Wojna, którą Ukraina może wygrać
Ukraina, nawet dozbrojona amerykańskim sprzętem, nie ma szans na militarne zwycięstwo w wojnie z republikami samozwańczymi wspieranymi przez Rosję. Powinna zatem przenieść środek ciężkości na pole tej bitwy, gdzie ona oraz Zachód będą skuteczniejsi: otworzenie perspektyw rozwoju społeczno-gospodarczego i przekonanie Ukraińców, że lepiej będzie żyć we własnym, niepodległym kraju niż pod rosyjskim protektoratem.
Od kilku tygodni trwa rozejm na wschodniej Ukrainie. Tak jak wcześniejsze, to porozumienie, opracowane w zeszłym tygodniu w Mińsku przez przywódców Francji, Niemiec, Rosji i Ukrainy, nie ma twardego pokrycia. Realizacja zależy przede wszystkim od dobrej woli strony, która wiele razy złamała przyjęte przez siebie zobowiązania (memorandum budapesztańskie z 1994 roku, porozumienia z września ub. r.): Federacji Rosyjskiej. Ukrainie i Zachodowi pozostaje wiara, że tym razem będzie inaczej, ponieważ jeśli popatrzymy na sprawę trzeźwo, żadne z nich nie ma środków ani woli politycznej, aby „wymusić pokoj”. Zarazem trudno pogodzić się z tym, że przyszłość Ukrainy i, za nią, europejskiego układu bezpieczeństwa zależy od kaprysów jednego człowieka na Kremlu.
Najwyższy czas, aby Zachód odzyskał inicjatywę i przestał ograniczyć się do wygaszania pożarów, co jakiś czas rozpalanych przez Rosję lub jej wasali.
Taką strategią Moskwa skutecznie zamęczy zachodnią opinię publiczną, ale także samych Ukraińców, którzy zimą 2013 r. nie wyszli na ulicę po to, żeby prowadzić wojnę z sąsiadem.
Gęstość więzi rosyjsko-ukraińskich (osobistych, kulturalnych, językowych, gospodarczych), kruchość ukraińskiego narodu (na pewno ogromna większość Ukraińców nie chce zostać rosyjskimi obywatelami, ale grupa gotowa do złożenia najwyższej ofiary, aby obronić tej odrębności, raczej nie wystarczy do spełnienia wymogów zadania) oraz brak perspektywy na „wyjście” z sytuacji (o zwycięstwie nie ma co marzyć) skłaniają do tego, że jeśli Kremlowska strategia się utrzyma, Ukrainie nie tylko zagrozi konflikt „zamrożony” w Donbasie, ale też rozdrobnienie państwa.
Nawet zachodni Ukraińcy, w mowie najbardziej patriotyczni, nie wykazują dużej chęci do płacenia własnymi pieniądzmi i krwią za regiony i ludzi, których traktują jak obcych, zwłaszcza że ich utrzymanie staje im na drodze do zbliżenia z Unią Europejską.
Na więzi rosyjsko-ukraińskie lub słabe poczucie przynależności narodowej Ukraińców nie mamy dużego wpływu. Są to cechy długofalowe, które nie zmienią się z dnia na dzień. Polska na własnej skórze doświadczyła objawów ukraińskiego nacjonalizmu i naostrzenie tego miecza w stosunku do Rosji może kiedyś obrócić się przeciwko nam. Próby brutalnego zerwania więzi bardziej antagonizowałyby ukraińskie społeczeństwo i potwierdziłyby tezę Kremla, według której w Kijowie rządzą faszyści źle nastawieni do wszystkiego, co rosyjskie. Pozostaje więc otworzenie perspektywy na przyszłość. Innymi słowy: danie nadziei.
Dać nadzieję
Ogólna preferencja Ukraińców wobec obrony status quo i walka o przetrwanie zamiast rozwoju nie jest żadną nowością i taki tryb myślenia dominował jeszcze przed Majdanem. Wynika on m.in. z bardzo niskiego poziomu zaufania do prawa oraz wobec instytucji zarówno publicznych, jak i prywatnych (np. banki). Biorąc pod uwagę historię poplamioną skandalami korupcyjnymi, upadłościami lub po prostu zwyczajną – niemniej poważną – nieudolnością, można zrozumieć, że w tak nieprzewidywalnym środowisku ludzie nie bardzo dbają o jutro.
Po co płacić podatki lub zakładać lokaty, skoro tak czy owak pieniądze będą stracone?
„Ludzie przemijają, pozostają instytucje” – których Ukraińcy nie zdołali budować podczas ostatniego ćwierćwiecza niepodległości.
