Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

W dobie Internetu nauka straciła monopol na wyjaśnianie świata [ROZMOWA]

przeczytanie zajmie 18 min

Nauka nigdy nie będzie dobrze spełniała swojego zadania, jakim jest zmienianie świata, jeżeli ludzie nie będą jej wierzyć. A nie będą jej wierzyć, dopóki nie będą uważali, że „nauka jest super”. Aby nauka była skuteczna, nie może poprzestać tylko na obalaniu nienaukowych mitów, ale musi też tworzyć silny pozytywny mit samej siebie. Wierzę, że nauka ostatecznie zwycięży, bo pseudonaukowcy nie potrafią zrobić wielu rzeczy, których się od naukowców oczekuje. To jest tak jak z mechanikiem i pseudomechanikiem: mechanik naprawi mi samochód. Pseudomechanik może być nawet bardziej sympatyczny, przyjemniej spędzimy z nim czas, ale auto jak było, tak popsute zostanie. Pseudonaukowcy są często lepsi w opowiadaniu, dlatego dużo czasu zajmuje nam zorientowanie się, że wcale nie naprawili nam samochodu – mówi w rozmowie z klubjagiellonski.pl dr hab. Marcin Napiórkowski, semiotyk kultury, publicysta i autor bloga Mitologia Współczesna.

Jako semiotyk kultury lubi Pan mówić, że zawodowo zajmuje się badaniem mitów. Czy dzisiejsze społeczeństwo ma większą czy mniejszą skłonność do wiary w mity niż to było dawniej?

Problem polega na tym, że trudno to zmierzyć, w związku z czym wszystkie odpowiedzi dotyczące społecznej skłonności do wiary w mity w przebiegu czasowym będą bardzo uznaniowe. Gdybyśmy jednak chcieli to pytanie zmodyfikować i zastanowić się nad tym „jak się wierzy w mity” albo „jaką rolę odgrywają mity w życiu społecznym”, to z mojej perspektywy jako semiotyka kultury zasadnicze znaczenie ma ich medialne ugruntowanie, czyli to kto, komu i za pośrednictwem jakich środków te mity opowiada.

Pod tym względem już gołym okiem widać olbrzymie zmiany: od historii opowiadanych przy ognisku, przez mity spisane ręcznie, poprzez druk, który umożliwił zupełnie nową formę dystrybucji, później powielanie mitów za pośrednictwem mediów elektronicznych, na Internecie kończąc. Każdy z tych okresów charakteryzował się pewną dynamiką opowiadania. Na przykład przekaz ustny musiał posiadać pewne szczególne cechy, aby być dobrze zapamiętywalnym. Na jego konstrukcję wpływały więc względy mnemotechniczne, pismo natomiast w znacznej mierze już się od tego uwalniało. Jeżeli więc miałbym wskazywać na przemiany, to zwróciłbym uwagę właśnie na to, co związane obiegami medialnymi.

Czy „mit” to odpowiednia kategoria opisu dla czegoś, co znajduje się na przeciwnym biegunie w stosunku do wiedzy naukowej?

To słowo można rozumieć na wiele różnych sposobów. Kiedy naukowcy spoza mojej dziedziny, np. badacze klimatu albo historycy, używają słowa „mit”, to przeważnie mają na myśli po prostu fałsz. Kiedy czytamy artykuł zatytułowany 10 mitów o Prasłowianach, to w treści znajdujemy tak naprawdę listę dziesięciu fałszywych przekonań o Prasłowianach. Nie twierdzę, że jest to użycie niepoprawne, chociaż uważam, że lepiej w tej funkcji zastosować po prostu słowo „fałsz”. W naukach społecznych mit rozumie się jednak w sposób bardziej szczególny: jest to coś, w co jakaś grupa ludzi wierzy i według czego porządkują swoje życie.

Zwróćmy uwagę, że jeżeli przyjmiemy to rozumienie, to np. Napoleon albo Juliusz Cezar, którzy według mojej najlepszej wiedzy są postaciami historycznymi – a więc nie są fałszem! – okażą się jednocześnie w naszej kulturze niesamowicie ważnymi mitami. Mit Juliusza Cezara opowiada o odejściu od republiki do autorytaryzmu, o zdradzie najbliższych współpracowników. Napoleon w polskiej kulturze jest z kolei elementem mitów wolnościowych, figurą doskonałego stratega itd.

Musimy więc zdecydować się na jakieś rozumienie mitu. Ja sądzę, że użycie słowa „mit”, jako czegoś co odpowiada naszej żywotnej potrzebie nadawania życiu sensu, wzbogaca nasze rozumienie rzeczywistości. Takie rozumienie „mitu” stanowi cenne narzędzie opisu świata.

Czyli nie ma konkurencji między nauką a myśleniem mitologicznym?

