Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Leszczyński: Keynes i Friedman w jednym stali domu

przeczytanie zajmie 12 min

Wiek XX to czas dwóch wielkich narracji ekonomicznych: keynesizmu i leseferyzmu. Ich pojawienie się było wynikiem splotu dwóch zasadniczych czynników: reakcji na kryzysy gospodarcze oraz pracy intelektualnej podejmowanej w think tankach, katedrach uniwersyteckich i na łamach pism ekonomicznych. Jednocześnie, mimo wszystkich różnic, keynesizm i leseferyzm ze swoimi jednostronnie apologetycznymi podejściami do państwa/rynku oraz kolektywu/jednostki, wydają się tylko awersem i rewersem tej samej monety. Może więc nadeszła pora na wypracowanie nowej gospodarczej syntezy? Piotr Kaszczyszyn rozmawia z dr Adamem Leszczyńskim, historykiem gospodarki i pracownikiem Instytutu Studiów Politycznych PAN.

II połowa lat 30. XX w. Kapitalistyczne centrum, czyli USA walczą z konsekwencjami „Wielkiego kryzysu” za pomocą polityki „New Deal”. Na kapitalistycznych peryferiach, czyli w Polsce wicepremier Kwiatkowski stara się, za pośrednictwem projektu COP-u, przekuć swoje gospodarcze diagnozy z książki Dysproporcje. Rzecz o Polsce przeszłej i obecnej na program politycznych reform. Państwo silnie wkracza do gospodarki i wydaje się to naturalne dla większości ówczesnego świata.

W tamtych latach mieliśmy do czynienia przede wszystkim z silnym i powszechnym kryzysem zaufania do wolnego rynku. Na poziomie intelektualnym przejawiał się on częstym podnoszeniem w debacie publicznej kwestii fundamentalnego rozdźwięku między technicznymi możliwościami cywilizacji przemysłowej, a jej podatnością na nie dające się regulować kaprysy rynku. Kaprysy, które ostatecznie przerodziły się w „Wielki kryzys”. To, co rzuca się w oczy w pismach z lat 30. to zbitki frazeologiczne, za pomocą których powszechnie opisywano wówczas wolny rynek. Były zupełnie inne od przymiotników używanych dzisiaj. Współcześnie wielu ludzi uważa wolny rynek za esencję skuteczności, naturalnego porządku, właściwej alokacji dóbr; dla ludzi z lat 30. rynek to niegospodarność, chaos, marnowanie dostępnych zasobów. Widzimy w ten sposób, jak klimat intelektualny wynikający z historycznych doświadczeń wpływa na używany język. Ten język dla osób wychowanych i dorastających w latach 90. jest czymś abstrakcyjnym.

Jakie praktyczne wyciągano z tego wnioski? Istniały dwie zasadnicze drogi: pierwsza zakładała całkowitą eliminację rynku, w drugim chodziło o jego korektę, czy też wyłączenie niektórych sfer ludzkiej aktywności z logiki rynkowej.

Model pierwszy to oczywiście ZSRR. Dzisiaj mało się już o tym mówi, jeszcze mniej się o tym pamięta, ale w latach 30. mieliśmy do czynienia ze szczerym podziwem świata Zachodu dla sowieckiego eksperymentu ekonomicznego, który zakładał całkowitą rezygnację z modelu rynkowego. Tempo wzrostu rosyjskiej gospodarki oraz brak bezrobocia wynikający z polityki pełnego zatrudnienia robił wielkie wrażenie w państwach kapitalistycznych. I to pomimo świadomości opinii publicznej o przemocy oraz biedzie, jaka wiązała się z tym eksperymentem gospodarczym. Zakładano jednak, że w najbliższym czasie te mankamenty zostaną przezwyciężone: przemoc zniknie, a po okresie „zaciskania pasa” nakłady na konsumpcję wzrosną.

Dzisiaj doskonale zdajemy sobie sprawę, że były to mrzonki, ale oni tego nie mogli wiedzieć. W latach 30. opinia publiczna nie posiadała dostępnej nam współcześnie wiedzy ani o skali stosowanej przemocy, ani o ostatecznym fiasku całego projektu. Wówczas nie było to jeszcze przesądzone, a wskaźniki gospodarcze napawały optymizmem.

