Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Marek Wojnar  7 marca 2017

W poszukiwaniu „nowego otwarcia”

Marek Wojnar  7 marca 2017
przeczytanie zajmie 10 min

Wedle popularnych interpretacji za pogorszenie relacji polsko-ukraińskich odpowiada bądź to wzrost nastrojów antyukraińskich w Polsce, bądź też zaogniająca konflikt na pograniczu „trzecia strona” (identyfikowana z Rosją). Przyjmowanie tych wytłumaczeń sprawia, że próbujemy leczyć symptomy choroby zamiast szukać jej przyczyn.    

W ostatnich miesiącach doszło do szeregu incydentów na pograniczu polsko-ukraińskim. Można je umownie podzielić na kilka grup. Po pierwsze, dochodziło do niszczenia miejsc pamięci po obydwu stronach Bugu. Wydarzenia takie, jak wysadzenie pomnika w Hucie Pieniackiej (monument został odbudowany przez społeczność ukraińską, jednakże z pominięciem cytatu z Kornela Ujejskiego), profanacja kompleksu memorialnego w Bykowni, czy wcześniejsze niszczenie ukraińskich miejsc pamięci na terenie Polski (pomijam tu skądinąd ważną dyskusję na temat stanu prawnego i symboliki tych miejsc) dokonywane były najprawdopodobniej z inspiracji rosyjskiej. Trudniej zrzucić na „trzecią stronę” odpowiedzialność za napad narodowców na procesję greckokatolicką podczas Święta Ukraińskiej Pamięci Narodowej w czerwcu ubiegłego roku. Jeszcze bardziej problematyczne jest stosowanie tego wytłumaczenia w przypadkach takich wydarzeń, jak ogłoszenie wjazdu zakazu na Ukrainę dla prezydenta Przemyśla Roberta Chomy czy wcześniejsze, analogiczne działania władz polskich wobec zespołu OtVinta. 

Wszystkie powyższe zdarzenia łączy jedno słowo – „Wołyń”. Pokazuje to nam, że za radykalizacją stosunków kryje się nierozwiązany konflikt pamięci wokół zbrodni wołyńskiej. Konflikt, który najpewniej bez skrupułów wykorzystuje „trzecia strona”.

Błędem byłoby jednak skupianie się na oskarżaniu Rosjan za podejmowanie działań z ich perspektywy logicznych (na co zresztą – jak na razie –  nie mamy dowodów). Powinniśmy się raczej zastanowić, jak zlikwidować punkt zapalny, wokół którego nie tylko mnożą się obce prowokacje, ale i narastają wzajemne, przez nikogo nie inspirowane nieporozumienia.  

Oficjalny model pojednania i jego słabości

Toczący się od ćwierćwiecza dialog polsko-ukraiński prowadzony jest nieustannie w oparciu o te same zasady. W skrócie można je określić jako próbę zastosowania hasła „przebaczamy i prosimy o przebaczenie”, które pojawiło się w Orędziu Biskupów Polskich do Biskupów Niemieckich z 1965 r. Proponowany model pojednania w relacjach polsko-ukraińskich opierał się na kilku zasadach. Po pierwsze, uznawano względną symetrię win. Większa krzywda doznana przez Polaków w okresie II wojny światowej miała być niejako równoważona przez poprzednie stulecia wspólnej historii, w których to raczej Ukraińcy pełnili rolę ofiar. Po drugie, zakładano, że Armia Krajowa i Ukraińska Powstańcza Armia odegrały porównywalną rolę jako ruchy antytotalitarne. Przyjmowano przy tym, że komunistyczna propaganda stworzyła daleki od rzeczywistości obraz zarówno AK, jak i UPA, który domaga się pośpiesznej redefinicji. I wreszcie po stronie polskiej przyjęto zasadę, iż rachunek win należy zacząć od siebie. To faktycznie głęboko chrześcijańskie podejście znalazło swój wyraz w uchwale Senatu RP z 1990 r. jednoznacznie potępiającej Akcję „Wisła”.

