„Pobożność” według Adama Szustaka OP i Zbigniewa Nosowskiego. W obronie ludowej religijności
W skrócie
Z perspektywy wielkomiejskiego inteligenta lub kaznodziei przemawiającego szczególnie do młodych osób bardzo łatwo jest ironizować wobec babć „klepiących zdrowaśki” i chodzących na nabożeństwa majowe. Taką postawę można nazwać religijnym klasizmem, który zaciera właściwy sens pobożności. A bez właściwie rozumianej pobożności chrześcijaństwa nie sposób sobie wyobrazić.
Pobożność przeciwstawiona duchowości i prawdziwej modlitwie
„Co do pobożnego antyklerykalizmu, dość podoba mi się to, co państwo usiłują opisać w tym nowym numerze »Pressji« jako pobożny antyklerykalizm, natomiast kompletnie mi się nie podoba nazwa, która jest do tego zastosowana. Ja akurat zupełnie nie chcę być pobożnym antyklerykałem. Ani nie jestem szczególnie pobożny, ani nie jestem antyklerykałem. Co więcej nie chcę się odróżniać od innych ani przez pobożność, ani przez antyklerykalizm […] Nie o pobożność, przynajmniej mi, chodzi. Pobożność to bowiem w języku polskim opis pewnych zachowań. To jest opis pewnej rzeczywistości zewnętrznej, a mi chodzi raczej o duchowość. Pobożność to jest tylko jeden z wyrazów duchowości, a duchowość to o wiele, wiele więcej niż pobożność” – tak powiedział redaktor Zbigniew Nosowski podczas jednej z debat z cyklu #Zamiast Kongresu.
Nie była to jedyna tego typu krytyka „pobożności” w ostatnim czasie. O. Adam Szustak podczas rozmowy z Karolem Paciorkiem w Imponderabiliach powiedział: „Uważam, że jest to największy problem Kościoła w ogóle jaki istnieje. Rozróżniam w Kościele pobożność i modlitwę. Co to jest pobożność? Nie chodzi o to, że pobożność jest zła, tylko pobożność nie jest istotą, nie jest sednem chrześcijaństwa, a niestety większość Kościoła sprowadza się do pobożności. Pobożność to nakierowane na Pana Boga (jestem przekonany, że w szczery sposób), mówienie bądź działanie. Czyli mówienie coś do Pana Boga w każdym możliwym sensie – proszenie, dziękowanie – generalnie pewnego rodzaju rozmowa. Czyli jest tam gdzieś Pan Bóg, co prawda ja go nie widzę i go nie słyszę, ale chcę do niego mówić, że jest dla mnie ważny, chcę mu pokazać, że go potrzebuję albo że go kocham itd. Ewentualnie oznacza pewne działanie, czyli to wszystko co nazywamy nabożeństwami […]. Natomiast sensu modlitwy nauczył mnie ojciec Joachim Badeni. Mawiał, że go interesuje tylko i wyłącznie imię Boga, a imię Boga to jest JESTEM. […] Co ja robię kiedy się modlę? (I tego, mam wrażenie, uczy mnie cała tradycja Kościoła.) Ja staram się »stanąć« wobec JESTEM. Czyli On gdzieś, jakiś jest. Ja nie wiem, kim on jest […] Dla mnie jego istnienie jest największą oczywistością świata”.
Wydaje się, że w przytoczonych wypowiedziach „pobożność” jest rozumiana jako zewnętrzny akt religijności. Zarówno redaktor Nosowski, jak i o. Szustak podkreślają, że zewnętrzna religijna aktywność nie jest istotą chrześcijaństwa. Naczelny „Więzi” postrzega duchowość jako wyższą rzeczywistość, natomiast pobożność byłaby jedną z możliwych form, poprzez którą „duchowość” się wyraża. W tym ujęciu „duchowość” zdaje się oznaczać pewien autentyczny sposób bycia człowieka wobec Boga, świata, siebie czy innych ludzi (wypływający z istoty chrześcijaństwa).
Może ona wyrażać się w zewnętrznych aktach religijnych, ale są one czymś pochodnym, można chyba dopowiedzieć – nie są niezbędne. Natomiast o. Szustak kładzie nacisk na „bycie w obecności Boga”. To jest według niego istota modlitwy. Bóg jest tajemnicą i jako „tajemnicza obecność” jawi się w modlitwie. Pewien dystans wobec „pobożności”, który przenika obydwa stanowiska, dotyka dwóch kwestii.