Model korekty wolnego rynku, na który zdecydowały się państwa Zachodu (ale też np. Ameryki Łacińskiej czy Polska), mimo wszelkich różnic między poszczególnymi państwami, opierał się na kilku podstawowych założeniach.

Po pierwsze, chodziło o zwiększone nakłady inwestycyjne, których miejscowy prywatny biznes ani nie chciał podjąć ze względu na długą perspektywę i ryzyko porażki związane ze skalą przedsięwzięć, ani na które nie miał wystarczającego kapitału. Podobnie niechętny działaniom inwestycyjnym był kapitał zagraniczny, zainteresowany maksymalizacją krótkoterminowych zysków w najbardziej rentownych gałęziach upośledzonych gospodarek peryferii.

I tutaj miało wkraczać państwo, przede wszystkim w krajach peryferii, gdzie te gigantyczne inwestycje były niezbędne. Chodziło przede wszystkim o obszary kluczowe dla dalszego rozwoju gospodarczego państwa i możliwości późniejszej efektywnej akumulacji kapitału: komunikację, infrastrukturę, energetykę i sektor bankowy. Czy będzie to własność stricte publiczna, czy raczej model, w którym państwo wyznacza tylko cele inwestycyjne dla podmiotów prywatnych, to już była rzecz drugorzędna, różnie rozstrzygana w zależności od zmiennych występujących w poszczególnych państwach. Zasadnicze znaczenie posiadało założenie, że to państwo kieruje działalnością inwestycyjną. 

Wymiar drugi to ścisła kontrola handlu zagranicznego, wynikająca i możliwa dzięki ówczesnemu modelowi międzynarodowej wymiany gospodarczej między państwami. Nie mieliśmy bowiem wówczas do czynienia z wolnym rynkiem wymiany walut, a bariery celne były bardzo wysokie. Państwa (zwłaszcza biedne, jak II RP czy PRL) posiadały ograniczoną ilość dewiz, za pomocą których można było handlować, dlatego tak istotna była kontrola struktury naszego eksportu i importu. Tę strukturę często uważano za niekorzystną dla państwa z punktu widzenia użyteczności społecznej, np. wtedy, gdy dotychczas wydawaliśmy dewizy na sprowadzanie dóbr luksusowych dla elity zamiast nowoczesnych maszyn dla przemysłu. Handel zagraniczny stanowił z punktu widzenia państwa uzupełnienie jego działalności inwestycyjnej.

Trzeci czynnik to sfera relacji pracowniczych, przede wszystkim kontroli płac. Punktem wyjścia było gigantyczne bezrobocie i drastyczne dysproporcje płac na rynku. Walczono z tym na różne sposoby, wprowadzając m.in. wielostronne umowy pracownicze nadzorowane przez państwo, czy negocjacje ze związkami zawodowymi kończące się umowami regulującymi poziom płac w całych gałęziach przemysłu. Celem z jednej strony była walka z nieakceptowalnymi dysproporcjami płac, z drugiej powstrzymywanie ich nadmiernego wzrostu.

Kontrola płac była, i wciąż jest, istotna z jeszcze jednego powodu – skądś trzeba brać środki niezbędne do przeprowadzenia wielkich inwestycji, które uważano za niezbędne do przyspieszenia wzrostu. W przypadków krajów peryferyjnych krajowy rynek kapitałowy zawsze posiada zbyt małą ilość zasobów, więc konieczne okazuje się zmniejszenie konsumpcji, nie tylko żyjących wystawnie elit, lecz całego społeczeństwa, w celu akumulacji kapitału do wielkich publicznych przedsięwzięć inwestycyjnych – wracamy tutaj choćby do opisywanego wcześniej eksperymentu radzieckiego. Zresztą to także wyzwanie wciąż stojące przed polskimi rządami.

Spoglądając na historię pod kątem militarnym, jak najczęściej to robimy, łatwo pominąć, że o ile w wymiarze politycznym II wojna światowa była okresem zerwania i budowy nowego porządku międzynarodowego, to już w przypadku gospodarki mieliśmy raczej do czynienia z ciągłością oraz ewolucyjną kontynuacją tendencji i pomysłów z II połowy lat 30.

