Żurawski vel Grajewski: Nie chowajmy Giedroycia do szafy
Ukraina w UE to czysta fantazja. Dyskutując o Kijowie, zwracajmy się w stronę Brukseli natowskiej, nie unijnej. O polskiej strategii dyplomatycznej względem Ukrainy po Donbasie oraz narodzinach nowej Ukrainy, których w Polsce nikt nie zauważa, z prof. Przemysławem Żurawskim vel Grajewskim rozmawia Piotr Kaszczyszyn.
Wyczerpanie, przesilenie, koniec pewnego etapu. Taki nastrój towarzyszył mi w trakcie lektury rozdziału poświęconego stosunkom polsko-ukraińskim po 1989 r. z pańskiej książki Polska polityka wschodnia 1989-2015. Czy w dzisiejszej sytuacji geopolitycznej musimy „schować Giedroycia do szafy”, czy szukać raczej nowych narzędzi do skutecznej realizacji naszej dotychczasowej doktryny polityki zagranicznej wobec sąsiadów ze wschodu?
Skłaniałbym się ku tej drugiej opcji. Nadal pozostaje w mocy główne założenie naszej dotychczasowej polityki – w żywotnym, wręcz egzystencjalnym interesie Polski jest niedopuszczenie do odtworzenia rosyjskiego imperium w jego postimperialnej przestrzeni, bez względu na to, czy będzie to odrodzenie pod jedno-, czy trójkolorową flagą. Kluczem do restauracji Rosji imperialnej jest oczywiście Ukraina, bez której sił materialnych i położenia geograficznego Kremlowi zdecydowanie trudniej byłoby podjąć próby narzucenia hegemonii państwom Europy Środkowej.
W tym kontekście musimy dostrzec niezwykłość obecnej sytuacji – po raz pierwszy od ponad 350 lat, od czasu ugody perejesławskiej (z krótką przerwą w latach 1917–1921), Ukraina funkcjonuje jako pełnoprawny, samodzielny byt państwowy dysponujący własnymi siłami zbrojnymi. Siłami, które dzisiaj walczą na Donbasie. Geopolityczna i jak najbardziej militarna gra już się toczy. W naszym interesie leży zwycięstwo Kijowa. Pozostałe elementy układanki dotyczą oczywiście potencjału zbrojnego obu państw wykorzystywanego na Donbasie czy możliwości zdobycia wsparcia dla Ukraińców. Samodzielne polskie posunięcia w tym względzie będą niewystarczające w stosunku do potrzeb, stąd wynika konieczność przeciągnięcia na naszą stronę państw trzecich. I tutaj pojawiają się trudności i pytania, jak skutecznie to robić.
Tym bardziej że szuflada z dyplomatycznymi narzędziami wydaje się raczej pusta. Koncepcja Partnerstwa Wschodniego się wyczerpała, format normandzki funkcjonuje ponad głowami naszego rządu. Czy w tych okolicznościach zostają nam już tylko relacje bilateralne na linii Warszawa–Kijów, ewentualnie próby wpływania na Brukselę, czy możemy pokusić się o stworzenie nowych narzędzi tego oddziaływania?
Pytanie, o której Brukseli mówimy, tej unijnej czy natowskiej? W przypadku UE mamy do czynienia z serią nakładających się na siebie i wzajemnie wzmacniających kryzysów: strefy euro, migracyjnym, politycznym. W tych okolicznościach zasoby unijne, z których możemy skorzystać, kurczą się. Dzisiaj Ukraina potrzebuje przede wszystkim jednej rzeczy – militarnej osłony dla podejmowanych reform polityczno-gospodarczych. UE nie jest w stanie, i zresztą nigdy nie była, takiej osłony zapewnić.
Dlatego w tym celu należy zwrócić się do Brukseli natowskiej. Zadaniem Polski jest wzmacnianie obecności sił Sojuszu i samych Amerykanów na wschodniej flance oraz dążenie do rozstrzygnięcia za pośrednictwem tych zasobów geopolitycznej i militarnej gry na Ukrainie zgodnie z naszymi interesami. I tak, jak pozostaję sceptyczny wobec kurczących się zasobów unijnych jako narzędzia gry wobec kryzysu wojennego, tak w przypadku przyciągnięcia obecności amerykańskiej wykazuję już pewien optymizm.