Po pierwsze, termin „pobożność”, który w mojej ocenie jest pozytywny, zaczął oznaczać rzeczywistość pozbawionego głębi rytualizmu. Po drugie, owa krytyka zwraca uwagę na problem zrozumienia znaczenia praktyk religijnych w całości życia chrześcijańskiego. Jednak przeciwstawienie terminów „pobożność” i „duchowość” bądź „pobożność” i „modlitwa” jest po prostu nieprawdziwe i szkodliwe.
Czym jest pobożność?
W języku polskim słowo pobożność pochodzi od słowa Bóg. Można by więc rozumieć ten termin jako „coś” (myślenie, działanie, sposób życia) zgodnego z Bożym zamysłem (żyć pobożnie działać po bożemu itp.). Wewnętrzna budowa tego słowa sugeruje więc postawę na wskroś pozytywną – życie zgodne z wolą Boga, który jest źródłem i miarą tego co dobre, słuszne i właściwe.
W języku łacińskim odpowiednikiem pobożności jest termin pietas, który oznacza cnotę polegającą na wypełnianiu obowiązków wobec ojczyzny, bogów i rodziny. Szczególnym rodzajem pietas jest należna miłość syna wobec ojca. Byłby to więc akt oddania tego, co się słusznie należy tym, od których ludzka egzystencja jest najbardziej zależna, tym, od których poszczególny człowiek otrzymuje dobra niezbędne do życia i rozwoju. Religijna pietas byłaby więc aktem wdzięczności wobec Boga – Stwórcy i Zbawiciela człowieka.
Termin pobożność oznacza także jeden z siedmiu darów Ducha Świętego. Tak ów dar definiuje ks. Jerzy Szymik: „Jest on zdolnością traktowania Boga jako Ojca. Czyli bycia wobec Niego na sposób synowski; prosto, z ciepłym szacunkiem, czule; wychwalając Go i adorując. Światłem dla »bycia pobożnym« jest Jezus i Jego słowo Abba, Jego modlitwa. Ale pobożność wyraża się również w sposobie odnoszenia się do ludzi. Poznać ją po wrażliwości, delikatności, serdeczności. Łagodność jest jej lakmusowym papierkiem. Jej przeciwieństwem jest niezdolność rozumienia innych, niewrażliwość na nich, zatwardziałość serca. Pobożność ma po prostu swoje źródło w świadomości, że jest się dzieckiem Boga. I jest tej świadomości siłą oraz owocem. A jeśli się tego poczucia nie ma, to źle się traktuje zarówno Boga, jak i ludzi”.
Tak więc pobożność byłaby świadomością synowskiej relacji do Boga. Swoistym „sprawdzam” wobec posiadania tego daru jest stosunek do bliźnich. W tym ujęciu pobożność nie ograniczałaby się do bezrozumnego klepania zdrowasiek, ale jej istotą byłaby wyżej zdefiniowana postawa wobec Stwórcy i ludzi.
Taka pobożność obejmuje całość życia człowieka, jego sposób egzystowania wobec Boga i świata. To rozumienie zbiega się z duchowością w znaczeniu autentycznej relacji z Bóstwem i realizuje się w „modlitwie obecności”, rozumianej szeroko jako obecność Boga „w którym żyjemy, poruszamy się i jesteśmy” (Dz 17,28), postulowanej przez o. Szustaka.
W obronie pobożnego antyklerykalizmu
Powyższe znaczenie terminu „pobożność” jest dla mnie kluczem do zrozumienia prowokacyjnego hasła, jakim jest „pobożny antyklerykalizm”. Hasła stanowiącego jednocześnie tytuł nowego numeru czasopisma idei „Pressje” (niebawem będzie dostępny na portalu!). Pobożnym antyklerykałem jest ten, kto ma świadomość swojej roli w Kościele i właśnie w imię odpowiedzialności, jaka z tej roli wynika, wyraża publiczny sprzeciw wobec chorób trawiących Kościół.
Redaktor Nosowski w przywoływanej przeze mnie debacie wyraził wątpliwość również wobec terminu „antyklerykalizm”, twierdząc, że chrześcijanin nie może być „anty”. Rzeczywiście, na pierwszy rzut oka, w świetle przytoczonej przeze mnie definicji pobożności, antyklerykalizm wydaje się czymś sprzecznym z jej ideą – ks. Szymik twierdzi, że za darem pobożności idzie nieodłączna od niej łagodność wobec bliźnich.