W przypadku Polski istniało jedno fundamentalne przekonanie – wspólne bez względu na partyjne barwy – zarówno dla władz emigracyjnych, jak i podziemnych partii politycznych – nowa powojenna Rzeczpospolita musi być państwem radykalnie odmiennym od II RP. Dla wszystkich sił politycznych było jasne, że hekatomba II wojny światowej oznacza radykalne zerwanie z Polską międzywojenną, do której w rzeczywistości powojennej nie będzie już powrotu, i która już w trakcie wojny stanowiła negatywny punkt odniesienia. I ta odmienność musi się objawiać także w wymiarze ekonomicznym. Kiedy czyta się wojenne programy gospodarcze to często są one bardzo radykalne, i to bez względu na to czy przeglądamy dokumenty PPS-u, czy endecji.

Nieraz bardziej radykalne niż zapisy Manifestu PKWN.

Jak najbardziej. I w tym kontekście widzimy rzecz niezwykle ciekawą i można by powiedzieć historycznie „obrazoburczą” – komuniści formułując swój program zakładający istnienie w nowej Polsce gospodarki trójsektorowej z własnością państwową, spółdzielczą i prywatną, starali się umieścić pośrodku ówczesnych sporów doktrynalnych, pokazać się jako formacja bardziej umiarkowana od części podziemnych ugrupowań, z pewnością nie bardziej radykalna niż podziemni ludowcy albo PPS-WRN.

Co takiego proponowały więc podziemne partie? Po pierwsze, przeprowadzenie wreszcie skutecznej reformy rolnej, często bez odszkodowania dla dotychczasowych właścicieli majątków. Oczywiście, gdyby została ona przeprowadzona przez rząd socjalistyczny, to nie miałaby miejsca destrukcja substancji kulturalnej kraju w postaci szlacheckich dworów, lecz nie mam wątpliwości, że sama reforma rolna musiałaby dojść do skutku, gdyż stanowiła element programu gospodarczego wszystkich ugrupowań podziemnych (włącznie z prawicą). Tak więc ziemiaństwo jako formacja ekonomiczna była w projektowanej nowej Polsce skazana na zagładę.

Obok reformy rolnej mielibyśmy do czynienia również z interwencjonizmem państwowym oraz nacjonalizacją części przemysłu, do której istniało kilka przesłanek, wykorzystanych także przez samych komunistów: w pierwszej kolejności chodzi o zniknięcie dotychczasowej polskiej burżuazji, którą w dużej części stanowili Żydzi i Niemcy, oraz istnienie już przed wojną całkiem rozbudowanej własności przemysłowej państwa, m.in. w przemyśle i bankowości.

Wymiar trzeci to polityka społeczna, znacznie bardziej rozbudowana niż w II RP. Mogła ona zaistnieć w dwóch wymiarach: albo w duchu solidarystyczno-korporacjonistycznym rodem z programów Stronnictwa Narodowego czy Falangi, albo w formule socjalistycznej, jako rozbudowana sieć spółdzielni i stowarzyszeń.

Tym, co było także wspólne dla wszystkich ugrupowań, a dzisiaj może się wydawać zaskakujące, to sympatia dla planowania gospodarczego. I nie chodzi tutaj o jego model powojenny zastosowany przez PZPR, gdzie mieliśmy do czynienia z dokładnym wyliczeniem i wskazaniem czego i ile mają produkować określone zakłady. Chodziło raczej o aktywną rolę państwa, wskazującego priorytetowe obszary inwestycji niezbędne pod kątem rozwoju gospodarczego kraju. Państwo miało więc np. wyznaczać priorytetowe obszary inwestycji oraz kierować bezpośrednio takimi branżami jak energetyka czy bankowość.