W demokracji polityki nie prowadzi się w społecznej próżni, dlatego istotne z punktu widzenia potencjalnych działań podejmowanych na rzecz Kijowa jest poparcie obywateli dla takiej polityki. Dzisiaj, w sytuacji powrotu krwawej historii i różnic w polskim i ukraińskim postrzeganiu wydarzeń na Wołyniu oraz postaci Stepana Bandery, będącego dla Polaków historycznym symbolem ówczesnej ukraińskiej wrogości do Polski, warunki działania się komplikują. Nie dotyczy to zresztą tylko stosunków na linii Warszawa–Kijów, chodzi także o relacje ukraińsko-węgierskie czy ukraińsko-rumuńskie. Kreml z całą pewnością będzie prowadził wojnę informacyjną i wszelkimi dostępnymi środkami, takimi jak historyczne animozje, będzie starał się skłócać kraje naszego regionu, dlatego w interesie Ukrainy jest prowadzenie aktywnej polityki budowania pozytywnego wizerunku w oczach polskiej opinii publicznej, czego nie robiła przez ostatnie 25 lat. Nie możemy dopuścić do tego, aby tragiczne wydarzenia sprzed 70 lat – popełnione wówczas ludobójstwo na Polakach – zaważyły ostatecznie na naszej wspólnej geopolitycznej przyszłości.
Wydaje się jednak, że władze w Kijowie nie podzielają takiej perspektywy. Podejmowane przez Ukrainę działania sugerują raczej chęć dogadywania się z Brukselą bez pośrednictwa Warszawy.
Z upływem kolejnych miesięcy i lat oraz kolejnymi prawdopodobnymi niepowodzeniami, popularność tej strategii wśród ukraińskich elit będzie szybko malała. Zresztą takich afrontów było już w historii relacji Kijów–Bruksela kilka. Przykład pierwszy, jeszcze z czasów prezydentury Leonida Kuczmy: rok 1999 i listy MSZ Francji i Niemiec, w których napisano, że Ukraina nie powinna być brana pod uwagę jako kolejne ogniwo integracji europejskiej, gdyż groziłoby to izolacją Rosji. Później mamy zasadniczą obojętność UE na wydarzenia pomarańczowej rewolucji, przełamaną na krótko przez Polskę i Litwę. Wkrótce pojawiły się jednak wizy dla Ukraińców chcących przekroczyć nowe unijne granice, które przesunęły się na Bug. W międzyczasie, mimo protestów Polski, aby odróżniać europejskich sąsiadów od sąsiadów Europy, Ukraina została w ramach Europejskiej Polityki Sąsiedztwa wrzucona do tego samego worka co Maroko, Syria i Tunezja. Jeszcze jeden przykład z niedawnej przeszłości: przywileje wizowe dla Bośni i Hercegowiny – państwa, gdzie w ramach misji stabilizacyjnej służyły ukraińskie oddziały (sic!).
W świetle kryzysów dotykających UE, wobec potencjalnych zmian politycznych w Berlinie i Paryżu, należy spodziewać się, że format normandzki może okazać się jeszcze bardziej niż dotąd rozczarowujący dla Ukrainy.
Taki rozwój wypadków działa na naszą korzyść, tworząc wolne pole dla jakiejś nowej formy Partnerstwa Wschodniego bądź innej instytucjonalnej formuły, w której Polska mogłaby odgrywać istotniejszą rolę.
