznie zauważa, że nie da się zaradzić nierównościom w strefie euro bez ustanowienia jakiejś formy unii transferowej, czyli… bez pogłębienia integracji. Podobnie rzecz się ma w przypadku migracji. Czy Włochy i Grecja powinny pełnić funkcję gatekeeperów dla całej Europy na własny koszt? Czy może efektywniejszy byłby system, w którym odpowiedzialność i koszty dzielą pomiędzy siebie wszystkie państwa członkowskie? Gdyby taki wspólnotowy mechanizm funkcjonował w 2015 roku (co głównie z winy Niemiec nie miało miejsca), to być może uniknęlibyśmy potężnego politycznego kryzysu, który towarzyszył przybyciu setek tysięcy uchodźców do Europy. Podsumowując więc: co konkretnie mielibyśmy więc renacjonalizować?

Nie sposób też nie zapytać, jak zrenacjonalizowana Europa miałaby też podołać wyzwaniom globalizacji. Jak stawić czoła potędze globalnych koncernów? Jak przeciwdziałać konkurencji podatkowej pomiędzy europejskimi państwami bez dalszej koordynacji i integracji? Skoro pozycja Europy jest coraz słabsza względem reszty świata, to jaki sens ma jej rozczłonkowanie? Państwa europejskie docelowo powinny konkurować z Chinami czy Indiami, a nie między sobą. W dłuższej perspektywie, jakie szanse mają nawet najpotężniejsze państwa europejskie takie jak Niemcy w rywalizacji ze wspomnianymi kolosami? Jakie 82-milionowe Niemcy czy 67-milionowa Francja będą miały możliwości wpływania na ład międzynarodowy? Nie ma nawet co wspominać o 37-milionowej Polsce.

Nikt poważny nie wierzy chyba bowiem w bajki o polskiej potędze, którymi co jakiś czas karmi nas George Friedmann. Mówimy w końcu o osobie, która na początku lat dziewięćdziesiątych przekonywała, że nieuchronnie dojdzie do wojny amerykańsko-japońskiej.

Jacques i Janusz ważniejsi niż Francja i Polska?

Mimo tych zastrzeżeń, Marcin Kędzierski argumentuje jednak, że integracyjny wsteczny bieg został już de facto wrzucony. Odpowiadając na pytanie czy Jacques z Lens i Janusz z Białegostoku jeszcze się są w stanie się ze sobą dogadać (czyli: czy da się pogodzić ich interesy), konstatuje iż, wyczerpuje się model, w którym jedni członkowie UE korzystają z funduszy spójności, a drudzy z otwarcia się nowych rynków zbytu. Tego konsekwencją jest implementacja polityk protekcjonistycznych w postaci choćby francuskiej propozycji zmiany dyrektywy w sprawie pracowników delegowanych.

Postarajmy się jednak odwrócić trochę tę logikę i nie przeciwstawimy sobie Jacques’a i Janusza, ale spojrzymy na nich łącznie jako pracowników na europejskim rynku mających w gruncie rzeczy podobne interesy. Czyż nie byłoby dla nich lepiej, gdyby obydwaj lepiej zarabiali i mieli lepsze zabezpieczenia społeczne? Wyraźnie brakuje mi tego wątku w polskiej debacie o pracownikach delegowanych. A przecież to nie tylko lewica, ale i prawica postuluje odejście od modelu gospodarki opartej na niskich płacach. Miejsca pracy w branży transportowej nie znikną wszystkie dlatego, że kierowcy będą zarabiali więcej. Przypominam, że w Niemczech po wprowadzeniu płacy minimalnej zatrudnienie wzrosło. Czyż to nie Henry Ford mówił, że jego pracownicy muszą zarabiać tyle, żeby było ich stać na samochody, które produkują?

Niech podmiotem polityki w Europie staną się wreszcie obywatele, a nie konkurujące ze sobą o względy inwestorów państwa nakręcające w konsekwencji społeczno-gospodarczy wyścig na dno. Wówczas okazać się może, że Jacques i Janusz mają całkiem dużo wspólnych interesów.