Mówimy o Polsce, tymczasem do intelektualnej ciągłości doszło także w państwach Zachodu. W swojej pracy Skok w nowoczesność. Polityka wzrostu w krajach peryferyjnych 1943-1980 podaje Pan moim zdaniem trzy symboliczne przykłady tej ideowej ewolucji. Po pierwsze, raport Beveridge’a, postulujący rozszerzenie zadań państwa opiekuńczego na potrzeby jednostki, które społeczeństwo powinno zaspokajać. Raport rozszedł się w Wielkiej Brytanii w imponującej liczbie 630 tys. egzemplarzy. Po drugie, głośna synteza z dziedziny historii gospodarki, wydana w roku 1944 pt. Wielka transformacja autorstwa Karla Polany’ego, zakończona zapowiedzią nadejścia społeczeństwa socjalistycznego, jako spontanicznej reakcji na niedomagania rynku. Wreszcie przykład trzeci, stanowiący już bezpośrednią zapowiedź czasów powojennych – artykuł Paula Rosenstaina-Rodena z roku 1943 zatytułowany Problemy uprzemysłowienia wschodniej i południowo-wschodniej części Europy, stanowiący rozdział oficjalnego raportu Królewskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, który proponował program planowej industrializacji na dużą skalę, jako narzędzie strukturalnej transformacji gospodarek państw peryferyjnych. Program, którego głównym realizatorem miało być samo państwo i którego filozofia i niektóre rozwiązania było po wojnie adoptowane przez różne kraje. Na horyzoncie rysuje się już widmo welfare state.

I tutaj znów musimy wczuć się w klimat duchowy epoki. Dla Zachodu II wojna była z jednej strony kolejnym etapem wielkiego kryzysu toczącego cały świat (poza ZSRR) od 1929 roku, z drugiej stanowiła katharsis, wezwanie do budowy na gruzach starego świata nowej rzeczywistości. Priorytetowymi wyzwaniami była walka z bezrobociem oraz biedą wielkich regionów świata. Ta nowa rzeczywistość miała być pozbawiona dawnych mankamentów, nic więc dziwnego, że rola państwowego interwencjonizmu została wzmocniona.

„Wiedza indywidualnego przedsiębiorcy o rynku musi być w takim razie niewystarczająca, ponieważ nie może mieć wszystkich danych dostępnych komisji planującej” – to cytat ze wspomnianego artykułu Rosensteina-Rodana. Po wojnie państwowe komisje planowania gospodarczego w tej czy w innej formie istniały m.in. we Francji, Japonii czy Wielkiej Brytanii. Jeszcze w 1962 prezydent Kennedy ogłosił pięcioletni plan dla gospodarki amerykańskiej. Immanuel Wallerstein określił powojenny model gospodarczy państw Zachodu mianem „paneuropejskiego keynesizmu”.

Planowanie gospodarcze było oficjalne promowane i zalecane w latach 50. przez ONZ, jako skuteczne narzędzie świadomego i ukierunkowanego rozwoju gospodarczego. Nie negowano wolnego rynku jako źródła dóbr konsumpcyjnych. Zwracano jednak mocno uwagę, że nie można opierać na nim wzrostu gospodarczego. Może to bowiem rodzić niepożądanego skutki społeczne, a w krajach peryferyjnych utrwalać zastaną strukturę społeczną oraz gospodarczą, np. w przypadku Polski międzywojennej chodziło o eksport płodów rolnych i surowców.

Kluczowym pojęciem dla lat powojennych była emancypacja. Człowiek miał świadomie kierować swoim losem. Dlatego uważano powszechnie, że nie można oddać społeczeństwa ślepym werdyktom wolnego rynku. Przywołajmy w tym miejscu znów przymiotniki, jakimi określano rynek w latach 30. – te epitety wrócą także po wojnie. Żywiono głębokie przekonanie, wyprowadzane z pobudek etatystycznych, że państwo jest jedynym dostępnym instrumentem zdolnym kreować politykę gospodarczą z pożytkiem dla całego społeczeństwa.

Model gospodarczy wynikający z tego przekonania Wallerstein nazwał „developmentalizem”, który, cytując za esejem Jakuba Majmurka PRL jako projekt modernizacji peryferyjnej z książki PRL bez uprzedzeń, kładł nacisk na „state building (budowanie efektywnych struktur sfery publicznej, zdolnych do koordynacji procesów gospodarczych i społecznych), budowanie subsydiowanej przez państwo gospodarki, nastawionej na zaspokajanie potrzeb rynku wewnętrznego, protekcjonizm gospodarczy, nacisk na industrializację i urbanizację”. Podobnie pisze Pan w ostatnim rozdziale Skoku w nowoczesność, wskazując na kolejne kroki, jakie muszą podjąć państwa peryferyjnego, aby wyrwać się ze swojego gospodarczego zacofania.