Byłbym ostrożny w tym względzie. Samo Partnerstwo Wschodnie powstało po pierwsze z pewnego przypadku, po drugie miało zasadniczo charakter reaktywny i defensywny. Jeszcze przed wejściem Polski do UE Bruksela odrzuciła naszą propozycję utworzenia wymiaru wschodniego UE, który był nie na rękę Francji, która – co naturalne dla niej – wspierała kierunek śródziemnomorski, północno-afrykański. Stąd Ukraina w jednym worku z Marokiem, o czym mówiliśmy wcześniej. W 2008 r. prezydent Nicolas Sarkozy przelicytował, próbując promować ideę UE na rzecz Morza Śródziemnego. W tych okolicznościach Berlin wsparł polsko-szwedzką inicjatywę Partnerstwa Wschodniego. Na korzyść Partnerstwa zagrała także wojna w Gruzji, która wymogła na UE podjęcie działań na odcinku wschodnim. Co nie zmienia faktu, że cała koncepcja miała wymiar reaktywny, neutralizacyjny (odpowiedź Berlina na działania Paryża) oraz defensywny – w Brukseli postrzegano Partnerstwo głównie przez pryzmat ochrony granic zewnętrznych UE. Co oczywiście nie odbiera zasług samego Partnerstwa, choćby neutralizacji tzw. synergii czarnomorskiej, poprzedniej formuły współpracy wschodniej UE, w której Polski nie było, a istotną rolę odgrywała grupa państw przychylna Rosji.
A dzisiaj? Dzisiaj Niemcy po raz pierwszy od czasów Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego stają się państwem śródziemnomorskim – kryzys imigrancki to kluczowe wyzwanie, które zdecyduje o wynikach najbliższych wyborów. Niemcy zwróciły się w stronę Morza Śródziemnomorskiego, nie ma już konieczności neutralizacji działań Paryża. Berlin nie wesprze naszych potencjalnych inicjatyw na odcinku wschodnim. Nie ma co też liczyć na Francję, Włochy i Hiszpanię. Możliwości czerpania z instytucjonalnych zasobów UE są zdecydowanie mniejsze niż w 2008 r.
Może więc warto w tych okolicznościach zwrócić się w stronę państw naszego regionu? Pan profesor opisywał w książce projekt tzw. planu Krawczuka z lat 90., który zakładał współpracę bloku państw ABC (Adriatyk, Bałtyk, Morze Czarne), uwzględniając udział Ukrainy. Może w ramach ostatnio suflowanej przez prezydenta Dudę koncepcji Trójmorza warto wciągnąć w nią także Kijów?
Projekt Trójmorza jest atrakcyjny dla takich państw jak Rumunia, Chorwacja, kraje bałtyckie, Ukraina – nie musimy ograniczać się tylko do obecnego składu Grupy Wyszehradzkiej. Siłą tej koncepcji jest jej wielowymiarowość i poręczność w modyfikacji zgodnie ze zmieniającymi się warunkami i potrzebami natury geopolitycznej. Trzeba jasno powiedzieć, że nie ma już dziś powrotu do jej stricte wojskowego kostiumu rodem z międzywojnia. Współcześnie naszym instytucjonalnym narzędziem zapewnienia bezpieczeństwa w regionie jest NATO i wszelkie próby dublowania struktur Sojuszu byłyby dla Polski niekorzystne, rozbijając spoistość organizacji.
Warto jednak zwrócić uwagę choćby na wymiar energetyczny współpracy krajów regionu. Mamy unijną koncepcję Korytarza Północ–Południe, łączącą nasz gazoport w Świnoujściu z chorwacką wyspą Krk. W grę wchodzi też współpraca z Ukrainą jako państwem tranzytowym.
To już się po części dzieje.
Do tego dochodzi wymiar komunikacyjny i rozbudowa wspólnej infrastruktury drogowej.
Tu sytuacja wygląda już gorzej.
Tym bardziej powinno nas to motywować do działania. Mamy projekt Via Carpatii z możliwością współfinansowania tej inwestycji w ramach Transeuropejskiej Sieci Transportowej; istnieje potrzeba budowy autostrad na zachód od Bramy Morawskiej, aby stworzyć lepsze połączenie drogowe z Czechami.
Pojawia się także cały wymiar współpracy militarnej z Ukrainą. Jej tradycje przemysłu lotniczego sięgają jeszcze czasów ZSRR; większość państw europejskich swoje kontyngenty wojskowe transportowała, korzystając z czarteru samolotów ukraińskich, gdyż żaden europejski kraj NATO, poza Wielką Brytanią, nie dysponuje odpowiednią flotą transportową. Chodziłoby tutaj o współpracę technologiczną i szkoleniową, korzystajmy z ukraińskich silników, inżynierów czy zakładów. Proszę sobie wyobrazić, że doświadczenia bojowe na Donbasie poskutkowały wprowadzeniem do ukraińskich wozów bojowych 1500 poprawek. Dlaczego nie skorzystać z tych doświadczeń?