Gdzie więc w „antyklerykalizmie” owa łagodność? Uważam, że ta pozorna sprzeczność jest przykładem chrześcijańskiego paradoksu. Tak w Ortodoksji pisze G.K. Chesterton: „Chrześcijaństwo bowiem oddziela przestępcę od przestępstwa. Przestępcy wybaczyć trzeba aż 77 razy. Przestępstwa nie wolno nam wybaczyć w ogóle. Nie wystarczy już by niewolnik, który ukradł wino, wzbudzał w nas po części złość, a po części litość. Musimy o wiele bardziej złościć się na kradzież, a przy tym być o wiele bardziej niż przedtem litościwi dla złodziei. Nareszcie gniew i miłość zostały wypuszczone na wolność”. W świetle słów Chestertona, „pobożnego antyklerykała” widzę jako osobę, która „wypuściła na wolność” te dwie rzeczywistości: gniew wobec zła, które trawi Kościół przy jednoczesnej miłości do Kościoła i ludzi, którzy są Jego członkami.
Pobożność wyraża się w praktykach religijnych. Praktyki religijne są czymś pozytywnym, są też nieodłączną częścią chrześcijaństwa. Jednakże te praktyki mogą ulec wypaczeniu. Tutaj zgadzam się z ojcem Szustakiem. Ale nie zgadzam się na oznaczanie terminem „pobożność” nieuporządkowanego życia religijnego. Podkreślam, że pobożność może być prawdziwa (a więc zgodna ze swoją istotą) bądź fałszywa. Najprościej rzecz ujmując, pobożność (jako zewnętrzna praktyka religijna) jest zdrowa wtedy, gdy wypływa z daru Ducha Świętego.
Zapominanie o wadze zewnętrznego kultu uniemożliwia właściwe przeżywanie dojrzałej wiary. Ta zaś, nawiązując do myśli kardynała Newmana, musi zawierać zarówno komponent racjonalny i uczuciowy jak i praktyczny, rytualny. Chodzi o bycie tym samym człowiekiem w myśleniu, kulcie, życiu moralnym, a także indywidualnej relacji z Bogiem.
Pułapki fałszywej pobożności
Kiedy mówimy o fałszywej pobożności? Spróbuję wymienić kilka przykładów.
- Dewocja
Fałszywa pobożność może się przejawiać w postawie, gdy człowiek swoją duchowość ogranicza do spełniania praktyk religijnych. Często przeradza się to w dewocję. Takie osoby są bardzo gorliwe w spełnianiu praktyk religijnych i odsądzają od czci i wiary wszystkich, którzy tej gorliwości nie dorównują. Łączy się to często ze zgryźliwością czy nawet agresją (często nie wprost), a przebywanie w ich towarzystwie nie należy do najmilszych. Dewocja zniechęca do wiary innych. Tego typu postawa może dawać złudne poczucie sprawiedliwości, choć w rzeczywistości jest wypaczeniem religijności.
- Duchowość neurotyczna
Kolejną postawę możemy nazwać duchowością neurotyczną. Główną motywacją, zwykle nieświadomą, w tego typu religijności jest lęk (odsyłam do wykładu Marcina i Moniki Gajdów). Człowiek kierowany lękiem przed Bogiem spełnia praktyki religijne, podświadomie szukając rozwiązania wewnętrznych konfliktów i pozbycia się lęku. W skrajnych przypadkach prowadzi to do skrupulanctwa, panicznego strachu przed grzechem i piekłem, a nawet czegoś w rodzaju nerwicy religijnej. Taki człowiek potrafi się spowiadać z każdej myśli mającej znamiona czegoś grzesznego i odczuwać silny lęk, jeżeli nie wypełni w sposób mechaniczny pewnego zestawu praktyk religijnych.
- Bezrozumny rytualizm
Fałszywa pobożność to także pusty rytualizm. Dzieje się tak wtedy, gdy człowiek celebruje praktyki religijne bez wiary i zrozumienia sensu tych praktyk. Wiąże się to m.in. z problemem formacji liturgicznej wiernych. Zdarza mi się słyszeć opinie ludzi odchodzących od Kościoła, zamykających się w stwierdzeniu, że liturgia to są takie niezrozumiałe „czary mary”.