Stąd wrażenie, że państwo ma charakter wirtualny. Nie potrafi spełnić podstawowych potrzeb obywateli (bezpieczeństwo, edukacja, służba zdrowia…) i nie budzi lojalności. Przypomnijmy, że od początku „kryzysu” na Ukrainie ponad milion ludzi zostało przesiedlonych, w tym połowa uciekła do… Rosji. Część tych osób niewątpliwie bardziej identyfikuje się z rosyjskim narodem, ale wiele wybrało wschodni kierunek myśląc, że tam czeka lepsze życie. Tak bywa w kraju, gdzie ani naród, ani państwo nie są tak ugruntowane, aby przywiązać do siebie ludzi.
Budowa takiego państwa powinna więc stanowić najwyższy prioretyt dla Ukraińców oraz dla ich „przyjaciół” lub przynajmniej tych, którym zależy na istnieniu za pięć lat względnie suwerennej Ukrainy. Na to zadanie powinno się też przeznaczać najwięcej uwagi i zasobów. W zeszłym miesiącu Adam Rotfeld jeszcze raz powiedział „Gazecie Wyborczej”, że prędzej niż broni Ukraina potrzebuje pieniędzy. Większość krajów Unii Europejskiej podziela jego zdanie, ale nie spieszy się do wyciągnięcia portfela. To wygodne: z jednej strony usprawiedliwiamy odmowę dostarczania broni nieskutecznością tego rozwiązania, z drugiej wahamy się przed udzieleniem szerokiego programu pomocy gospodarczej, ponieważ nie wiemy, jak wojna będzie się toczyła. Koniec końców, wydajemy oświadczenie za oświadczeniem po każdym zuchwalstwie Rosji i biernie czekamy, aż seria się zatrzyma sama lub mocą naszego magicznego myślenia.
„Plan Marshalla”
Obawy przed wyrzuceniem pieniędzy w błoto są jak najbardziej uzasadnione, ale Unia, która chwali się potęgą „cywilną” i „transformatywną”, a ma świeże doświadczenie z rozrzutnikami (Grecja), nie może się ukryć za tym pretekstem, aby kupić sobie czyste sumienie.
Zresztą wielki „plan Marshalla” dla Ukrainy, za którym opowiadali się m.in. Bernard-Henri Lévy i George Soros, niekoniecznie miałby formę darowizny i mógłby się opłacać zarówno politycznie, jak i ekonomicznie.
Marnotrawstwo w ukraińskim sektorze energetycznym jest zjawiskiem dobrze znanym i zbadanym. Przez wiele lat monopolistyczny Naftogaz kupował od rosyjskiego Gazpromu „błękitne” paliwo w przyjaznej cenie w zamian za polityczne posłuszeństwo Kijowa. Zwykli konsumenci płacili jeszcze mniej poprzez system subwencji (według MFW pochłonęły one w 2013 r. 7% PKB!), a przemysłowym odbiorcom oferowano taryfy w zależności od układów i grubości łapówki. Brak bodźców dla inwestowania w utrzymanie infrastruktury i poprawę efektywności energetycznej (modernizacja budynków i sieci cieplnych) powoduje, że dziś Ukraina zużywa rocznie koło 60 miliardów metrów sześciennych gazu, z których dwie trzecie pochodzi z importu.
Dla porównania, Polska w podobnym uwarunkowaniu klimatycznym i z trochę mniejszą ludnością konsumuje cztery razy mniej gazu, a jej PKB jest trzy razy większe. Mimo to w Unii należy do grupy krajów, które mają najgorsze wyniki w zakresie efektywności energetycznej. Ten przykład pokazuje skalę marnotrawstwa na Ukrainie, ale też ogromny potencjał oszczędności stosunkowo łatwych do pozyskania. Zamiast płacić za ciepło, które bezużytecznie znika w atmosferze z powodu niskiej efektywności energetycznej, Ukraińcy mogliby inwestować w infrastrukturę, tworzyć lokalne miejsca pracy i sprzyjać rozwojowi gospodarczemu kraju. Ale do tego potrzebny jest kapitał początkowy.
50 miliardów euro
W zeszłym miesiącu dyrektor Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW) ujawniła, że na poziomie technicznym doszło do porozumienia z ukraińskim rządem, aby udzielić kredytu w wysokości 15,5 miliardów euro. Tak zwana pomoc makroekonomiczna jest oczywiście niezbędna, aby Ukraina oddaliła się choćby o krok od przepaści bankructwa, ale jeśli kredyt ledwo wystarczy na spłacenie starych długów, Kijów nie ma szans na odbicie się od dna.
Wyzwanie jest poważne: rezerwy walutowe wynoszą obecnie 5,6 miliardów dolarów (rok temu ponad 20 miliardów), jedno euro jest warte 30 hrywien (rok temu 11) i PKB, który już się skurczyło w zeszłym roku o 7,5%, najprawdopodobniej spadnie w 2015 r. jeszcze o 5%.