W grę wchodzi także szkolenie naszego personelu medycznego. Przyjmowanie ukraińskich rannych w polskich szpitalach może mieć charakter nie tylko humanitarny, lecz jak najbardziej praktyczny. Do tego należy uwzględnić ideę stworzenia polsko-ukraińskiego banku krwi. Niewiele osób o tym wie, ale nasza bliskość genetyczna z Ukraińcami sprawia, że podobieństwa w przypadku częstotliwości występowania w populacji polskiej i ukraińskiej danych grup krwi są większe niż z mieszkańcami państw zachodnioeuropejskich. W czasach militarnych napięć ta krew może nam się jeszcze przydać.
A co ze sprzedawaniem bądź wysyłaniem polskiego sprzętu wojskowego na Ukrainę?
To raczej pytanie do fachowców od technologii wojskowej i przemysłu zbrojeniowego. Stan armii ukraińskiej jest dziś w istotny sposób odmienny niż w marcu 2014 r. – na początku wojny, gdy brakowało wszystkiego i gdy na froncie ważyły się losy tego kraju. Litwa wysyła Ukrainie amunicję, sądzę, że i my – przynajmniej na tym poziomie technicznym – bylibyśmy w stanie wesprzeć naszego sąsiada, o ile on jeszcze takiego wsparcia potrzebuje.
Jak jednak powiedziałem sytuacja jest inna niż dwa lata temu. Obecnie rzetelna odpowiedź na to pytanie wymagałaby wiedzy co do realnych potrzeb armii ukraińskiej i polskich możliwości zarówno technologicznych, jak i finansowych udziału w ich zaspokojeniu.
Oczywiście w interesie Polski leży, by wojsko ukraińskie w wypadku intensyfikacji działań zbrojnych Rosji na Ukrainie było w stanie skutecznie się im przeciwstawić i zadać agresorowi możliwe najwyższe straty. Jeśli możemy wesprzeć Kijów w osiągnięciu tego celu bez uszczerbku dla własnych zdolności bojowych, powinniśmy to uczynić. Mamy w tym interes polityczny, wojskowy i ekonomiczny. Ewentualne wprowadzenie do służby w armii ukraińskiej produktów polskiego przemysłu zbrojeniowego stworzyłoby dlań dodatkowy rynek zbytu w przyszłości. Najważniejszym jednak powodem jest fakt, że im bardziej Rosja zużyje swe zasoby wojskowe w ewentualnej operacji na Ukrainie, tym mniej ich będzie miała na inne możliwe agresje.
Jest wreszcie wymiar współpracy naukowej i przyjęcia na nasze uczelnie tysięcy ukraińskich studentów. Wykorzystajmy to jako narzędzie soft power kształtowania określonych postaw, mentalności, uwrażliwienia tych Ukraińców na polskie spojrzenie polityczne, historyczne, cywilizacyjne. Chodzi o odrywanie młodych Ukraińców od mentalności postsowieckiej. Niech studiują u nas, nie w Rosji.
Ukraińcy już u nas są, jednakże rządzący mało się nimi interesują, chyba że chodzi o wykorzystanie ich obecności jako atutu w negocjacjach na forum UE w kontekście przyjmowania uchodźców. Tymczasem od wielu lat nie potrafimy sfinalizować choćby projektu Polsko-Ukraińskiego Uniwersytetu Europejskiego. Państwo polskie w tych sprawach pozostaje bierne, te procesy dzieją się obok.