Powyższy model już w samych swych początkach miał kilka zasadniczych wad. Stwierdzenie o symetrii win, a nawet większych krzywdach doznanych przez Ukraińców broniło się przy spojrzeniu na całokształt historii. Było jednak fałszywe w odniesieniu do okresu II wojny światowej. Różnicę tę można pokazać przytaczając wyniki badań historycznych. Ale znacznie bardziej obrazowe wydaje mi się powołanie na wspomnienia ukraińskich i polskich świadków przemocy, przywoływane w dwóch znakomitych reportażach: Pochówek dla rezuna Pawła Smoleńskiego i Sprawiedliwi Zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia Witolda Szabłowskiego. Książki te pokazują niewspółmierność win.Ukraińscy bohaterowie Smoleńskiego cierpieli. Wysiedleni podczas Akcji „Wisła”, przeżywający tęsknotę za ojczystymi stronami, nieraz przebywali we wrogim im środowisku. Niektórzy wrócili na dawną Łemkowszczyznę, inni pozostali na Ziemiach Odzyskanych. Ktoś znalazł język porozumienia z Polakami, a komuś nie było to dane. Znacznie bardziej wstrząsające są relacje o zbrodniach w Zawadce Morochowskiej czy Pawłokomie. Ale i tam nie ma jednego elementu, który pojawia się we wspomnieniach ocalałych z pożogi Wołynia. Jest to pamięć o niemalże obecnym w powietrzu okrucieństwie sprawiającym, że Polacy z zaatakowanych wiosek modlili się o śmierć od kuli.   

Istniejące po polskiej stronie przekonanie, że komunistyczna propaganda wykrzywiła obraz UPA odpowiadało rzeczywistości. Zarazem jego przyjęcie sprawiło, że nieraz traktowano wszystkie elementy tego obrazu jako z gruntu fałszywe. A to już nie odpowiadało prawdzie. Za ilustrację niech posłuży wspomniany już reportaż Smoleńskiego. Czytamy: „»Trzeba krwi –  dajmy morze krwi! Trzeba terroru – uczyńmy go piekielnym!« […] pisze o ukraińskich nacjonalistach profesor Edward Prus w książce Atamania UPA […]. Taki obraz Ukraińców walczących o niepodległość zapadł dzięki komunistycznej propagandzie w polską pamięć zbiorową”.Problem polega na tym, że Prus, będący propagandzistą, w tym wypadku napisał prawdę. Słowa o terrorze wyszły spod pióra działacza OUN. Napisał je w 1929 r. Mychajło Kołodziński w broszurze Polskie powstanie. Praca ta była szeroko kolportowana przez OUN, czego potwierdzenie możemy znaleźć w dokumentach  ukraińskich i polskich. Polski liberalny dziennikarz, walcząc z komunistyczną propagandą, nieświadomie wpada pod wpływ ukraińskiej nacjonalistycznej kontrpropagandy. Podobnych przypadków można byłoby przytoczyć więcej.

Realizowany model pojednania cierpiał również na skutek swoistego redukcjonizmu galicyjskiego.

O ile można zrozumieć fakt, że intelektualiści z Charkowa, Dniepropietrowska (obecnie Dniepru) czy nawet Kijowa nie byli szczególnie zainteresowani debatą na tematy odległe od własnego doświadczenia historycznego, to zmonopolizowanie go przez ludzi z zachodniej Ukrainy, w znacznej części odnoszących się ze zrozumieniem do tradycji UPA, miało negatywne następstwa.

Dialog polsko-ukraiński tak naprawdę stał się dialogiem polsko-zachodnioukraińskim. Część polskich intelektualistów zaczęła powielać galicyjskie stereotypy o mieszkańcach wschodu i południa Ukrainy jako o „sowkach”, „wacie” etc., które tylko w pewnej części odpowiadały prawdzie. W oczach innej grupy polskiego społeczeństwa Ukraina została zredukowana do postaci Stepana Bandery. Tymczasem jeszcze w 2013 r. 82% Ukraińców za wielkie święto uznawało Dzień Zwycięstwa i tylko 27% pozytywnie odnosiło się do dziedzictwa UPA. Polsko-ukraiński dialog o przeszłości coraz mocniej rozmijał się z realną Ukrainą. Nie do końca odpowiadał on również realnej Polsce, gdzie zbrodnia wołyńska mocno zakorzeniła się w pamięci komunikacyjnej części społeczeństwa. A tymczasem daleko posuniętemu zrozumieniu wobec ukraińskich racji nie towarzyszyła próba podobnego zrozumienia dla bólu ofiar Wołynia i ich potomków. Ich pamięć  jawiła się jako podejrzana, podszyta polskim nacjonalizmem i kresowym resentymentem. W jakimś stopniu miała ona taki charakter, ale z pewnością nie bardzo pod tym względem odróżniała się od zorientowanej w przeciwnym kierunku pamięci ukraińskich ofiar Akcji „Wisła”, ich dzieci czy wnuków.