Rzeczywistość polityczna jest jednak taka, że Europejczycy chcą dezintegracyjnego kroku wstecz – twierdzi Marcin Kędzierski. Apeluje do proeuropejskich elit, aby te opamiętały się i wsłuchały się w głos ludu. Zgoda, że duża część liberalnych elit ma problem z wyjściem poza koncepcje „więcej tego samego”, „płyńmy w głównym nurcie”, „autostrady i aquaparki”. Ale to ciągle nie daje konserwatywnym elitom prawa do wypowiadania się w imieniu wszystkich ludzi! Zwłaszcza, gdy za tym wezwaniem nie idzie jakąś pozytywna odpowiedź na wyzwania współczesności. Za taką przecież trudno uznać renacjonalizację Unii Europejskiej.

Wydaje mi się, że takie wezwania – jeśli nie traktować ich jako taktyki politycznej, ale o to autora nie posądzam, bo jest intelektualistą i analitykiem, a nie politykiem – to wyraz pewnej bezsilności. W takich sytuacjach zawsze przypominają mi się słowa byłego prezydenta Niemiec Waltera Scheela: „Zadaniem polityków nie jest robienie tego, co popularne, ale tego, co słuszne i uczynienie tego popularnym”. Nieważne, czy zgadzamy się z konkretnymi posunięciami Emmanuela Macrona, czy nie. Pokazał on, że można sformułować progresywny projekt rozwoju integracji europejskiej i skutecznie przekonać do niego wyborców. Co więcej, pod jego wpływem nawet Marine Le Pen zeszła z jednoznacznie antyeuropejskiego kursu. W tym kontekście warto też pamiętać, że Martinowi Schulzowi nie zarzucano, że w trakcie kampanii wyborczej do Bundestagu o Europie mówił zbyt dużo, ale za mało.

O Polsce ani słowa

Grzebanie projektu europejskiego z wiodącą rolą Paryża i Berlina uważam za błędne. Co więcej przyjęcie tego przedwczesnego założenia może rodzić dla Polski poważne konsekwencje. Autor pisze bowiem, że „Polska jest dla Berlina realną alternatywą dla gasnącego tandemu niemiecko-francuskiego”. Oczywiście, byłaby to wizja pożądana i kusząca, ale to ciągle tylko wizja, jeśli nie myślenie życzeniowe. Jak wygląda bowiem rzeczywistość?

Zajrzyjmy do dokumentu podsumowującego rozmowy sondażowe pomiędzy CDU/CSU i SPD. Czytamy tam: „Odnowienie UE uda się tylko, jeśli Niemcy i Francja z pełnym zaangażowaniem podejmą się tego wyzwania”; „Chcemy w szczególności w bliskim partnerstwie z Francją wzmocnić i zreformować strefę euro”; „Wspieramy wprowadzenie wspólnej, skonsolidowanej podstawy do obliczenia i minimalną stawkę podatku CIT. Wspólnie z Francją chcemy podjąć stosowną inicjatywę”; „Francja i Niemcy muszą stać się motorem innowacji”. Mamy wreszcie zapowiedź uzgadniania wspólnych stanowisk we wszystkich ważnych kwestiach europejskich i globalnych, w których UE27 nie może dojść do porozumienia. O Polsce tymczasem ani słowa.

Jakby tego wszystkiego było mało Emmanuel Macron i Angela Merkel w trakcie wizyty pani kanclerz w Paryżu ogłosili przygotowanie nowego traktatu elizejskiego jeszcze w tym roku, a przewodniczący Bundestagu i Zgromadzenia Narodowego Wolfgang Schäuble i François de Rugy potwierdzają jego ambitną agendę we wspólnym artykule opublikowanym w Die Zeit. Tak wygląda „gasnący tandem”?

Emmanuel Macron od chwili przeprowadzki do Pałacu Elizejskiego uczynił wiele, aby przygotować pole do pobudzenia francusko-niemieckiego motoru. Tymczasem w Polsce ciągle jest on niedoceniany zarówno jako polityk, jak i intelektualista. Spójrzmy tylko na reformę rynku pracy, a w sprawach europejskich gotowość do kompromisów nawet w kwestiach, które jeszcze niedawno były dla Paryża świętością: jak polityka rolna, której Francja jest przecież największym beneficjentem. Do tego podejmuje on kroki mające na celu zmianę układu sił w Parlamencie Europejskim, co ma ułatwić przeprowadzenie reform UE. Nie ma też przypadku w tym, że grupa renomowanych ekonomistów z Francji i Niemiec opublikowała swoje wspólne propozycje reformy strefy euro w przeddzień wizyty Angeli Merkel w Paryżu. Tym bardziej, że wśród autorów opracowania znajdziemy Jeana Pisani-Ferry’ego, autora gospodarczej części programu wyborczego Macrona, oraz Henrika Enderleina, dyrektora berlińskiego Instytutu Jacques’a Delorsa i człowieka prezydenta Francji w niemieckiej stolicy. Warto mieć na uwadze, że pozytywne sygnały w odpowiedzi na propozycje Macrona wysyłają nie tylko tradycyjnie chętni pogłębieniu integracji socjaldemokracji czy zieloni, ale także liczne grono prominentnych polityków chadecji takich jak Armin Laschet, Peter Altmeier czy Norbert Röttgen, ale i sama Angela Merkel.