Przyznam, że w większości przypadków jestem zwolennikiem operowania klarownymi dychotomiami – jako strukturalista uważam, że świat głównie z nich się składa. W tym przypadku jednak wyjątkowo myślę inaczej. W pewnych punktach nauka oczywiście się mitom przeciwstawia, ale z drugiej strony uważam, że sama mitów potrzebuje. Nauka nigdy nie będzie dobrze spełniała swojego zadania, jakim jest zmienianie świata, jeżeli ludzie nie będą jej wierzyć. Nie będą jej zaś wierzyć, dopóki nie będą uważali, że „nauka jest super”. Myślę, że nauka, aby była skuteczna i wygrywała z pseudonauką czy innego rodzaju bzdurami, nie może poprzestać tylko na obalaniu nienaukowych mitów, ale musi też tworzyć silny pozytywny mit samej siebie.

Nauka i mity odpowiadają na inne potrzeby i pytania. Świetnie to widać w przypadku pytań typu „dlaczego?”. Nauka na tego rodzaju pytanie odpowiada przedstawieniem przyczyn lub łańcucha przyczyn. „Dlaczego zawalił się ten budynek? Bo miał złe fundamenty. Dlaczego miał złe fundamenty? Bo robotnicy niedokładnie przestrzegali zaleceń wynikających z projektu. Dlaczego ich nie przestrzegali? Bo akurat byli pijani.” – nauce to wystarczy. Zupełnie innej odpowiedzi potrzebuje jednak matka dziecka, które zginęło w tej katastrofie budowlanej. Dla niej to w ogóle nie jest odpowiedź na jej pytanie, ona chce wiedzieć „dlaczego” w sensie egzystencjalnym. Dlaczego właśnie jej się coś takiego przydarzyło i kto jest temu winny? Nie bez znaczenia jest też to, że naukowe wyjaśnienia katastrof często nie wskazują jednoznacznie winnego, bo pokazują, że do wydarzenia doprowadził zbieg wielu niezależnych od siebie czynników. W każdym razie dla kogoś, kto szuka prawdy egzystencjalnej, łańcuch przyczyn jest zawsze rozczarowujący. Jesteśmy już tak skonstruowani jako ludzie, że potrzebujemy poczucia sensu. Czegoś co nam porządkuje świat, organizuje go w kategoriach dobro-zło, swój-obcy, wina-kara. To się nam zresztą bardzo przydaje, ale nauka tego nie zapewnia.

Wobec tego w jakich kategoriach miałby nam porządkować świat pozytywny mit nauki, o którym Pan mówi?

Gdy o tym myślę, przypominam sobie często, co naukowcy słyszą od pseudonaukowców. Przykład: jest sobie lekarz, który poświęcił całe życie na badania nad szczepieniami, opracował nową szczepionkę, a potem czyta o sobie Internecie, że szczepionki to ludobójstwo, że on służy „BigPharmie”, że zaraża dzieci autyzmem itd. Myślę, że to strasznie niesprawiedliwe, zwłaszcza kiedy się spojrzy na wykresy obrazujące poprawę warunków życia, zmniejszenie śmiertelności wśród dzieci itd. ­­­Opowieść o tym lekarzu powinna raczej mówić „Oto jeden z supermanów nauki, dzięki któremu twoje dziecko żyje”. Nie chodzi oczywiście o popadanie w samozachwyt, ale bez pokazywania, że nauka zmieniła świat na lepsze, bez świadomego kreowania się na „tych dobrych”, bardzo łatwo padamy ofiarą pseudonauki. Pseudonauka oferuje bowiem bardzo atrakcyjne opowieści o świecie – historie o spiskach, mrocznych sieciach oplatających wszystkich lekarzy albo historyków. To jest narracyjnie bardziej atrakcyjne i właśnie dlatego wygrywa z poznaniem naukowym, które nie zostało ubrane w inspirującą opowieść mityczną.

Jak się kreuje współczesny mit? Czy do tego da się w ogóle z premedytacją doprowadzić?

Możemy obserwować te mity, które się dobrze przyjęły i starać się je naśladować. To trochę na tym polega praca specjalistów od propagandy politycznej, reklamy czy PR-u. Z tego punktu widzenia niezwykle ważne okazuje się analizowanie mitów, również teorii pseudonaukowych – musimy zrozumieć, dlaczego ludzie wybierają tombak, a nie złoto. Istnieje oczywiście wiele cech charakteryzujących dobry mit, ale zwróciłbym uwagę na trzy.

Po pierwsze, skuteczny mit jest dobrze uchwytny, czy, inaczej mówiąc, namacalny. Mit kojarzy nam się głównie z opowieścią, ale często towarzyszą mu też różnego rodzaju rytuały, ceremonie czy obrzędy. Przykładowo, trudno sobie wyobrazić miejsce uzdrowień, w którym nie byłoby jakiegoś namacalnego nośnika ozdrowieńczej mocy, np. świętego źródełka. Zmaterializowanie mocy jest warunkiem skutecznego mitu. Dlatego tak niezwykle skuteczne są wszystkie akcje, w których zbieramy nakrętki albo etykietki. Co więcej, z tego powodu takie akcje tworzą się też spontanicznie i bywają czasem absurdalne! Wiele osób w Polsce zbiera zawieszki od herbaty Lipton, chociaż Unilever, jej producent, wielokrotnie zaprzeczał jakoby prowadził jakąś akcję z tym związaną. Istnieje jednak legenda miejska, że zebranie określonej liczby zawieszek daje wózek inwalidzki, co prowadzi zresztą do bardzo smutnych historii. To nam jednak pokazuje, że mity mają tendencję do znajdowania sobie określonych nośników, a te nośniki mają osobliwy, charakterystyczny kształt. Dobrym nośnikiem są np. rzeczy, które łatwo przenieść: rozmaite tokeny albo amulety. Znam mnóstwo udanych kampanii reklamowych i politycznych wykorzystujących ten mechanizm, ale naukowych już nie.