Pomimo wszystkich wad przynajmniej do 2003 r. ta formuła dialogu wydawała się funkcjonować. Podczas sześćdziesiątej rocznicy zbrodni wołyńskiej przez Ukrainę przetoczyła się dość szeroka dyskusja poświęcona tej problematyce. Prezydent Leonid Kuczma wraz z Aleksandrem Kwaśniewskim wziął udział we wspólnych obchodach nad mogiłami pomordowanych w Porycku-Pawliwce. Strona polska liczyła, że za tym pójdą kolejne gesty, jednak tak się nie stało, Model pojednania zaczął się wyczerpywać jeszcze za kadencji Wiktora Juszczenki, sympatyzującego z tradycją OUN i UPA. Blisko współpracujący jednocześnie z Lechem Kaczyńskim prezydent Ukrainy nie zdołał powtórzyć gestu Kuczmy i pomodlić się nad grobami Polaków pomordowanych przez UPA. Co prawda, Juszczenko w 2009 r. wspólnie z Kaczyńskim pojawił się w Hucie Pieniackiej nieopodal Brodów, gdzie 14. dywizja SS-Galizien wymordowała około tysiąca Polaków, ale to nie był już ani Wołyń, ani zbrodnia dokonana przez UPA. Gest ten, dość niskiej zresztą wartości, i tak został ostatecznie przekreślony późniejszą decyzją ukraińskiego prezydenta ws. przyznania Stepanowi Banderze tytułu Bohatera Ukrainy.

Do ostatecznego upadku tej koncepcji doszło 9 kwietnia 2015 r., kiedy kilka godzin po przemówieniu prezydenta Bronisława Komorowskiego w Radzie Najwyższej przyjęto pakiet ustaw dekomunizacyjnych. W jednej spośród nich państwo ukraińskie oficjalnie uznało OUN i UPA za organizacje walczące o niepodległość Ukrainy. Podejmowane przez nie działania zostały określone mianem uprawnionych, a osobom prezentującym „pogardliwy” stosunek do powyższych organizacji zagrożono sankcjami prawnymi (których jednak nie sprecyzowano). Ustawa ta została podpisana przez przewodniczącego parlamentu Wołodymyra Hrojsmana przed jego wizytą w Warszawie, a przez prezydenta Poroszenkę – zaraz przed drugą turą wyborów prezydenckich w Polsce.

Wszystko to pokazuje, że rację ma prof. Grzegorz Motyka, gdy pisze: „termin głosowania Rady Najwyższej można tłumaczyć bałaganem, ale co najmniej równie prawdopodobna wersja wydarzeń każe je odbierać jako precyzyjnie rozegraną grę, obliczoną na uzyskanie od Polski faktycznej zgody na  uznanie UPA za bojowników o niepodległość”.

O ile do 9 kwietnia 2015 r. można było jeszcze próbować uzasadniać słuszność formuły „przebaczamy i prosimy o przebaczenie”, to po tej dacie była ona już nie do obrony. Wołanie o przebaczenie przy jednoczesnym honorowaniu na poziomie państwowym osób odpowiedzialnych za masowe zbrodnie pozbawiło tę zasadę wszelkiej treści. W następnym roku, podczas polskiej dyskusji o zbrodni wołyńskiej formuła „przebaczamy i prosimy o przebaczenie” była już tylko funkcją ukraińskiej polityki wobec pamięci, która służyła wywarciu nacisku na Warszawę, aby ta nie wprowadziła do uchwały sejmowej poświęconej zbrodni wołyńskiej sformułowania „ludobójstwo”.

Każda akcja rodzi reakcję

Istniejące problemy z obowiązującą formułą pojednania zrodziły reakcję. Jej początek można w przybliżeniu datować na 2008 r., kiedy to ukazała się książka ks. Tadeusza Isakowicza Zaleskiego Przemilczane ludobójstwo na Kresach. Krytyczne względem obowiązującego modelu dialogu środowiska kresowe podnosiły hasło, że „pojednanie może być oparte tylko na prawdzie”. O ile pewna część oficjalnej polskiej narracji rzeczywiście znalazła się pod wpływem złotej legendy UPA, to „prawda”, o którą upominali się kresowiacy również budziła wątpliwości. W środowiskach tych na ogół dość wyraźnie zawyżano ilość ofiar ludobójstwa, pomniejszano straty ukraińskie czy próbowano usprawiedliwić zasadność Akcji „Wisła”.

