Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Bartosz Brzyski  17 października 2016

Kronika zapowiedzianej śmierci

Bartosz Brzyski  17 października 2016
przeczytanie zajmie 4 min

Odkąd na ekranach kin zadebiutował nagrodzony na Festiwalu w Gdyni film Ostatnia rodzina, nieustannie próbowałem odpowiedzieć sobie na pytanie, z czego właściwie wynika fenomen Beksińskich. Produkcja zdaje się podsuwać nam gotowe rozwiązanie – chodzi o podziw wynikający z ich odwagi wyjścia poza reżim norm społecznych i kulturowego tabu.

Oczywiście fenomen rodziny Beksińskich jest wielopłaszczyznowy. To pięcioelementowa konstelacja postaci, tworząca zamknięty mikroświat, gdzie kształt relacji między poszczególnymi osobami ucierał się przez dekady. Dlatego właśnie widz wprowadzając się razem z rodziną Beksińskich do ich warszawskiego mieszkania na Służewie, latem 1977 roku, od razu skonsternowany zderza się z hermetycznym światem tej trzypokoleniowej rodziny.

Jednak nie wszystkie postaci mają ten sam status i rolę do odegrania. W filmie na pierwszy plan wysuwa się od razu Tomasz – neurotyczny, czasem wręcz histeryczny, pod względem ekscentryczności zdaje się wyprzedzać ojca, Zdzisława. To grany przez Dawida Ogrodnika Tomek stanowi o pulsie rodziny, jej lepszych i gorszych momentach. I to chyba właśnie ta perspektywa stanowi największy zarzut, jaki można postawić filmowi.

Czy rzeczywiście jest to obraz o całej rodzinie, a nie Tomku, któremu rodzice asystują w jego walce z wciąż rozczarowującym go życiem?

Jednak gdzie by nie przyłożyć ucha, temat śmierci towarzyszy rodzinie nieustannie. Nie tylko ze względu na głęboko depresyjne stany Tomka i wiszące nad nim widmo samobójstwa, nad którym zresztą Zdzisław rozmyśla, czy nie lepiej byłoby, aby rzeczywiście do niego doszło. Także za sprawą babć, które dożywają sędziwego wieku, chociaż, tak jak Zdzisława Beksińska, w stanie wegetatywnym. Jej syn odkrywszy któregoś poranka śmierć matki – „starej Beksińskiej” – komentuje słowami „ale nas mama przetrzymała”. Wreszcie za sprawą Zosi, która, bojąc się paraliżu, odmawia operacji usunięcia tętniaka mózgu, żyjąc z wyrokiem śmierci, który brzmi: „maksymalnie rok”. Uczy w tym czasie męża wsypywania proszku do prania do odpowiedniej przegródki, przeplatając to dyskusją o swoim miejscu spoczynku.

Oswojenie ze śmiercią, niemal perwersyjny stosunek do niej, to coś, co u Beksińskich z jednej strony szokuje, a z drugiej sportretowane zostało jako absolutnie naturalne. Kręcenie przez Zdzisława zwłok żony tuż po jej śmierci, klepsydra informująca o śmierci Tomasza, rozklejana jeszcze przez samego zainteresowanego w rodzinnym Sanoku i zdobiąca w Warszawie drzwi do jego pokoju czy wreszcie propozycja Zdzisława, aby napis na rodzinnym grobowcu brzmiał: „Tu leżą Beksińscy, pocałujcie ich wszystkich w dupę”. Łamanie tabu, ale pozbawione obsceniczności, prozaiczne i naturalne, wynikające po prostu z odmiennej wrażliwości. Coś, z czego można żartować, „wyjmując” w ten sposób śmierć ze sfery sacrum.

