Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Adam Folek  14 lipca 2015

Czy miasto zmieni politykę? „Radykalne miasta”Justina McGuirka

Adam Folek  14 lipca 2015
przeczytanie zajmie 5 min

Czy to już? Czy zmienia się paradygmat, a my jesteśmy świadkami triumfalnego marszu miast, które przejmują od państw wiodącą rolę w rozwiązywaniu trapiących ludzkość problemów? Radykalne miasta Justina McGuirka są kolejnym głosem w toczącej się debacie, otwierającym bardzo interesującą perspektywę.

Nawet jeżeli miasta nie objęły jeszcze pierwszeństwa w skutecznym rozwiązywaniu globalnych problemów społeczno-ekonomicznych, to zauważalne jest dojrzewanie generacji „miejskich optymistów”. Najlepszym ich przykładem jest Benjamin Barber, autor słynnej już pozycji „Gdyby burmistrzowie rządzili światem”. Dając przykład optymizmu i wiary w moc sprawczą miast, w swojej książce poszedł na całość i postulował stworzenie Światowego Parlamentu Burmistrzów. Miałaby to być instytucja, w której w duchu zgody burmistrzowie po kolei rozprawiać się będą z największymi wyzwaniami ludzkości. Stoi za tym jednostronnie negatywna ocena sprawczości państw narodowych – przeprowadzona zdecydowanie pod tezę. Utopia ta budzi daleko idący sceptycyzm, gdyż trzy najważniejsze aspekty miejskiej rewolucji: wspólnotowość (vel inkluzywizm), sprawczość i partycypację traktuje bardzo powierzchownie, by nie powiedzieć, że o nich zapomina. Wartościowe jest jednak to, że nakłania do odpowiedzi na bardzo ważne pytanie, którego uniknąć już nie możemy: co mogą miasta?

Wspólnota

Autor Radykalnych miast prezentuje bardzo ciekawe podejście do tematu. Podtytuł jego książki brzmi „Przez Amerykę Łacińską w poszukiwaniu nowej architektury”, przez co wyjawia czytelnikowi pierwszy plan opowieści.

McGuirk podróżuje po Brazylii, Peru, Kolumbii i Meksyku, badając tamtejszą architekturę na poziomie mikro, tzn. konkretne osiedla czy dzielnice. Jasno deklaruje swój punkt widzenia: architekci powinni służyć ludziom (a nie wielkiemu biznesowi) i angażować się w próby rozwiązywania problemów społecznych.

Czyż jest zatem lepsze miejsce do poszukiwań od Caracas, Rio de Janeiro czy Tijuany, miast, w których nawet 70% mieszkańców upchniętych jest w fawelach, przestępczość należy do najwyższych na świecie, a ponadto nieustannie pogłębia się rozwarstwienie między bogatymi a biednymi?

Miasta jak tlenu potrzebują osób i środowisk, które za cel stawiają sobie odkrycie ich na nowo, zdefiniowanie przestrzeni intymnej i publicznej w taki sposób, by miasto stało się wspólne. W książce są nimi politycy-aktywiści, architekci-aktywiści, przedstawiciele różnych dziedzin wiedzy – urbanistyki, filozofii, nauk społecznych. Wspólne jest dla nich to, że nie akceptują istniejącego stanu rzeczy i próbują, wspólnie z mieszkańcami, dokonać rewolucji w kształcie i strukturze swoich miast. Książka powstała przede wszystkim dzięki ich działalności.

Szczególnie wartościowe w podróżach opisanych przez McGuirka jest właśnie to, że jasno pokazują, iż jakakolwiek zmiana neoliberalnego i indywidualistycznie nastawionego miasta możliwa jest tylko przy zwróceniu się ku wspólnocie, czyli ogółowi mieszkańców. Radykalność i wspólnotowość wspaniale łączą się w momencie, gdy np. rozciągające się wokół miasta slumsy zaczynamy traktować jako pełnoprawne dzielnice. Powiększająca się różnica pomiędzy zapomnianymi przez Boga dzielnicami, do których strach zapuścić się po zmroku, a nowoczesnymi centrami, nad którymi z dumą górują korporacje, to znane nam zjawisko. Nasze skupienie na coraz bardziej widowiskowych inwestycjach sprawia, że zapominamy, iż prawdziwie spektakularne byłoby zapewnienie wszystkim równego dostępu do nich – ot, choćby poprzez skrócenie czasu dojazdu, nawet jeżeli trzeba posunąć się do tak nieortodoksyjnego rozwiązania jak kolejka linowa (np. Metrocable w Rio) w miejscu, które raczej nie kojarzy się z turystyką narciarską.