W tym ostatnim obszarze widziałbym szczególną misję duchowieństwa względem świeckich. Jeżeli bowiem podstawową cechą odróżniającą księży od reszty wiernych jest to, że mają wyłączność na przewodniczenie celebracjom liturgicznym, to oczekiwałbym od nich, że będą liturgicznymi specjalistami i że będą wprowadzać wiernych w znaczenie liturgii – jej istoty i znaczenia poszczególnych znaków.
Brak liturgicznej formacji wiernych może być również przejawem religijnego klasizmu. Polega on na tym, że traktuje się prostych ludzi jako zbyt głupich, by mogli zrozumieć istotę praktyk religijnych. Uważam taką postawę za bardzo szkodliwą.
Powyższa lista nie jest wyczerpująca, ale myślę, że pozwala uchwycić istotę problemu. Kolejną ważną kwestią jest pytanie, dlaczego w ogóle w chrześcijaństwie zewnętrzne praktyki religijne są potrzebne. Nierzadko spotykamy się przecież ze stwierdzeniem, że „najważniejsze to mieć Pana Boga w sercu”.
Apologia religijności
Kościół jest „sakramentem zjednoczenia całej ludzkości”. Liturgia jest też pewnym, niejako sakramentalnym celebrowaniem jedności między wierzącymi. Jednocześnie wylanie Ducha w trakcie liturgii daje łaskę, by tę jedność (w praktyce bardzo często mocno naruszoną) budować w codziennym życiu, w tych przestrzeniach, które stanowią treść życia powszedniego chrześcijanina.
„Trwali oni w nauce Apostołów i we wspólnocie, w łamaniu chleba i w modlitwach” (Dz 2,42), „Nie opuszczajmy naszych wspólnych zebrań, jak się to stało zwyczajem niektórych” (Hbr 10,25) Te nowotestamentalne fragmenty pokazują, jak duże znaczenie dla pierwszych chrześcijan miało wspólne praktykowanie aktów religijnych.
Ciekawą perspektywę na zrozumienie potrzeby zewnętrznego sprawowania kultu daje teoria religii René Girarda (odsyłam do wywiadu z Lucienem Scublą, antropologiem na temat tej teorii). Ten XX-wieczny historyk i antropolog wysunął hipotezę, że religia i składanie ofiar obecne w większości kultów dawnych były sposobem na odreagowanie napięć obecnych w społecznościach ludzkich.
Dzięki kultom i ofiarom wspólnota znajdowała „kozła ofiarnego”, którego uznawała winnym zła dotykającego społeczność i zrzucała na niego odpowiedzialność. Tego typu praktyki pozwalały uniknąć gwałtownych konfliktów i utrzymać wspólnotę w jej zorganizowaniu. Chrystus odmienia ten porządek w taki sposób, że On zastępuje wszelkie dotychczasowe ofiary. Od tej pory już nie ludzie czy zwierzęta stanowią ofiarę za grzech lub zło, lecz sam Bóg bierze na siebie zło obecne w świecie i życiu ludzkim na poziomie osobistym czy społecznym.
Nie znosi on jednak ofiary jako takiej, lecz ustanawia nową. Św. Paweł pisze, że „Chrystus bowiem został złożony w ofierze jako nasza Pascha” (1 Kor 5,7), a sam Jezus mówi: „Czyńcie to na Moją pamiątkę!” (Łk 22,19). Od tej pory to Chrystus, Bogoczłowiek, jest ofiarą. „On bowiem jest naszym pokojem. On, który obie części ludzkości uczynił jednością, bo zburzył rozdzielający je mur – wrogość” (Ef 2,14). Tak więc w religijnym akcie publicznym realizuje się z jednej strony potrzeba człowieka dotkniętego doświadczającym go złem, z drugiej zaś – nakaz samego Boga.