Formuła ta zdobywała coraz większą popularność dzięki wydarzeniom na Ukrainie. Mowa tu o ukraińskiej afirmatywnej polityce historycznej wobec OUN-UPA realizowanej za czasów Juszczenki, jak i zwłaszcza po Majdanie. Nie można lekceważyć również sporego wzrostu znaczenia partii nacjonalistycznych w ukraińskiej polityce (na przełomie tysiącleci ich poparcie nie przekraczało 1%, dziś ok. 10%). Te czynniki nie wystarczyłyby, aby narracja kresowa rozpowszechniła się w polskim społeczeństwie na masową skalę. Udało jej się to z uwagi na jedną obiektywną przewagę. Jej nosiciele upominali się o pamięć ofiar. Nieraz robili to w sposób budzący wątpliwości, a nawet zasługujący na krytykę, ale obrany przez nich kierunek był właściwy. W tym samym czasie wśród części środowisk liberalnych, tak lubiących pochylać się nad ciemnymi kartami polskiej historii (co samo w sobie jest ważne), trwał festiwal zrozumienia dla ukraińskiej pamięci o organizacji, która popełniła zbrodnie na bez porównania większą skalę, aniżeli oddziały Rajmunda Rajsa „Burego” czy Józefa Kurasia „Ognia”. Wzrastanie ludowej reakcji przeciwko oficjalnemu modelowi pojednania po zwycięstwie prawicy skierowało polską politykę pamięci na kurs opozycyjny wobec linii obranej przez Kijów. I skutkowało przyjęciem uchwały sejmowej, w której zbrodnia wołyńska została określona mianem ludobójstwa.

Jak się porozumieć?

Refleksja nad słabymi stronami dotychczasowej formuły polsko-ukraińskiego pojednania prowokuje pytanie o formy porozumienia. Spróbuję zarysować kilka propozycji.

Najważniejszym fundamentem polsko-ukraińskiego pojednania powinien być prymat pamięci ofiar nad pamięcią sprawców. Oczywiście przy zachowaniu właściwych proporcji historycznych.

Mowa tu o polskich ofiarach ludobójstwa popełnionego przez OUN-UPA, o ukraińskich ofiarach czystek etnicznych podejmowanych przez polskie podziemie, wreszcie o ofiarach przymusowych przesiedleń dokonywanych przez PRL i ZSRR. Przyjęcie tej formuły nie oznaczałoby „pozbawienia Ukrainy jej bohaterów”. Historia Ukrainy to epopeja Kozaczyzny, to bohaterska (choć przegrana) walka o własną państwowość w latach 1917-1920, to działalność rozmaitych grup politycznych w okresie międzywojennym od narodowych komunistów poczynając, na nacjonalistach kończąc. To wreszcie wbrew temu, co twierdzi Władimir Putin, wielki udział Ukraińców w zwycięstwie nad III Rzeszą w szeregach Armii Czerwonej i wiele innych epizodów.