Właściwsza byłaby metafora stołu z narzędziami, z którego poszczególne państwa wybierają te instrumenty, które uznają za właściwe dla swojej specyfiki i stosują je w różnej konfiguracji i natężeniu. Wspólne jest oczywiście zadanie i cel, czyli rozwój gospodarczy kraju. Tych zasadniczych narzędzi walki z peryferyjnym statusem możemy wymienić siedem, część z nich już scharakteryzowaliśmy mówiąc o prawdopodobnym kształcie gospodarczym niekomunistycznej Polski powojennej, co tylko wskazuje, że nasz kraj stanowił ogniwo szerszych, ogólnoświatowych trendów w myśli gospodarczej.

1. Nacjonalizacja i bezpośrednie państwowe inwestycje w przemysł.

2. Reforma rolna.

3. Zmiana struktury rolnej służąca akumulacji kapitału, np. poprzez monopolizację skupu płodów rolnych i kontrolę poziomu ich cen.

4. Planowanie gospodarcze.

5. Kontrola nad polityką kredytową, a tym samym kontrola lub nacjonalizacja sektora bankowego.

6. Kontrola nad handlem zagranicznym.

7. Kontrola cen i płac w gospodarce.

Tymczasem w cieniu „paneuropejskiego keynesizmu” i równolegle do niego rozwija się konkurencyjna druga z wielkich narracji ekonomicznych XX wieku, – leseferyzm, którego symbolami są postaci Hayeka i Friedmana. Rok 1947 to data założenia wolnorynkowego stowarzyszenia Mont Pelerin, w kolejnych latach tacy ekonomiści jak Milton Friedman, Edmund Phelps czy Robert Lucas podejmują skuteczną polemikę z fundamentalnymi założeniami keynesizmu, wykuwając jednocześnie stopniowo wolnorynkową alternatywę, w postaci choćby monetaryzmu. To wszystko kończy się oczywiście wyborczymi zwycięstwami Margaret Thatcher i Ronalda Reagana. Na ile to „przestawienie wajchy” było konsekwencją historycznych okoliczności w postaci kolejnego kryzysu gospodarczego z początku lat 70., a na ile wynikiem intelektualnej pracy podejmowanej przez leseferystów w think tankach, katedrach uniwersyteckich i na łamach pism ekonomicznych?

W latach 40 i 50. poglądy Hayeka i Friedmana traktowano jako intelektualne dziwactwo i anachronizm minionych, skompromitowanych już czasów. Zwolennicy podejścia wolnorynkowego byli w ówczesnym czasie traktowani niczym członkowie „Klubu Zwolenników Płaskiej Ziemi”.

Niektórzy w tym ideowym „przestawieniu wajchy” dopatrują się spiskowej teorii dziejów, mówiąc o kapitale wielkich korporacji i bogatych amerykańskich biznesmanach, którzy sfinansowali przychylną sobie transformację poglądów i praktyk gospodarczych. Jednak lektura książek opisujących kto, za ile i kogo finansował (są to sumy zdecydowanie mniejsze niż sugerują to spiskowcy) może być inspirująca z innego powodu – pokazuje bowiem jak wytrwałą pracą intelektualną oraz systematyczną i cierpliwą budową sieci think tanków i innych instytucji można realnie wpływać na zmianę otaczającej nasz rzeczywistości. W tym przypadku chodzi o zmianę wiodącego paradygmatu gospodarczego.

Owa zmiana paradygmatu możliwa była również dzięki przecięciu się w jednym momencie dziejowym kilku różnych procesów.

Po pierwsze, chodzi o rewolucję w nauce ekonomicznej, która z jednej strony zaczęła się coraz mocniej zwracać w stronę modeli matematycznych, z drugiej interesować się instytucjonalnymi ograniczeniami wzrostu. Przykładem były podejmowane w końcu lat 60. badania nad korupcją, które wykazały, że nie ma prostej zależności między środkami wydanymi na inwestycje a zakładanym wzrostem ekonomicznym.