Może zamiast fetyszyzacji infrastruktury i zadłużających polskie samorządy spektakularnych inwestycji powinniśmy skupić się na zapewnieniu mieszkańcom wysokiej mobilności, z którą z pewnością zrobią to, na co będą mieli ochotę: sami zorganizują życie kulturalne i towarzyskie w dzielnicy, do której czują się przywiązani, nie mając ochoty na uciążliwy dojazd do centrum. Centra są przecież niczym innym jak skupiskami; zaczynają istnieć tam, gdzie ludzie postanowią, że chcieliby się spotykać. Zwrot ku policentryczności miast to po prostu uchwycenie różnorodności i specyficznych, jednostkowych potrzeb mieszkańców.

Sprawczość

Symboliczna jest historia tzw. najwyższego slumsu świata, czyli wieżowca Torre David. W 1990 r. w Caracas rozpoczęto budowę potężnego centrum finansowego. Cztery lata później kryzys finansowy zmusił dewelopera do zarzucenia inwestycji w stanie surowym, niebezpiecznym dla otoczenia i odstraszającym wizualnie. Przygnębiający widok ogromnej, zmarnowanej przestrzeni w ścisłym centrum miasta pozostawał niezmieniony przez kolejnych kilkanaście lat, aż do 2007 r., gdy grupa zdesperowanych mieszkańców ze slumsów postanowiła wejść do wieżowca i po prostu w nim zamieszkać.

Przejęcie przestrzeni można by potraktować jako grabież, a sprawców ukarać za wtargnięcie na prywatny teren. Gdy przyjrzeć się jednak dokładniej temu, co nastąpiło później, otrzymujemy żywy dowód społecznej natury człowieka.

Nowi mieszkańcy spontanicznie zaczęli zarządzać wieżowcem, tworzyć struktury administracyjne, sklepy, dyżury obywatelskie, nawet siłownię. Dokonali wspólnego wysiłku w celu stworzenia miejsca, w którym nie tylko żyje się godnie, ale także partycypuje w podejmowanych decyzjach – w którym organizuje się regularne zebrania. Nie chodzi tylko o grupy squatterskie, lecz o wszystkie grupy i komitety obywatelskie, zarówno organizacje pozarządowe, jak i grupy nieformalne, mające różne obszary działania, ale wspólnie dążące do oddolnej przemiany swoich miast zgodnie z potrzebami jak największej ilości mieszkańców, nie zaś nielicznych namaszczonych. Miejska polityczność musi zostać odmrożona, by nie pozostawać dłużej w rękach królów – postuluje McGuirk. Trudno go w tym momencie nie poprzeć.

Partycypacja

Wedle filozoficznej teorii pragmatyzmu – której gorącym zwolennikiem jest jeden z bohaterów książki – jeżeli myślenie nie prowadzi do innych skutków niż obecne, to tak naprawdę nie jest zmianą myślenia, lecz optymalizacją dotychczasowej logiki. Przywołani przeze mnie wyżej „miejscy optymiści” nie powinni widzieć w „Radykalnych miastach” łatwego poradnika, który wezmą do ręki i przeniosą w naszą rzeczywistość. Faktem jest, iż codzienność w Ameryce Południowej nie przystaje do naszej, inny mamy horyzont możliwości i ograniczeń, odmienne imaginarium społeczne.

Nieortodoksyjność (a czasem radykalność) opisywanych rozwiązań pokazuje, że nie istnieje zamknięty katalog narzędzi, którymi posługiwać mogą się aktywiści miejscy, a już na pewno nie ogranicza się on do budżetu obywatelskiego w wysokości 1% budżetu całego miasta, co zazwyczaj ma miejsce w naszym kraju.

W naszych warunkach partycypacja powinna zmierzać ku współpracy obywateli zrzeszonych w organizacjach pozarządowych z jednostkami samorządu terytorialnego na poziomie instytucji, a nie jak dotychczas – zadań.

Zamiast przyznawać stowarzyszeniom granty w wysokości 5,000 zł na nierozwojowe i z konieczności ograniczone wydarzenia, samorządy powinny zlecać realizację usług publicznych: prowadzenie szkół, centrów organizacji pozarządowych, domów opieki etc. Musi to jednak wynikać z poważnej zmiany w myśleniu o odpowiedzialności. Wielostronne wypracowywanie standardów, nastawienie na długookresowość, społeczna kontrola jakości to warunki panujące w podmiotowym, prawdziwie partycypacyjnym mieście. Nie żadna „władza” jest odpowiedzialna za usługi publiczne, ale my wszyscy.

Jeżeli warto wyciągnąć jakąś lekcję z doświadczeń opisywanych przez McGuirka, najcenniejsza jest ta, że trzeba uzmysłowić sobie potrzebę, by unikać działań mających charakter wydarzenia, a zdecydowanie zmierzać ku procesom: razem dbać o wspólnotę mieszkańców w długiej perspektywie. Nie da się tego zrobić raz i na zawsze, jednym projektem lub inwestycją. Tę modernistyczną iluzję trzeba już odłożyć na półkę – potrzebujemy wielu działań i wielu aktorów. Miasta stać bowiem na znacznie więcej aniżeli bycie zarządzanymi. Nie wiem, czy to aż tak radykalny wniosek.