Drugi składnik w przepisie na dobry mit to dychotomia. Dobry mit dzieli świat na dwie przeciwstawne sobie części, często korzystając ze starych opowieści krążących już w kulturze. Zauważmy, że historia o Żydach porywających dzieci na macę została wpisana w nową rzeczywistość społeczno-polityczną i wykorzystana w odniesieniu do uchodźców, bo spotykamy się przecież z prawie taką samą – jedynie przekształconą – opowieścią, która spełnia taką samą funkcję. Ona mówi nam „uważaj na obcych, trzymaj się swoich”. Takie dychotomie są bardzo skuteczne.

Po trzecie, zwróćmy uwagę na sposób, w jaki mit posługuje się szczegółem. Kiedy mamy plemię, które żyje w lesie i zbiera różne grzybki, to wiadomo, że z takim życiem wiąże się określone ryzyko: ktoś może zjeść niewłaściwego grzybka i umrzeć. Problem w tym, że nieszczęśnik, który zjadł tego niewłaściwego grzybka, nikomu już o tym nie opowie, bo sam umarł. W związku z tym trzeba w kulturze przechować opowieść, która zagwarantuje, że nikt już więcej takiego grzybka nie ruszy. Przy czym niezwykle ważne jest, żeby ta opowieść została powtórzona bez żadnych zmian! To nie może być raz czerwony grzybek, raz zielony – wygląd grzybka musi się zgadzać. W bardzo dawnych czasach, gdy ludzie opowiadali sobie mity przy ognisku, narzędziami, które można było w tym celu wykorzystać były rytm, rym albo fantazja – np. grzybek będzie diabłem, który przykucnął i tylko się pod grzybka podszył (wiadomo, że diabeł jest czerwony). Mity pełne są pozornie zbędnych szczegółów, które służą temu, żeby w wizualny, namacalny sposób przedstawić reguły rządzące światem, których mamy nie łamać, bo spotka nas kara.

Dobrze, ale to jest przykład zaczerpnięty z kultur dawnych. Współczesne mity są chyba inne? Co może być dzisiaj naszym trującym grzybkiem?

Odnosząc to do funkcjonowania współczesnych mitów, myślę np. o memach albo o copypastach. One działają dokładnie tak samo. Jeśli przyjrzymy się temu, jak rafinują się w czasie mity, to ona mają wiele wersji, z których ostatecznie przetrwa najlepsza, czyli ta, która najlepiej wypełnia pewne społeczne zadania. Jeżeli mit przestanie dobrze odnosić się do rzeczywistości, to przestanie być powtarzany i popadnie w zapomnienie albo się zmieni. Dzisiejszy Internet jest wielkim, przyspieszonym rynkiem mitów, na którym przebijają się do świadomości pewne obrazy, hasła i uproszczone opowieści o świecie. Jednym zdjęciem albo nawet jednym wyrazem twarzy pozwalają nam wyrażać skomplikowane i ważne emocje czy nastawienia.

Wracając jeszcze do dychotomii, jak je zastosować przy budowie pozytywnego mitu nauki?

Przyjrzyjmy się temu, jak dychotomia nauka-pseudonauka funkcjonuje współcześnie. Wtedy łatwo będzie nam dostrzec jak nauka przegrała przez oddanie pola…

Dobrze się składa, że wspomina Pan o przegranej, bo i o stan gry między nauką a pseudonauką chciałem zapytać.

Ja tak w ogóle jestem optymistą i wierzę, że nauka ostatecznie zwycięży, bo pseudonaukowcy nie potrafią zrobić wielu rzeczy, których się od naukowców oczekuje. Skuteczność jest w tym wypadku ostatecznym testem wiarygodności. To jest tak jak z mechanikiem i pseudomechanikiem: mechanik naprawi mi samochód. To jest tak jak z mechanikiem i pseudomechanikiem: mechanik naprawi mi samochód. Pseudomechanik może być nawet bardziej sympatyczny, przyjemniej spędzimy z nim czas, ale auto jak było, tak popsute zostanie. Pseudonaukowcy są często lepsi w opowiadaniu, dlatego dużo czasu zajmuje nam zorientowanie się, że wcale nie naprawili nam samochodu.Nie chcemy tego czasu tracić, dlatego warto wiedzieć, jak są zbudowane dychotomie, którymi operuje pseudonauka.