W Polsce mamy zasadniczy problem ze sprawczością i przekuwaniem choćby najszczytniejszych idei w rzeczywistość. Ukraińcy zbudowali swój odcinek ropociągu Odessa–Brody, tylko Brody–Płock nie powstał. Nasze elity żyły długi czas w iluzji, że można prowadzić skuteczną politykę, nie sięgając do własnej kieszeni, na zasadzie „ktoś nam opłaci nasze pomysły” – albo UE, albo Amerykanie. To jest zachowanie dziecinne. Nie będzie poważnej polityki, jeśli nie będziemy gotowi wyłożyć własnych środków na jej realizację.
W kontekście okcydentalizacji Ukraińców warto chyba zastanowić się również nad walką na forum UE o zniesienie dla nich wiz.
To zależy od zjawiska, na które nie mamy wpływu: od skali kryzysu na samej Ukrainie. W tle pozostaje także ewentualna eskalacja kryzysu imigranckiego w Europie Zachodniej – w basenie Morza Śródziemnego. Oba te zjawiska wpływają na zachodnią opinię publiczną, kształtując poglądy dotyczące otwierania lub zamykania unijnych granic. Jeśli kryzys na Ukrainie nie będzie w najbliższym czasie nabierał intensywności, to myślę, że zniesienie wiz dla Ukraińców to kwestia miesięcy, natomiast w przypadku eskalacji obu tych czynników w grę wchodzi nawet rozpad strefy Schengen czy jej ograniczenie do obszaru Europy Karola Wielkiego: Niemiec, Francji, krajów Beneluksu. Wątpię jednak, czy powinno nam zależeć na takim rozwiązaniu zaistniałego problemu.
Czy w perspektywie najbliższych pięciu lat Ukraina zostanie członkiem UE? Czy zadawanie teraz takiego pytania jest geopolitycznością naiwnością?
To zupełna fantazja. Można podać dziesiątki powodów, dla których członkostwo Ukrainy w UE jest w przewidywalnej przyszłości niestety niemożliwe. Choćby taki, że we Francji ratyfikowanie traktatu akcesyjnego każdego nowego państwa członkowskiego, którego ludność przekracza 5% ludności UE musi z mocy prawa odbyć się w drodze referendum. Jest nieprawdopodobne, by jego wynik był pozytywny. UE nie chce się rozszerzać, a już na pewno nie na Ukrainę i to w otwartym konflikcie z Rosją.
UE sama jest w ciężkim wielowymiarowym kryzysie i raczej grozi jej zmniejszanie, niż poszerzanie. Stan państwa ukraińskiego (wojna na granicach, korupcja, oligarchizacja życia gospodarczego, niskie wskaźniki gospodarcze itd.) i jego zdolność do integracji to osobny temat. Nie widzę żadnych podstaw do optymizmu odnośnie do członkostwa Ukrainy w UE w dającej się analizować perspektywie czasowej.
W ostatnim czasie byliśmy świadkami swoistego „małego resetu” w relacjach z Białorusią. Wizyta wicepremiera Morawieckiego w Mińsku zapowiadała nawet zacieśnienie współpracy gospodarczej z naszym sąsiadem. Czy Białoruś to istotna zmienna w stosunkach z Ukrainą?
Musimy prowadzić oddzielne polityki wobec tych dwóch krajów. W przypadku Białorusi musimy uwzględniać inne horyzonty czasowe w odniesieniu do różnego rodzaju celów. Białoruś jest pod presją Kremla w zakresie rozbudowy rosyjskich baz wojskowych na swym terytorium. Byłoby dobrze, by presji tej nie uległa. Cały czas pozostaje również troska o polską mniejszość na Białorusi, z zastrzeżeniem realizmu, który mówi, że nie możemy oczekiwać, że Polacy będą dysponowali większym zakresem swobód obywatelskich niż sami Białorusini.
Dzisiaj w przypadku scenariusza destabilizacji kraju Białoruś wpadnie raczej w rosyjskie ramiona niż zachodnie. Jednocześnie Mińsk dystansuje się od zaborczych posunięć Kremla z ostatnich lat: Łukaszenko nie uznał ani istnienia Osetii i Abchazji, ani aneksji Krymu. Sam dyktator Białorusi został jako ostatni dyktator w Europie zdeklasowany przez prezydenta Rosji – przesunął się z pozycji głównego czarnego charakteru europejskiej polityki bliżej centrum, ustępując miejsca Władimirowi Putinowi. Z prześladowcy demokratycznej opozycji stał się szanowanym gospodarzem mińskich spotkań.