Co więcej, przyjęcie tej formuły nie oznaczałoby potępienia całej tradycji nacjonalistycznej. W historii międzywojennej OUN możemy odnaleźć przykłady osób sprzeciwiających się działalności terrorystycznej organizacji takich jak Jewhen Onacki czy Dmytro Andrijewski. Nie widzę powodu, aby Ukraińcy rezygnowali z pamięci o postaci niejednoznacznej, ale z bezsprzecznymi zasługami dla narodu, jaką był twórca OUN, pułkownik Jewnen Konowalec (został zabity przez NKWD w maju 1938 r.). Ale przyjęcie tej formuły musiałoby za sobą pociągnąć potępienie działań Dmytra Klaczkiwskiego, a co ważniejsze – także Romana Szuchewycza jako odpowiedzialnych za zorganizowaną czystkę etniczną na Wołyniu i w Galicji Wschodniej (to, czy Ukraińcy uznają ją za ludobójstwo, nie jest sprawą priorytetową). Jestem świadomy, że przy obecnym kierownictwie ukraińskiego IPN nie ma praktycznie szans na implementację tej formuły, jednakże strona polska nie powinna z niej rezygnować. Nie uzależniając stosunków dwustronnych od sposobu traktowania przez Ukrainę własnej historii, należy nieustannie dawać Kijowowi do zrozumienia, że problem jest realny, a jego rozwiązanie może nadać wzajemnym stosunkom nową dynamikę. Przyjęcie tej formuły oznaczać powinno także godne upamiętnienie ukraińskich ofiar i potępienie oddziałów dokonujących zbrodni. Fakt, że na pomnikach Ukraińców pomordowanych przez polskie podziemie w Sahryniu i Pawłokomie nie wymieniono sprawców zbrodni pokazuje, jak wiele mamy w tej kwestii jeszcze do zrobienia. Optymizmem nie nastraja również fakt odmowy przyznania Związkowi Ukraińców w Polsce dotacji, której celem miało być upamiętnienie ofiar Akcji „Wisła”. Niezależnie od krytycyzmu wobec niektórych działań organizacji mniejszości ukraińskiej w Polsce, w tym wypadku to oni są strażnikami pamięci o ofiarach. I nie wolno o tym zapominać. 

Drugim postulatem jest rozszerzenie kręgu osób biorących udział w dialogu, na co trafnie zwracał uwagę na łamach „Kuriera Galicyjskiego” lwowski historyk Wasyl Rasewycz.

Do tej pory dyskusja była zdominowana z polskiej strony niemal wyłącznie przez środowiska liberalne, podczas gdy po stronie ukraińskiej uczestniczyli w niej prawie wyłącznie okcydentalistycznie nastawieni intelektualiści ze Lwowa i Kijowa. W wielu przypadkach mamy do czynienia z ludźmi mądrymi i zasłużonymi, ale nie reprezentującymi całokształtu społeczeństw polskiego i ukraińskiego. Tak więc w przypadku polskim do dialogu powinna zostać włączona część środowisk kresowych i konserwatywnych. Po stronie ukraińskiej problem jest głębszy, gdyż do dyskusji należałoby wciągnąć nie tylko nowe środowiska, ale również całe regiony geograficzne. Pamiętają Państwo, kiedy czytali ostatnio wywiad na tematy historyczne z intelektualistą z Odessy? Z Zaporoża? Z Charkowa? Bo ja nie. 

Wreszcie, polsko-ukraiński dialog musi się opierać na rzeczywistych faktach, a nie na narracjach stosowanych przez niektóre środowiska w kampaniach lobbingowych. Modelowym przykładem takiej narracji jest prowadzona przez Związek Ukraińców w Polsce i część sympatyzujących z tą organizacją polskich intelektualistów opowieść na temat szalejącej w Polsce ukrainofobii.

Nie negując zdarzających się w Polsce aktów agresji wobec osób narodowości ukraińskiej, na przestrzeni ostatniego roku poziom sympatii Polaków do Ukraińców w badaniu CBOS-u wzrósł o 9% i jest najwyższy w ciągu mijającego ćwierćwiecza. Zresztą zarzut analogicznego działania można postawić również oponentom ZUwP redukującym obraz Ukrainy do gloryfikacji Stepana Bandery (pozytywnie ocenia go 35% Ukraińców, a 45% ma przeciwne zdanie) i wszechobecności ukraińskiego nacjonalizmu. Przejaskrawione narracje nie tylko wykrzywiają rzeczywistość, ale – co gorsza – przyjmowane są przez niektórych polityków za stan faktyczny. Prowadzi to do pojawiania się ww wzajemnych stosunkach incydentów, o które trudno oskarżyć „trzecią stronę”, takich jak zakaz wjazdu na terytorium Ukrainy dla prezydenta Przemyśla Roberta Chomy, czy wcześniej analogiczne polskie działania podjęte w stosunku do zespołu Ot Vinta.

 ***

Powyższe propozycje niewątpliwie zasługują na uzupełnienia i krytyczne komentarze. Niezależnie jednak od tego, jak bardzo mylna jest powyższa diagnoza w poszczególnych kwestiach, jednego jestem pewien. Pojednanie polsko-ukraińskie na zasadzie „przebaczamy i prosimy o przebaczenie” pod pomnikiem Romana Szuchewycza jest nie tylko obraźliwe dla potomków ofiar – jest ono również zwyczajnie niemożliwe do wykonania.