Po drugie, zmagano się z kryzysem naftowym i towarzyszącym mu, do dzisiaj jednoznacznie nie wyjaśnionym, spadkiem wzrostu produktywności i wydajności liczonej na pracownika w gospodarce – ze wzrostu rzędu 5-6% PKB rocznie na początku lat 70. spadamy nawet o połowę. Z tych powodów rosło przekonanie, że coś w tej „machinie gospodarczej” się zatarło i nie działa tak jak powinno.

Trzeci proces to narastające społeczne przekonanie o wyczerpaniu się etatystyczno-państwowego paradygmatu życia publicznego. Ludzie zaczynają zwracać uwagę, że wbrew teoretycznym założeniom, duża aktywność państwa, postępująca urbanizacja czy powszechna edukacja nie rozwiązuje problemów społecznych – początek lat 70. to nagły wzrost przestępczości. Za wymowny symbol tego kryzysu społecznego może posłużyć anegdotka z II połowy tej dekady z Nowego Jorku, mówiąca o tym, że na turystów wysiadających na Pennsylvania Station czekali policjanci z ulotkami, gdzie mogliśmy wyczytać słowa „Uważaj na ulicach, bo my nie jesteśmy w stanie zapewnić ci bezpieczeństwa”. Kiedy w 1977 r. mamy do czynienia z awarią prądu w Nowym Jorku, dochodzi wówczas do załamania porządku społecznego – pojawiają się masowe rabunki, ludzi wynoszą telewizory ze sklepów. Ewidentnie coś niepokojącego i niezrozumiałego dzieję się z tkanką społeczną.

I właśnie w tym momencie kryzysu gospodarczo-duchowego przychodzą neoliberałowie z gotowym pakietem zmian. Z jednej strony oferują społeczeństwu powrót do konserwatywnego zestawu wartości społecznych i tradycyjnych cnót mieszczańskich jak oszczędzanie i zrównoważony budżet, z drugiej przekonują, że mają nowe narzędzia powrotu do wzrostu gospodarczego w postaci monetaryzmu. Friedman i inni idealnie trafiają ze swoimi wypracowywanymi przez dekady receptami w klimat epoki.

Od przywoływanego przeze mnie artykułu Rosensteina-Rodana zapowiadającego nową epokę powojennej gospodarki do kryzysu naftowego minęło 30 lat; okres między wyborem Margaret Thatcher na premiera Wielkiej Brytanii a wybuchem ostatniego kryzysu naftowego to również blisko trzy dekady. Z tej perspektywy można się pokusić o pewne podsumowanie dwóch wielkich narracji ekonomicznych XX w. Czy nie jest tak, że mimo licznych różnic na pewnym fundamentalnym poziomie keynesizm i leseferyzm to awers i rewers jednej i tej samej monety? Keynesizm z antropologicznym optymizmem, umieszczający racjonalność na poziomie kolektywu i państwa, leseferyzm jednostronnie i jednowymiarowo wskazujący na jednostkę i wolny rynek.

W swojej pracy przytaczam cytat z zapomnianego dziś ekonomisty Dudleya Seersa, który pod koniec lat 70. zwrócił uwagę, że marksiści i „szkoła z Chicago” mają ze sobą więcej znacznie więcej wspólnego niż się wydaje jednym i drugim. Jedno to optymistyczna wiara w ludzką racjonalność, którą Pan wychwycił. Poza tym możemy za Seersem wskazać jeszcze dwa najistotniejsze podobieństwa: ekonomizm, który każe nam weryfikować sprawność systemu społecznego pod kątem jego produktywności; eschatologiczna wizja dziejów, dążących do realizacji ekonomicznej utopii i stworzenia świata powszechnego dobrobytu. Do argumentów Seersa dodałbym jeszcze skłonność do usprawiedliwiania bieżących cierpień szczęśliwościami tej przyszłej utopii.

Widać to dobrze choćby na przykładzie Polski: w czasach PRL-u komuniści przekonywali nas o konieczności „zaciskania pasa” w celu inwestowania, a tym samym szybszego rozwoju gospodarczego; analogiczne narracje pojawiały się po 1989 r., gdzie również chodziło o kumulację kapitału polskich prywatnych przedsiębiorstw, które zastąpiły w tym komunistyczne państwo. Ta akumulacja zawsze odbywała się kosztem wysokości płac pracowników i społecznej konsumpcji.

Rozmawiał Piotr Kaszczyszyn