Dzisiaj w mediach one są często zbudowane na zasadzie fałszywej symetrii: zapraszamy do dyskusji dwóch ludzi. Spośród nich jeden uważa, że globalne ocieplenie to sprawka człowieka, a drugi twierdzi, że takie zjawisko nie istnieje. Albo: jeden uważa, że ludzie nie latają, a drugi twierdzi, że on latać potrafi. Nie zawsze jest tak, że mamy dwa poglądy na jedną sprawę i one są równie poważne. Czasami to, co rzeczywiście ważne – żeby wysłuchać drugiej strony i zrozumieć jej argumenty – mylimy z równoważnością argumentów obu stron. Pseudonauki należy słuchać i się od niej uczyć, bo ona bardzo często pokazuje nam, gdzie sami popełniamy błędy w komunikacji. Pomijając już nawet to, że nie da się pokonać groźnego przeciwnika nie znając go. Jednak zapraszanie do studia dwóch ekspertów, z których jeden jest naukowcem, a drugi już od trzech tygodni interesuje się lotnictwem i dlatego opowie nam coś ciekawego o katastrofach lotniczych, nie ma nic wspólnego z prawdziwą symetrią.

Nauka musi walczyć z pseudonauką za pomocą dychotomii autentyczne-udawane. Pokazywać, że pseudonauka jest świeżym, kilkudziesięcioletnim tworem, który opiera się na czerpaniu ze słownictwa nauki i podszywaniu się pod nią. Miejsce na to nie jest oczywiście w dziennikarskim studio, ale znacznie wcześniej – już w szkole. Uczniowie powinni jak najwcześniej i jak najczęściej spotykać się z pseudonauką, żeby potrafili ją rozpoznać. Poza tym dzięki przykładom pseudonaukowym najłatwiej zrozumieć, na czym polega prawdziwa nauka.

Czyli strategią obronną powinna być nie izolacja, tylko zwiększona ekspozycja.

Tak, i to na jak najwcześniejszym etapie. Jeżeli uczeń nigdy w podręczniku nie spotkał się z bzdurą historyczną, tylko od małego uczył się, że wszystko, co jest wydrukowane czarną czcionką na białym papierze, to święta prawda, to mamy problem. Potem idzie sobie przez miasto, widzi plakat mówiący, że Żydzi w stodołach uwielbiali palić się sami i myśli sobie „hmm, zawsze interesowałem się historią, to jakaś ciekawostka, tego nie było w podręczniku – dowiem się”. I trudno winić za to tych młodych ludzi, jeżeli oni nigdy wcześniej nie dowiedzieli się, że ktoś może na nich zastawić takie sidła. Albo że 90% tego, co czytają w Internecie, nie ma nic wspólnego z nauką – to albo osobista opinia, albo pseudonauka, albo żart. Dzisiaj z żartami jest zresztą wielki problem – ktoś coś napisze dla dowcipu, a później to się rozchodzi i w którymś momencie zaczyna być czytane na serio.

I za żartem zawsze można się ukryć.

To prawda. On pozwala osłonić się przed zarzutem o kłamstwo lub niekompetencję.

Skoro dotknęliśmy w międzyczasie wątku politycznego – czy Pańskim zdaniem można mówić o konflikcie pomiędzy nauką a demokracją?

To ostatnio bardzo popularna wśród badaczy myśl. W tym roku ukazała się książka Toma Nicholsa The Death of Expertise (pol. śmierć autorytetu), w której stawia właśnie tę tezę. Nauka jest z gruntu niedemokratyczna – ta wywodząca się z teorii nauki obserwacja jest już stara. Jest tak, ponieważ nauka opiera się na wierze, czasami wprost ślepej, w autorytet, który gwarantowany jest przez pewne instytucje. Przykładowo: wierzę, że jeśli ktoś opublikował wyniki swoich badań w prestiżowym czasopiśmie naukowym, to jest to prawda. Jeżeli to nieprawda, to ktoś następny weźmie to badanie i odkryje błąd albo manipulację. Albo jeżeli ktoś otrzymał dyplom pewnej uczelni, to oznacza, że posiada określone kompetencje – i tak dalej, i tak dalej.

Zaufanie do autorytetu, to chyba jednak nie jest to, co byśmy w pierwszej kolejności kojarzyli z nauką. Wydawało by się, że w tej dziedzinie życia potrzebna jest raczej postawa sceptyczna…

Jeżeli chodzi o zaufanie, to jest to punkt, w którym nauka łączy się z mitem. Myślę, że możemy mówić o dwóch równoległych systemach w głowie każdego z nas, z których jeden odpowiada za myślenie racjonalne, a drugi za myślenie mityczne. W literaturze za Claudem Lèvi-Straussem nazywa się to czasem postawą inżyniera i postawą majsterkowicza. Inżynier układa sobie plan i wszystko metodycznie, po kolei rozpracowuje. Majsterkowicz działa jak MacGyver. Stara się jak najszybciej rozwiązać problem, chwytając to, co ma pod ręką. Przez 99% naszego życia sprawdza się myślenie majsterkowicza – gdy przychodzę do sklepu po pastę do zębów, to nie mogę najpierw uczyć się łaciny, później po łacinie odczytywać nazwy składników zawartych w każdej paście, rozpracowywać właściwości każdego z nich, ponieważ chciałem się upewnić, że żaden nie doprowadzi u mnie do powstania nowotworu. Myślę raczej „skoro leży na półce w sklepie, a w dodatku polecał to dentysta w białym kitlu w reklamie, to pewnie ta pasta nie powoduje raka i mogę ją spokojnie kupić”.