MFW co prawda dodał, że pakiet wyniesie 40 miliardów dolarów na cztery następne lata. Ta suma jest już bliżej 50 miliardów rozliczonych przez George’a Sorosa. Ale trzeba byłoby również upewnić się, że świeże środki będą wydane szybko i w sposób widoczny dla społeczeństwa, aby pomogły podnosić morale. Z tego punktu widzenia samorządy powinny odegrać większą rolę niż dotychczas.
Decentralizacja stanowi teraz dla Ukrainy jedną z najpilniejszych reform do prowadzenia. Na tę kwestię kładą nacisk instytucje zachodnie w imieniu „dobrego zarządzania”, ale też Rosja oraz samozwańcze republiki Doniecka i Ługańska, które w ten sposób chcą zagwarantować domniemanie zagrożone prawa grup etnicznie lub kulturowo rosyjskich. Polska jest w tej sprawie kluczowym partnerem dla ukraińskich władz, które najprawdopodobniej będą się inspirować naszym doświadczeniem w zakresie samorządności na potrzeby własnej decentralizacji.
Inicjatywa dla Trójkąta Wejmarskiego
Powierzenie samorządom funkcji w wykorzystywaniu pomocy międzynarodowej zachęciłoby władze centralne do przyjęcia reformy, a władze lokalne do korzystania z nowych kompetencji. W ten proces powinny się angażować samorządy innych krajów Unii Europejskiej w celu przekazania dobrych praktyk i nawiązania kontaktów na poziomie bliższym „zwykłym” mieszkańcom. Przecież zbliżenie z UE nie może przynosić zysków wyłącznie dla firm korzystających z umowy stowarzyszeniowej.
Drugą inicjatywą powinno być przeznaczenie dużej puli na rzecz efektywności energetycznej, szczególnie w sektorze mieszkaniowym. Wzrost cen energii budzi pewne niezadowolenie społeczne, które mogłoby się uspokoić, jeśli równolegle byłyby prowadzone pracy modernizacyjne umożliwiające zmniejszenie zapotrzebowania na energię. Byłby to zarazem typ programu, który samorządy potrafiłyby prowadzić (z ewentualnym doradztwem zewnętrznym).
Plan mógłby być przedstawiony jako inicjatywa Trójkąta Wejmarskiego z udziałem Unii, Stanów Zjednoczonych, ale także Kanady lub Japonii, które w ramach G7 potępiły naruszanie przez Rosję fundamentów prawa międzynarodowego. Zaangażowanie Francji i Niemiec w sprawie ukraińskiej już nie budzi wątpliwości, do tego oba mocarstwa mają firmy światowego formatu w branży efektywności energetycznej (Saint-Gobain, Schneider Electric, Siemens…) i kwestia zmiany klimatu jest dla nich ważna, zwłaszcza dla Paryża, który w tym roku ugości konferencję COP21. Dzięki odpowiednim inwestycjom Ukraina, należąca obecnie do grupy 20 największych emitentów gazów cieplarnianych, mogłaby dać przykłady korzyści gospodarczych wynikających z walki z globalnym ociepleniem.
Na terenie militarnym już nie wygramy
Polska jest domem dla wielu firm z zaawansowanymi technologiami w dziedzinie efektywności energetycznej (np. uczestnicy programu GreenEvo): w ramach takiego planu mogłyby one zdobyć nowy rynek.
Polskie doświadczenie w samorządności jest w tej perpektywie bardzo cenne i ogólnie rzecz biorąc, polska dyplomacja znalazłaby tą drogą sposób, aby wrócić do gry i do stołu negocjacyjnego.
Pieniądze pochodziłyby ze źródeł zidentyfikowanych przez George’a Sorosa (środki z Europejskiego Mechanizmu Stabilizacji Finansowej, Europejski Bank Inwestycyjny, Bank Światowy, Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju…), które często już prowadzą programy skierowane do Ukrainy, ale z powodu braku zdolności administracyjnych na miejscu nie są do końca wykorzystywane. Planowana na kwiecień konferencja inwestorów dla Ukrainy byłaby okazją, aby włączyć do gry prywatne fundusze.
Czy poprzez impotencję stricte wojskową konfliktu z Rosją o Ukrainę już nie wygramy? Leży w naszej mocy, żeby tę wojnę przenieść na pole, które będzie nam bardziej przyjazne, czyli rozwoju gospodarczego i dobrego zarządzania. Siła przykładu jest zresztą jedynym narzędziem do dyspozycji Ukrainy, aby mogła kiedyś ewentualnie odzyskać Krym i całość Donbasu. A my, zamiast pokładać wiarę w Putinie, dajmy nadzieję Ukraińcom. Też udowodnimy sobie w ten sposób, że jeszcze potrafimy grać, a nawet wygrać.