Akty kultu, symbole i czynności religijne kodują ponadczasowe treści i niosą je w sobie zapisane jak na dysku twardym. Uważam, że nawet fałszywa i rytualistyczna pobożność spełnia tę funkcję. Taką refleksje wzbudziły we mnie Biesy Fiodora Dostojewskiego, powieść, w której zarysowane jest napięcie między postawą wiary w Boga a radykalnym ateizmem i nihilizmem, związanym z pierwszymi ruchami rewolucyjnymi głoszącymi program socjalistyczny. W utworze znajduje się opis umierania Stiepana Trofimowicza Wierchowieńskiego. Wierchowieński nie był osobą szczególnie wierzącą, był kimś w rodzaju inteligenta, nieco histerycznego i przewrażliwionego na swoim punkcie. Na łożu śmierci przypomina sobie o tym, że jest Bóg i składa swoje pełne ufności wyznanie wiary w Jego miłosierdzie. I nie jest to wyraz tupetu zatwardziałego grzesznika, lecz pełne ufności wołanie dobrego łotra. Czy gdyby nie życie w kulturze znaczonej chrześcijaństwem (często przecież traktowanym powierzchownie), Wierchowieński pomyślałby o miłosierdziu Boga i znalazł w Nim ukojenie i nadzieję?
Nie chodzi mi o to, by powierzchowną, fałszywą pobożność usprawiedliwiać, ale by wskazać, że religijność sama w sobie jest dobra, nawet jeśli człowiek może nie wykorzystać jej pełnego potencjału. Nawet fałszywa pobożność może wydać dobre owoce. Dlatego nie uważam, by przeciwstawianie religijności i wewnętrznej duchowości było słusznym rozwiązaniem. Drogą jest przywrócenie jej właściwego miejsca i znaczenia.
Pobożność ludowa
W zewnętrznych przejawach pobożność ludowa zdaje się polegać na często bezrozumnym „mówieniu i działaniu”, o którym wspomina O. Szustak. Czy to znaczy, że mamy do czynienia z fałszywą pobożnością? Czy prości ludzie ze wsi są poganami?
Moją opinie na ten temat najlepiej oddaje wypowiedź śp. ks. Piotra Pawlukiewicza: „Chociaż sam nie zostałem wychowany w religii tradycyjnej i jestem z nią na bakier, to jednak biorę w obronę religijność w wymiarze tradycyjnym. Ona daje nam zabezpieczenie, jest mocnym fundamentem dla życia każdego człowieka. To, co nasz ojciec powiedział nam o Bogu, kiedy byliśmy dziećmi, to człowiek będzie pamiętał przez całe życie. […] Kiedyś zastukał ktoś do drzwi. Mama otworzyła. Stał tam taki brudny menel, fatalnie wyglądał. I poprosił o kubek wody. A wtedy ku mojemu zdziwieniu mama nalała kubek wody i wyniosła na klatkę schodową, żeby się napił. Powiedziała: »Bo kubka wody nie można człowiekowi odmówić, jak prosi«. To jest dla mnie lekcja miłosierdzia, której nigdy nie zapomnę. Ktoś powie, że to nic takiego, podać kubek wody. Dla mnie to jest wielkie. Jak ktoś prosi o kubek wody, to bez żartów, trzeba mu dać. […] Moja babcia lubiła chodzić do kościoła na dziesiątą. Zawsze chodziła na tę samą mszę. Tego, co Pani teraz powiem, nikomu nie opowiadałem. Mówiła, że lubi tę właśnie mszę, bo ksiądz tak powoli ręce rozkłada. To się starszej pani spodobało. I proszę mi wierzyć, dziesiątki razy już w życiu odprawiałem mszę świętą i za każdym razem, zawsze staram się bardzo powoli ręce rozkładać, bo to się mojej babci podobało. Takie lekcje religii pamięta się przez całe życie”.
Osobiście więc nie zdziwiłbym się, gdyby pobożność babci „klepiącej różaniec”, która z ufnością zawierza siebie Bogu, okazała się niekiedy prawdziwsza niż ta praktykowana przez wielkomiejskiego inteligenta czytającego Filokalia i jeżdżącego na rekolekcje ignacjańskie. Pobożność inteligencka naznaczona jest ryzykiem skupienia się na rozumowym wymiarze wiary. Czytanie kolejnej encykliki, traktatu teologicznego czy duchowego nie czyni automatycznie świętym. Pobożność ludowa zaś jest często bardzo praktyczna. Jest to codzienne oddawanie życia dla swych bliskich poprzez ciężką pracę. Jest to życie zasadami „Boga czcić, bliźniego kochać i zła unikać”. Jest to ufność, że „na każde dziecko Pan Bóg chleb da”.
Mój dziadek, gdy mijał kapliczkę z Matką Bożą, zawsze ściągał czapkę. I jest to katecheza, którą zapamiętam przez całe życie. Prosty „pobożnościowy” gest, który mówił tak wiele.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.