Życie normalnego, zdrowego człowieka w dzisiejszym społeczeństwie musi się w 99% składać właśnie z tego rodzaju rozumowania. Poza tym jest jeden procent problemów, w odniesieniu do których mamy kompetencje eksperckie, więc możemy rzeczywiście poddawać je głębszej analizie. Ale ma to sens tylko tak długo, jak długo trzymamy się tej konkretnej dziedziny, na której dobrze się znamy. W pozostałych jesteśmy skłonni ufać autorytetom. Człowiek, który podważa cały ten system zaufania, to właśnie teoretyk spisków. Takie podejście sprawia, że nie mogę dać swojego samochodu do naprawy, bo mechanik na pewno chce mnie oszukać. Nie mogę oddać swojego ogrodu pod opiekę ogrodnika, bo ten na pewno zainstaluje mi podsłuchy. Muszę też sam sobie robić własną pastę do zębów, bo każda dostępna w sklepie pochodzi od BigPharmy, która chce, żebym miał raka. Wcześniej czy później to doprowadziłoby nas do szaleństwa.

Funkcjonowanie nowoczesnego społeczeństwa opartego na podziale pracy i podziale wiedzy nie jest możliwe bez zaufania. Anthony Giddens w książce Nowoczesność i tożsamość powtarza wielokrotnie zdanie: „zaufanie równoważy niewiedzę”. Im większa specjalizacja społeczeństwa, a zatem im większe obszary niewiedzy każdego z nas, tym większe musi być zaufanie. To nie jest oczywiście zaufanie zindywidualizowane, ale raczej instytucjonalne – nie znam tego człowieka, ale jeżeli on ma przed nazwiskiem napisane „dr hab.”, to zapewne mówi do rzeczy. Oczywiście jest tak, że na dziesięciu doktorów habilitowanych jeden jest oszustem, na dziesięciu lekarzy jeden jest ignorantem itd., ale jest to ryzyko, które jesteśmy gotowi zaakceptować, bo inaczej nie moglibyśmy normalnie funkcjonować. No i liczymy na instytucje. Wierzymy, że uniwersytet albo szpital ma metody, żeby namierzyć i wyeliminować ze swych szeregów hochsztaplerów. Wstęp do określonych instytucji daje tylko pewien próg wiedzy.

To właśnie przez to nauka jest fundamentalnie niedemokratyczna. Popularyzatorzy nauki mówią: „Interesujesz się chemią/fizyką/socjologią? Wspaniale, zapraszamy, chodź tutaj, zobacz! Opowiemy ci o supernowych, wybuchach, błędach poznawczych”. Dochodzi się jednak do pewnego poziomu, przy którym zadaje się pytanie: „Dobrze, ale jak to jest zrobione?”. W odpowiedzi słyszy się: „Do tego to już przydałyby się całeczki – jak nie umiesz całkować, to sorry”. Świątynia nauki jest niestety podzielona i to nawet w ramach tych samych dziedzin. Są historycy, którzy nie znają się na historii średniowiecznej, fizycy niewiele wiedzący o fizyce supernowych i biolodzy z bardzo ogólnym pojęciem o biologii drzew. Każdy naukowiec wchodząc do tej świątyni się z tym godzi.

Pseudonauka oferuje zupełnie inny obraz – jej ofertę można streścić w haśle „Każdy naukowcem!”. Zwolennicy płaskiej Ziemi nigdy nie powiedzą „My wiemy jak jest naprawdę”. Powiedzą raczej „Oni twierdzą, że jesteś za głupi żeby to zrozumieć. Na szczęście możesz ich twierdzenia zweryfikować za pomocą prostego eksperymentu”. Pseudonauka jest otwarta i demokratyczna, więc opiera się na wartościach, które bardzo cenimy. We wspomnianej książce Nicholsa można znaleźć bardzo wiele zaskakujących przykładów ilustrujących to, jak przywiązanie do równości zwycięża nad autorytetem nauki, szczególnie w środowisku tak zdemokratyzowanym jak Internet. Na Twitterze słowo naukowca jest warte mniej więcej tyle samo, co gospodyni domowej albo mechanika samochodowego czy kogokolwiek innego, kto interesuje się tematem od dwóch tygodni i przeczytał już sześć stron internetowych. Gdy stają oko w oko w internetowej dyskusji, naukowiec w większości przypadków nie ma szans na wygranie starcia. Argumenty odwołujące się do statystyk i badań, które, dajmy na to, nie potwierdziły związku pomiędzy autyzmem a szczepieniami, wypadają bardzo blado w konfrontacji z argumentami anegdotycznymi – „mam znajomą, której znajoma miała zdrowe dziecko, ale potem je zaszczepiła i dostało autyzmu”.

Czy mam rozumieć, że w głęboko demokratycznej kulturze rozum – posłużmy się takim XVIII-wiecznym językiem – nie ma szans w walce z przesądem?