Relacje ukraińskie i białoruskie łączą się w jednym miejscu. Jeśli Putin ostatecznie zostanie zablokowany w Donbasie, to może z czasem zwrócić się w stronę Białorusi i tam spróbować zrealizować swoje imperialne ambicje. On potrzebuje imperialnego sukcesu. Może uznać, że to, gdzie go odniesie ma drugorzędne znaczenie.
Scenariusz donbaski możliwy jest także na Białorusi?
Obawiam się, że tak.
O jakiej perspektywie czasowej mówimy?
Jeśli nic się nie wydarzy w ciągu najbliższych dwóch lat, zagrożenie zacznie maleć. Najwyższe będzie w 2017 r.
Na początku naszej rozmowy powiedział pan, że Ukraina znajduje się obecnie w historycznym momencie. Wydarzenia na Majdanie, wojna na Donbasie, cały szereg podejmowanych mniej lub bardziej skutecznie reform polityczno-gospodarczych, antyrosyjski zwrot tożsamościowy. Czy na naszych oczach rodzi się nowe państwo i nowy naród ukraiński, ostatecznie zwrócony na Zachód?
W jakimś stopniu jak najbardziej. To jest rzeczywiście niezwykły, historyczny czas, który nasza opinia publiczna w dużym stopniu przesypia. To, co nas najbardziej interesuje, to historia i ludobójstwo na Wołyniu. Przy okazji jesteśmy w tym skrajni: albo całkowicie staramy się wyprzeć te wydarzenia z relacji polsko-ukraińskich, albo stworzyć z nich główną, jeśli nie jedyną, oś tych stosunków.
W tym kontekście zapominamy o kilku sprawach. Po pierwsze, przedwojenny i wojenny konflikt polsko-ukraiński dotyczył tylko 5 z 25 współczesnych regionów Ukrainy i tylko tam możemy mówić o pamięci rodzinnej o tych wydarzeniach. W związku z tym twierdzenia mówiące, że hasła wyrzucania Lachów za San mogą spotkać się z jakimkolwiek poważnym oddźwiękiem na Ukrainie są albo idiotyzmem, albo produktem rosyjskiej wojny informacyjnej. To tak, jakby uważać, że dzisiaj w Polsce masowo ruszymy wyrzucać Niemców z Gdańska.
Po drugie, poparcie dla współczesnych partii i ugrupowań nacjonalistycznych czy odwołujących się do dziedzictwa UPA są na marginesie sceny politycznej, ograniczone do zachodnich regionów kraju, stolicy lub terenów przyfrontowych. (Ihor Tiahnybok – lider partii Swoboda w ostatnich wyborach prezydenckich zdobył w skali całego kraju 1,16% głosów, a najlepszy wynik zanotował na Wołyniu – 1,92%, sama Swoboda w skali kraju uzyskała w ostatnich wyborach parlamentarnych 4,71%, a najwięcej w obwodzie iwano-frankiwskim – 8,81%. Prawy Sektor odnotował jeszcze gorsze wyniki – 1,80% w skali kraju i rekordowe 3,29% w Kijowie oraz 2,90% w obwodzie lwowskim– natomiast jego przywódca Dmytro Jarosz w skali kraju miał 0,70%, a najwięcej w nieokupowanej części obwodu donieckiego – 0,79%).
Po trzecie, Bandera jest brany na sztandary jako bohater partyzantki antysowieckiej, a tym samym symbol jak najbardziej współczesnego oporu antyrosyjskiego. Zdecydowana większość Ukraińców nie wie o krwawej i haniebnej karcie z historii UPA. Musimy oczywiście dążyć do tego, aby powszechnie znane były ludobójcze działania Ukraińskiej Armii Powstańczej, ale zachowajmy w tym równowagę. Jednocześnie zastanawia mnie przymykanie oka przez tych, którzy najgłośniej krzyczą o banderowcach na Ukrainie, na sierpy i młoty w symbolice rosyjskich sił zbrojnych, odwołania do sowieckiego totalitaryzmu we współczesnej Rosji czy brak protestów wobec orderu Suworowa, marszałka odpowiedzialnego za masakrę warszawskiej Pragi i śmierć 12 tys. jej obywateli.