Podejście do śmierci to jednak tylko jeden, znamienny element prawdziwie artystycznych, niespokojnych dusz Zdzisława i Tomasza. Ojca, który swoje wizje przelewa na płótno, chociaż nie stroni także od innych form artystycznych, oraz syna, którego życie wypełnia muzyka. Wspólnym mianownikiem dla obu mężczyzn jest zainteresowanie filmem, co nie zmienia faktu, że Zdzisław był w pewien sposób rozczarowany relacją z synem. Liczył, że Tomek ostatecznie wyrośnie na jego partnera, wręcz kumpla – tak się jednak nigdy nie stało. Być może ze względu na zbyt silne charaktery obu mężczyzn, połączone z głęboko przeżywanymi stanami emocjonalnymi. Każda ekstrawagancja Zdzisława, każdy histeryczny wybuch Tomasza jest kosztem, który ponoszą za zbyt głębokie przeżywanie emocji, ich przetrawianie i oddawanie – w postaci obrazów przez ojca i na antenie radia przez Tomasza. Ci, którzy słuchali audycji Tomka, wiedzieli, że nie jest on zwykłym etatowym pracownikiem rozgłośni, ale traktowali go jako mentora, przewodnika, niemalże odgrywającego pieczołowicie skonstruowany monodram. Ci zaś, którzy mogli oglądać obrazy Zdzisława, zdawali sobie sprawę, że – chociaż pogodny w obyciu – często portretował własne koszmary. Obaj stronili od fałszu, traktując pracę i sztukę osobiście, uzewnętrzniając się w niej. Ich ekstrawagancja, niestandardowe reakcje emocjonalne, niezrozumiała czasem egzaltacja nie powinny nas zatem dziwić.

Ostatecznie to ta wrażliwość, która nadawała audycjom Tomasza unikalny charakter, doprowadziła go jednocześnie do samobójstwa. W przypadku Zdzisława ceną za kolekcję niezwykłych prac było dobro materialne rodziny. Malarz pozostawał bowiem w początkowym okresie twórczości na utrzymaniu żony i matki. Cała rodzina zapłaciła więc koszt talentu i ponadprzeciętnej wrażliwości Beksińskich.

Lars Von Trier przygotowując swoją Melancholię zachwycał się, jak specyficzną konstrukcją  jest film, w którym widz od razu zna zakończenie, ale nurtuje go, co znajduje się między początkiem a końcem historii. Ogromnym ryzykiem wykazuje się więc scenarzysta, który musi tak skonstruować historię, aby sceny samobójstwa Tomka, śmierci Zosi i wreszcie zabójstwa Zdzisława były tylko domknięciem ich historii, nie zaś punktami kulminacyjnymi, do których scenarzysta prowadzi nas jak po sznurku. I tak jak w Melancholii zbliżająca się planeta jest tylko widmem krążącym nad bohaterami, tak i w Ostatniej rodzinie jest nią zbliżająca się śmierć.

Wychodząc z kina, kołatało mi w głowie jeszcze jedno pytanie. Akcja 150-minutowego filmu portretuje niemal 30 lat rodziny Beksińskich i ich pogmatwanych relacji. W jaki sposób przedstawić ponad 250 tys. godzin życia i zamknąć je w 2,5 godzinnym filmie? Jak więc wyglądałby film o mnie samym? Byłbym pokazany podczas rodzinnych sprzeczek, pracy, w kontaktach z innymi? Gdyby każdy fragment obrazu był prawdziwy, to jednak całość musiałaby być fałszywa. Nie da się bowiem pokazać w filmie prawdy, szczególnie, gdy postaciami pozostają osoby o tak złożonych osobowościach jak Zdzisław i Tomasz. Zosia bowiem jest tylko spoiwem, homeostatem, który stara się uchronić obu mężczyzn przed własnymi demonami. Zosia to jedyny dobry duch, który składa się w ofierze na rzecz rodziny.

Film fabularny może się bardziej lub mniej zbliżyć do historycznej prawdy. Z jej braku nie czyniłbym zarzutu. Podobno przed śmiercią całe życie przelatuje nam przed oczami. Obawiam się, że to jedyny uczciwy film biograficzny, jakiego możemy się spodziewać.

Materiał powstał we współpracy z Krakowskim Centrum Kinowym Ars.