Mimo wszystko wierzę, że ma. Rozumowi trzeba zaaplikować tylko mądrze dobrane środki dopingowe. Rozumiem przez to z jednej strony wspomniane już przygotowywanie odbiorców na poziomie szkolnym, ale z drugiej szkolenie naukowców i instytucji nauki w skutecznej i atrakcyjnej komunikacji. Obecnie nie wygląda to najlepiej, ponieważ niezwykle ważnym elementem pseudonauki są teorie spiskowe tłumaczące, dlaczego wszyscy naukowcy ukrywają przed nami „prawdę”. Wobec tego wszystkie afiliacje i inne elementy naukowej infrastruktury zaufania działają momentami nie jak kapitał, ale jak balast. „Nie jesteś obiektywny, bo pracujesz na uniwersytecie, żyjesz z uniwersyteckich pieniędzy i bierzesz granty”. Dlatego też większość największych postaci pseudomedycyny nie ma w życiorysie żadnych związków z medycyną. To nie są lekarze, którzy przeszli na ciemną stronę mocy, tylko ludzie rozmaitych innych specjalności – np. inżynierowie górnictwa.

Wygląda więc na to, że w radykalnie zdemokratyzowanym otoczeniu, jakim jest Internet, fałsz funkcjonuje na preferencyjnych warunkach.

Powiedziałbym raczej, że w krótkim, ale bliskim nam okresie historycznym ciągnącym się od końca XVIII (a w wielu miejscach świata właściwie dopiero od połowy XX wieku) do początku XXI stulecia, to nauka cieszyła się specjalnymi, preferencyjnymi warunkami w publicznej dyskusji. Osiągano to metodami nieraz często bardzo niedemokratycznymi, na które w wielu przypadkach dziś byśmy się już pewnie nie godzili, bo wiązały się z klasizmem, rasizmem czy seksizmem. Poza tym wielkim sprzymierzeńcem nauki był druk, który tworzył dosyć wysoką barierę wejścia, ale pozwalał na rozprzestrzenianie się wybranych prawomyślnych idei w bardzo dużych obiegach. Kultura uniwersytetów jest właściwie kulturą druku, w której pochylamy się nad określonym tekstem, czytamy go od początku do końca, zestawiamy różne wersje. Jeśli wersje są niezgodne ze sobą, to ta niezgodność się rzuca w oczy. Dzisiaj w Internecie nauka straciła tę przewagę, którą dawała jej kultura druku. Straciła monopol na wyjaśnianie świata. W kulturze ustnej ludzie przy ognisku, przy krosnach czy darciu pierza, wyjaśniali sobie świat tak, jak chcieli i nie musieli wcale słuchać kapłanów czy uczonych. Dzisiaj trochę cały świat jest takim wielkim darciem pierza, gdzie wykształceni i uczeni muszą się podzielić swoim monopolem interpretacyjnym z całą resztą populacji. Szanse są więc wyrównane, i to nie jest wcale zła wiadomość.

Jakkolwiek idealistycznie by to nie zabrzmiało, jest w znacznej mierze tak, że prawda broni się sama, bo prawda działa i rozwiązuje problemy, których fałszywe teorie nie rozwiązują. W dłuższej perspektywie nauka całkiem nieźle się broni, bo mając dość czasu potrafi skutecznie udowadniać swoje racje. Rzecz w tym, żeby sama nauka, mądrze wykorzystując swoje wpływy, budowała takie środowisko, w którym jej przewagi będą widoczne. O szkole i o mediach już wspominałem, ale dodałbym do tego jeszcze kwestię edukacji samych naukowców. Ważne jest jak my wymieniamy się swoimi koncepcjami między sobą. Specjalizacja jest wielką siłą nauki, ale jest też dla niej brzemieniem. W związku z tym fakt, że ja nie mam pojęcia, nad czym dziś pracują moi koledzy na Akademii Medycznej, a oni nie zdają sobie sprawy, że jest taki człowiek, który się naukowo zajmuje pseudonauką i mógłby im pomóc, kiedy ich pacjenci wolą iść do szarlatana a nie do nich, można uznać za nasze zaniedbanie.

W XX wieku rozwinęły się dziedziny nauki, które zajmowały się badaniem samej nauki. Socjologia nauki unaoczniła, że wiedza naukowa wytwarzana przez badaczy jest w istotny sposób uzależniona od rozmaitych kontekstów społecznych, w których ci funkcjonują – ich prywatnych przekonań, środowiska w którym się obracają, planów na przyszłość itd. Trudno nie zauważyć, że w ten sposób nauka sama dostarcza amunicji pseudonauce. Czy wiedza o uwarunkowaniach powstawania wiedzy w ostatecznym rozrachunku szkodzi naszej zbiorowej racjonalności?