Wojna w Czeczenii, zburzenie stolicy narodu czeczeńskiego, wojna w Gruzji, inwazja na Ukrainie, zamrożony konflikt w Naddniestrzu, regularne manewry wojskowe zakładające atak na Warszawę, potrojenie od 2011 r. nakładów finansowych na zbrojenia wojsk lądowych. To są działania rosyjskie, nie ukraińskie. Bądźmy poważni w ocenie zagrożeń.
W tych okolicznościach wydaje się, że musimy kierować się swojego rodzaju historyczną racjonalnością, w ramach której nie będziemy dążyli do usuwania antyrosyjskiego, a tym samym pośrednio proeuropejskiego Bandery z polityki tożsamościowo-historycznej współczesnego ukraińskiego państwa, lecz jednocześnie naciskali na uzupełnienie tego obrazu o zbrodnicze działanie jego organizacji wobec Polaków.
Proeuropejski Bandera to jednak groteskowa konstrukcja logiczna. Trudno wymyślić mniej trafione hasło. Nie należy mieć złudzeń, że w Polsce UPA pozostanie czymś innym niż organizacją zbrodniczą, ani iluzji, że na Ukrainie nie będzie pamiętana jako heroiczna partyzantka antysowiecka. Natomiast jak najbardziej słuszny jest kierunek odejścia od praktyki patrzenia na stosunki polsko-ukraińskie tylko przez pryzmat Wołynia. To najtragiczniejsze wydarzenie w dziejach naszych wzajemnych stosunków, ale przecież nie sprowadzały się one tylko do niego. Powtórzę raz jeszcze: Wołyń i Galicja to 5 z 25 obwodów dzisiejszej Ukrainy. Nie możemy redukować wspólnej historii tylko do pamięci o tym ludobójstwie. Tak jakby nie było Petlury i polsko-ukraińskiej sojuszu wojskowego w 1920 r., jakby nie było apelu UNDO z 1939 r. o nieuleganie przez Ukraińców – obywateli II RP – wpływom obcej agentury w obliczu zagrożenia Rzeczypospolitej, jakby nie było braterstwa broni z wojskiem zaporoskim spod Chocimia (1621) i z wojny smoleńskiej 1632–1634, nie było Andrija Potiebni i czysto ukraińskiego spisku perejasławskiego z 1863 r. itd.
Profesor Stepan Tomaszyński, opisując naturę nacjonalizmu ukraińskiego, zwracał uwagę, że jest on w znacznej mierze wytworem edukacji w szkołach polskich. Dziecko ukraińskie w II RP trafiające do polskiej szkoły uczono, że najgorszą zbrodnią jest lojalność wobec obcego państwa, a najwyższą cnotą konspiracja i gotowość podjęcia militarnej walki o zdobycie własnego państwa. Wystarczyło podmienić Polskę na Ukrainę i model był gotowy. Wzorce naprawdę były podobne. Ukraińcy mogli mieć słabiej wyszkoloną armię, mniej oficerów czy inteligencji, ale pobudki były te same – chodziło o własną państwowość.
Wiek XIX to wiek nacjonalizmów.
To jedno, ale konkretne sposoby działania Ukraińcy brali od Polaków: legiony, walka na płaszczyźnie oświatowej. Jeśli porównamy model polskiego oporu wobec germanizacji w Wielkopolsce i model samoorganizacji Ukraińców w Galicji, to one będą zbliżone. W Galicji Wschodniej na przestrzeni wieków 30% małżeństw było mieszanych. Jesteśmy bardziej do siebie podobni, niż obie strony są skłonne przyznać.
Materiał pochodzi z 46. teki czasopisma Pressje pt. W poszukiwaniu straconej rzeczywistości. Zachęcamy do kupna numeru oraz prenumeraty pisma.
Piotr Kaszczyszyn
Przemysław Żurawski vel Grajewski