Czy Andrzej Duda jest zakładnikiem reelekcji?
Wyobraźnię politycznych komentatorów rozpaliły wizje politycznej przyszłości Andrzeja Dudy. Niektórzy snują już scenariusze nowego prezydenckiego obozu i analizują szanse dzisiejszej głowy państwa w starciu z potencjalnymi kontrkandydatami z poparciem Prawa i Sprawiedliwości. Marek Suski zdążył już nawet zadeklarować, że nie jest oczywiste, że to właśnie Andrzej Duda uzyska poparcie partii w 2020 roku. Choć meblowanie na nowo sceny politycznej zawsze jest zajęciem kuszącym, to warto pamiętać, że reelekcja nie jest wartością samą w sobie. Są w polityce rzeczy ważniejsze.
Przywykliśmy do tego, że symboliczna ranga urzędu Prezydenta RP jest tak duża, że głowa państwa zwykle dążą do reelekcji. Warto pamiętać, że ta sztuka udała się jedynie Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, choć zarówno Lech Wałęsa, jak i zwłaszcza Bronisław Komorowski wydawali się mieć na wstępie istotną premię, startując w wyborczym wyścigu po raz drugi. Ten symboliczny wymiar prezydentury i jej bezpośrednia, demokratyczna legitymizacja sprawiły, że gdy Donald Tusk zrezygnował z wyścigu do Pałacu Prezydenckiego w wyborach 2010 roku opinia publiczna przyjęła to z niemałym zaskoczeniem.
Trudno jednak nie interpretować decyzji ówczesnego premiera w kluczu wzrostu jego ambicji. O przemianie, jaką przeszedł Donald Tusk po przegranych wyborach prezydenckich 2005 roku napisano wiele. Na pewno dużo bardziej realna i namacalna władza premiera była dla niego zwyczajnie bardziej atrakcyjna i bliższa jego politycznej naturze, która w dojrzałej wersji objawiła się dopiero po zwycięstwie Lecha Kaczyńskiego i upadku projektu PO-PiS. To znów nic odkrywczego: dwugłowa egzekutywa w Polsce, choć – jak pokazały choćby wczorajsze wydarzenia – ma swoistą wartość równoważenia wpływów politycznych, to oczywiście sprawia, że władza polityka wybranego z najsilniejszym demokratycznym mandatem jest nieproporcjonalnie mała.
Przede wszystkim jednak nie możemy zapominać, że w dojrzałej i republikańsko rozumianej polityce utrzymanie urzędu czy władzy nie jest wartością najwyższą. Najistotniejszy jest bilans dokonań.
Dziś oczywiście trudno przesądzać, czy za dwa lata będziemy mogli z przekonaniem twierdzić, że zasługi Andrzeja Dudy dla Polski są wystarczające, by został zapamiętany w historii jako dobry prezydent. Nie ulega jednak wątpliwości, że zarówno wczorajsze weta, propozycja systemowej korekty polskiej kultury politycznej zgłoszona tydzień wcześniej, jak i ogłoszenie w maju startu konstytucyjnej debaty, której finałem ma być w założeniu referendum konstytucyjne na stulecie niepodległej Polski to zaskakujące posunięcia wagi ciężkiej.
Za jakiś czas okaże się, czy te działania są wystarczające, by szeroka opinia publiczna uznała je za „zadośćuczynienie” za dwa polityczne błędy z pierwszych miesięcy urzędowania: błyskawiczne nocne zaprzysiężenie sędziów Trybunału Konstytucyjnego oraz ułaskawienie Mariusza Kamińskiego i jego współpracowników. Merytorycznie można przy odrobinie dobrej woli znaleźć dla nich jakieś uzasadnienie, ale z perspektywy zarówno stabilności instytucji państwa, jak i pozycji prezydenta z czasem okazały się one z całą pewnością nieroztropne.
Droga do budowy pozytywnego bilansu prezydentury będzie długa. Pierwszym testem okażą się zapowiedziane prace nad nowymi ustawami o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa.