Rzeczywiście może tak być, że nauka sama podkopuje swój własny autorytet. Wielu moich pseudonaukowych adwersarzy cytuje mi Thomasa Kuhna, którego teoria rewolucji naukowych i zmian paradygmatu opowiada właśnie o sytuacji, w której 99 osób mówi „A”, jedna mówi „B” i okazuje się, że to ten jeden ma rację. Tylko u Kuhna, gdy ta jedna osoba mówi „B”, to oznacza to powszechną mobilizację do obalenia lub potwierdzenia tego twierdzenia. Jeżeli wyniki jednego badania odstają od uznanej dotąd wiedzy, trzeba wyjaśnić, dlaczego wyszły właśnie w ten sposób. Może coś trudno zauważalnego zakłóciło warunki eksperymentu? Może doszło do wyjątkowego zbiegu okoliczności? A może właśnie dotychczasowe rozumienie zjawiska było zbyt uproszczone? Ten weryfikacyjny składnik rewolucji naukowej pseudonauka pomija jednak milczeniem – tak jakby chodziło tylko o to, że świat nauki w pewnym momencie uwierzył w coś, w co wcześniej nie wierzył. Zostają tylko argumenty, że Giordana Bruno spalono na stosie, a Einsteina też początkowo wyśmiewano. 

Oczywiście historia nauki pełna jest rewolucji, co wielu może dawać nadzieję, że np. ich teoria perpetuum mobile będzie właśnie jedną z nich. Zwróćmy jednak uwagę, że tych przewrotów nie dokonywali zwykle ignoranci. Żeby zmienić coś w nauce trzeba poświęcić lata ciężkiej, systematycznej pracy. Nie mówię o dwudziestu latach przeglądania stron internetowych i broszurek antyszczepionkowych, tylko mozolnym wspinaniu się po kolejnych stopniach, przyswajaniu kolejnych obszarów wiedzy i uczeniu się kolejnych narzędzi. To zacieranie znaczenia ciężkiej pracy badaczy szczególnie mnie w pseudonauce boli.

Czy z tego co mówił Pan wcześniej płynie wniosek, że naukowcy powinni stosować w dyskusjach taktykę „kim ty jesteś by ze mną rozmawiać”?

Powinni używać tego argumentu, bo jest bardzo ważny, ale wiemy też z badań, że jest niestety nieskuteczny. Dlaczego? Tu wracamy do obecnej w każdej opowieści pseudonaukowej teorii spisku naukowców. Powołanie się na autorytet badacza w sytuacji, gdy nasz rozmówca ma już w głowie całą narrację tłumaczącą mu, dlaczego lekarze tego czy owego nigdy zwykłemu człowiekowi nie powiedzą (bo są uzależnieni finansowo, bo są obcy – niemieccy, żydowscy, komunistyczni, bo… itp.), to tak naprawdę ugruntowuje, a nie podważa wiarę w nieprawdziwe twierdzenie, przeciwko któremu występowaliśmy. Musimy więc zadać sobie pytanie, co zrobić, żeby ten argument stał się skuteczny. Uważam, że sekretem jest to, żeby społeczeństwo rozumiało, w jaki sposób pracują naukowcy.

Spójrzmy jeszcze raz na podręczniki szkolne – tam są tylko gotowe, objawione fakty. Moim zdaniem ważniejsze było by, żebyśmy dowiadywali się, jak naukowcy ustalają te fakty. Weźmy taki zaimprowizowany przykład: fizyk przychodzi rano do laboratorium, nastawia osiemdziesiąt prób jakiegoś eksperymentu. Po wszystkim okazuje się, że część wyników wyróżnia się na tle pozostałych. Fizyk zastanawia się więc skąd to wynika – może zadziałał jakiś nowy czynnik, może to tylko błąd pomiarów, może w ogóle odchylenie, które mieści się w przewidywanych granicach (dobra okazja, by zapoznać uczniów z odchyleniem standardowym), a może są jeszcze inne możliwości? To oczywiście nie musi i nie powinno być tak infantylne, ale powinno pokazywać, skąd nauka wie, to co wie.

W jednym z artykułów na swoim blogu pisze Pan o „strategicznym śmieszkowaniu”, czyli ośmieszaniu wspólnot wyznających teorie spiskowe, jako skutecznej metodzie kontrowania pseudonaukowych „odkryć”. Zastanawiam się, czy skuteczność tej metody nie zależy od skali jej wykorzystania. Przecież obrońcy nauki nie mają monopolu na jej stosowanie – są wręcz chyba mocno spóźnieni, bo czym innym jest ośmieszanie przez szerzycieli teorii spiskowych wiary w „oficjalną” wiedzę jako naiwności i podatności na manipulację? W przypadku obustronnej eskalacji w ośmieszaniu nietrudno sobie wyobrazić, że społeczeństwo straci zaufanie do kogokolwiek. Czy taka masowa nieufność może w jakikolwiek sposób przysłużyć się nauce?

Badania jakościowe, które prowadzę, pokazują, że jednym z najistotniejszych wymiarów teorii spiskowych jest budowanie wspólnoty, która proponuje bardzo atrakcyjną tożsamość. Ludzie chcą należeć do tych wspólnot. To oferuje im wizję świata, w której są nonkonformistami, przeciwstawiają się establishmentowi, ale też pozwala nieźle wyjaśnić ich rozmaite życiowe porażki. Przecież pewne rzeczy nie mogą się udać, skoro działa „układ” czy „system”! Metoda, o której pisałem, jest dobra właśnie z tego punktu widzenia – nikt przecież nie lubi się przyjaźnić z najmniej popularnym dzieciakiem w klasie. Jeżeli budujemy społeczeństwo, w którym szacunkiem otaczani są naukowcy, a hochsztaplerzy są powszechnie przedmiotem drwin i kpin, to znacznie zwiększamy swoje szanse.