Trump wzmacnia „gasnący tandem” 

Debaty o przyszłości Europy nie można też toczyć w oderwaniu od szoku post-trumpowego oraz dyskusji o strategicznej roli Niemiec w Europie i na świecie. Choć obserwując niemiecką politykę wydaje się często, że refleksja o przywódczej roli Niemiec jest na poziomie przedszkolnym, to nie sposób nie zauważyć niezwykle żywej debaty eksperckiej, która z pewnością przełoży się na konkretne rozwiązania polityczne. Nie może nam przy tym umykać, że w procesie wymuszonej emancypacji od Wuja Sama Francja ma Niemcom dużo do zaproponowania. Choćby największą armię UE i broń nuklearną.

Dlatego zamiast całkowitej dezintegracji zdecydowanie dużo bardziej prawdopodobny wydaje mi się scenariusz zacieśnienia współpracy w ramach strefy euro. Polska pozostająca poza eurolandem, ale i odmawiająca dotychczas współpracy w sprawach polityki migracyjnej i podlegająca w związku z łamaniem zasad praworządności procedurze przewidzianej przez art. 7, sama skazuje się na marginalizację. Tym bardziej, że inni nie mają zamiaru się na nas oglądać.

Bułgaria właśnie ogłosiła, że jeszcze w tym roku będzie chciała dołączyć do mechanizmu ERM II, przedsionka eurolandu. W sprawie euro wajchę w każdej chwili może także przestawić Victor Orban – zastąpienie forinta wspólną walutą europejską popiera ponad połowa Węgrów. Do tego węgierski premier zasugerował ostatnio gotowość Budapesztu do wzięcia udziału w mechanizmie relokacji uchodźców pod pewnymi warunkami.

Zgadzam się z Kędzierskim, że ścieżka ku wzmocnieniu pozycji Polski w Europie – zintegrowanej bądź zdezintegrowanej – wiedzie przez Berlin. Niemcy z pewnością nie chcą wypychać Polski poza margines wspólnoty europejskiej. Byłoby to zresztą przekreśleniem dziedzictwa europejskiej polityki RFN, w której rozszerzenie UE na wschód ogrywa ważną rolę. Dlatego koniecznie trzeba dążyć do zacieśniania współpracy polsko-niemieckiej, szczególnie w obliczu transformacji gospodarczej Niemiec i rozwoju przemysłu 4.0, internetu rzeczy i usług, ale także transformacji energetycznej i rozwoju e-mobilności. To są dziedziny, w których Polska mogłaby potencjalnie zaoferować coś Berlinowi, co podniosłoby nas ponad status prostej montowni. Nawet, jeśli jest to na razie jedynie bardzo zaawansowana montownia.

Jeśli jednak integracja skupi się na strefie euro, a reformom przewodzić będzie tandem niemiecko-francuski, wszystko to nie wystarczy, podobnie jak poprawa atmosfery bilateralnych rozmów, co z pewnością przyniosła wizyta nowego ministra sprawa zagranicznych Jacka Czaputowicza w Berlinie. Nie pomoże też ogłoszenie gotowości przyjęcia wspólnej waluty jako „alibi”, bez rzeczywistych chęci tego zrobienia. Dlatego najwyższa pora zacząć patrzeć na reformy eurolandu jak na szansę, a nie zagrożenie. Czy Polska nie zyskałaby na stabilności strefy euro? Czy wyjście do takiej strefy nie byłoby dla nas bezpieczniejsze?

Uważajmy, aby meteor, który według Marcina Kędzierskiego już leci w kierunku Unii Europejskiej i ma przynieść geopolityczny i geoekonomiczny sztorm, nie trafił wyłącznie w Polskę.