Czy prezydentowi uda się stworzyć dobre, koncyliacyjne i szeroko legitymizowane projekty wobec braku procedur konsultacyjnych – te w Polsce, choć notorycznie obchodzone zarówno przez poprzednią, jak i obecną ekipę rządzącą, mają jedynie rządowe inicjatywy ustawodawcze? Czy nie utracą one waloru fundamentalnej reformy wymiaru sprawiedliwości w duchu, którego bez wątpienia oczekuje zdecydowana większość wyborców Andrzeja Dudy z 2015 roku? Czy prezydentowi uda się zachować inicjatywę w tym zakresie, gdy nie można wykluczyć, że wobec porażki „hazardowo” procedowanych projektów poselskich inicjatywę będzie chciało przejąć Ministerstwo Sprawiedliwości?
Drugim testem będzie oczywiście zapowiedziane referendum konstytucyjne. Tutaj na gospodarza Pałacu Prezydenckiego czeka wiele mielizn, które będzie musiał ze sprawnością ominąć.
Wyzwaniem jest zarówno sposób przeprowadzenia poprzedzającej je debaty, ostateczna propozycja pytań, poparcie dla inicjatywy referendalnej ze strony Senatu RP (ta izba zatwierdza prezydencką inicjatywę referendalną) i samo głosowanie, frekwencja i wreszcie jego ostateczne rezultaty. Na każdym z tych etapów prezydent może zyskać lub stracić, odnieść sukces lub porażkę. Co najważniejsze jednak: to nie polityczny interes głowy państwa jest tutaj stawką w grze, ale to, czy podejmując taką inicjatywę zdoła stworzyć prawdziwy „moment konstytucyjny”, którego efektem będzie skuteczna i ciesząca się społeczną aprobatą korekta polskiego ustroju.
Trzeci test to odbudowa (jak powiedzą sceptycy) czy utrzymanie (jak ocenią to optymiści) społecznego autorytetu głowy państwa.
Dziś oczywiście Andrzej Duda jest w sytuacji trudnej: co najmniej zirytował istotną część swoich dotychczasowych sympatyków, a pozyskanie przychylności innych nie tylko może nie być łatwe, ale przede wszystkim – wobec bliskości diagnoz Andrzeja Dudy i obozu Zjednoczonej Prawicy – niekoniecznie wcale przez prezydenta pożądane. Wierność poglądom i wartościom jest w polityce przecież sprawą kluczową i niewartą porzucenia w imię wyborczych kalkulacji.
Być może jednak, nie dbając wcale o słupki sondażowego poparcia, prezydent jest w stanie zbudować w Polsce nowy model niepartyjnej prezydentury: takiego funkcjonowania urzędu, w którym głowa państwa faktycznie staje się aktywnym mediatorem w czasie politycznych kryzysów i inicjatorem systemowych zmian, które długofalowo pozwolą w Polsce obniżyć temperaturę politycznego sporu.
Zaufanie do prezydenta i jego szeroki autorytet oczywiście nie muszą wcale iść w parze ze stricte wyborczym poparciem. Uświadomienie sobie tego i realizacja takiego scenariusza byłaby swoistym novum w polskim postrzeganiu prezydentury.
Powodzenie wszystkich trzech misji, przed którymi stoi dziś prezydent Andrzej Duda jest zarówno dla jego prezydentury, jak i dla Polski dużo istotniejsze, niż mrzonki o „partii prezydenckiej” czy „wojnie na górze”. Warto o tym pamiętać.
Kluczowym czynnikiem dla powodzenia tych zadań jest jednak to, byśmy uświadomili sobie, że prezydent wcale nie musi dziś „grać o reelekcję”. Potrafię sobie wyobrazić, że ze względu na skomplikowaną sytuację polityczną w 2020 roku Andrzej Duda zwyczajnie nie przystępuje do prezydenckiego wyścigu. Jeśli wcześniej zapracuje sobie na dodatni bilans prezydentury niekoniecznie rezygnacja z drugiej kadencji musi być jego porażką.