Niezwykle ważne jest jednak, by pamiętać o jednym: nigdy nie należy śmiać się z tej osoby, którą staramy się przekonać. Chodzi o zbudowanie sytuacji, w której ta osoba nie może wytworzyć identyfikacji ze wspólnotą wyznającą określoną teorię spiskową. Obraz, który budujemy, musi polegać na tym, że zapraszamy odbiorcę na stronę nauki i jednocześnie pokazujemy, czym jest pseudonauka. Pokazujemy, że jest zespołem pasożytujących na nauce twierdzeń, bardzo często opierających się na grubych błędach, które nieraz po prostu są śmieszne. Jeżeli mamy do wyboru dwie strategie: racjonalne tłumaczenie, że teoria spiskowa jest głupia i strategię ośmieszania wierzącej w nią wspólnoty, to racjonalne wytłumaczenie ma tę słabość, że wymaga przejścia przez moment, w którym nasz rozmówca przyzna wobec nas, że był głupi, wierząc w ewidentną bzdurę. Jest to wyjątkowo nieprzyjemny moment, bardzo trudno przez niego przejść. Druga strategia odwraca ten mechanizm tak, żeby działał na naszą korzyść – tutaj mówimy „no chyba nie jesteś idiotą, nie wierzysz im?”. Dzięki temu nasz partner ma szanse na wyjście z twarzą – przyznaje nam przy tym rację nie tylko w rozmowie („pewnie, że nie wierzę, oni są śmieszni”), ale też we własnym przekonaniu. Trudno mu wrócić do tej teorii, bo to w połączeniu z wypowiedzianymi słowami rodziłoby dysonans poznawczy, który trzeba jakoś przezwyciężyć.

Chyba szczególnie trudno przekonać kogoś, że nie ma wystarczających kompetencji do rzetelnej analizy, gdy mówimy o obszarach będących przedmiotem zainteresowania nauk humanistycznych? Tutaj bariera języka naukowego nie jest tak trudna do sforsowania jak w przypadku nauk przyrodniczych, a jeżeli potrafię tekst naukowy przeczytać, to łatwo mogę też dojść do przekonania, że potrafię go i stworzyć.

Problemem i jednocześnie siłą humanistyki jest to, że większość wyników naszych badań da się komunikować bardzo czytelnym językiem. To w pewnych sytuacjach może być przekleństwem. Jeżeli moja siostra, która kończyła chemię, opowiadała o tym, że szukała metali ciężkich w roślinach badając związki fitochelatyn, to nikt nie mówi: „O, to ciekawe, bo moim zdaniem tam jest dużo metali ciężkich”. Jeżeli ja mówię, że ostatnie dziesięć lat spędziłem w archiwach, badając obchody rocznic związanych z powstaniem warszawskim w PRL-u, to słyszę od razu: „O, no tak, bo tego się nie obchodziło, w ogóle się o tym nie mówiło”. Wtedy ja muszę odpowiedzieć: „O, to ciekawe, bo dokumenty mówią co innego”. Wtedy zaś słyszę: „A co ty tam wiesz, mi się wydaje że…” – i każdy ma dwadzieścia swoich teorii. To jest słabość, która objawia się nie tylko u cioci na imieninach, ale też w rozmowach z naszymi kolegami z innych wydziałów. Oni często mają wrażenie, że my nie robimy nic pożytecznego. Gdy pytają, do czego to jest potrzebne, to my mówimy, że nie można do nauki przykładać miary potrzebności, bo to jest wartość sama w sobie (nasz rozmówca słyszy: to jest niepotrzebne i do niczego nie służy). A potem ci koledzy wynajdują wspaniałe urządzenie, którego nikt nie chce, bo ludzie uważają, że powoduje raka. Albo okazuje się, że chorzy wolą się leczyć u szamanów niż u lekarzy.

Trzeba pamiętać, że z urządzeń, terapii, budynków korzystają ludzie – korzystają często w sposób ułomny, niezgodny z przewidywaniami ich twórców – w związku z czym do każdej z tych rzeczy doczepiony jest współczynnik humanistyczny. My humaniści jesteśmy specjalistami dokładnie od tego, jak świetne pomysły działają w zderzeniu z ludźmi. Takimi, jakimi oni są, a więc skłonnymi do wielu trudno przewidywalnych reakcji i zachowań. Bez naszych narzędzi badawczych świetne pomysły pozostają na papierze, a w praktyce ludzie zamiast przez drzwi wchodzą przez okna, zawieszają aplikacje, bo nie wiedzą, jak ich używać, i źle wypełniają zalecenia lekarzy. Ja lubię mówić, że badam, jak ludzie nie rozumieją. Tego rodzaju badania nad tym, jak rzeczywiście zachowują się ludzie, to jest ten obszar, w którym my możemy wspomóc naszych kolegów medyków, architektów, inżynierów.

Materiał powstał ze środków programu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego „Promocja literatury i czytelnictwa”.