Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Piotr Kaszczyszyn  21 lutego 2015

Po pierwsze seks

Piotr Kaszczyszyn  21 lutego 2015
przeczytanie zajmie 5 min

Czy głupiutki kinowy przebój może powiedzieć nam coś o konsekwencjach współczesnego lewicowego feminizmu? „50 twarzy Greya” wskazuje, że dzisiejsza „kobieta wyzwolona” jest przede wszystkim obiektem seksualnym, a jej wyzwolenie oznacza w pierwszej kolejności wybór ulubionej pozycji w trakcie stosunku. No chyba, że twoim kochankiem jest Christian Grey to nawet i to zostanie określone z góry w odpowiednim kontrakcie.

Betty Friedan w fundamentalnej dla myśli feministycznej (zapoczątkowującej drugą, po ruchu sufrażystek, falę feminizmu) pracy pt. „Mistyka kobiecości” wyróżniła trzy zasadnicze komponenty budujące kobiecą tożsamość. Po pierwsze, macierzyństwo realizowane w ramach instytucji małżeństwa. Po drugie, seksualność i bezpośrednio z nią związana kwestia kobiecej urody. Po trzecie, praca zawodowa, wykształcenie oraz poczucie samorealizacji. Odnosząc je do sytuacji kobiet z amerykańskiej klasy średniej żyjących w latach 50. i 60., wskazała na jednostronny i infantylny wzór realizowanej wówczas kobiecości.

Punktem wyjścia do jego skonstruowania była biologiczność. Pomysł był prosty. Skoro kobieca anatomia przystosowana jest do rodzenia dzieci, na poziomie społeczno-kulturowym rolą kobiety była rola matki i żony. Kobiecość, zdeterminowaną biologicznie, realizować można było tylko za pomocą macierzyństwa i w ramach małżeństwa. Nieprzypadkowo piszę o samym macierzyństwie, bo w propagowanej wizji związku małżeńskiego nie było mowy o partnerskim rodzicielstwie i przekonaniu, że posiadanie potomka jest realizacją natury ludzkiej, w równym stopniu przypadające mężczyźnie i kobiecie jako ludziom. Kobieta z samej natury miała być pasywna, bierna i uległa; wyczerpująca kobiecość wyłącznie poprzez pierścionek na palcu, gromadkę dzieci i zadbany dom. Mężczyzna natomiast miał być istotą twórczą, kreatywną i aktywną. Jego kulturowo rozumiana męskość nie była zdeterminowana wyłącznie poprzez biologię, nie kończyła się na ojcostwie; jego misją miało być przekształcanie świata jako polityk, przedsiębiorca czy naukowiec.

W tak zarysowanej wizji kobiecej tożsamości nie było oczywiście miejsca na spełnienie zawodowe czy realizację marzeń wybiegających poza obowiązki gospodyni domowej. Praca zarobkowa miała całkowicie uniemożliwiać realizację kobiecości jako macierzyństwa i małżeństwa.

Młodym dziewczynom nie odmawiano prawa do wyższego wykształcenia, ale jednocześnie wykładowcy wplątani w propagowanie tej wizji kobiecości („mistyki kobiecości”, jak nazywa ją Friedan) zniechęcali je do pogłębionych studiów. Co więcej na niektórych college’ach zaczęły pojawiać się zajęcia z przystosowania do życia w rodzinie, a same dziewczęta, podążając za „mistyką kobiecości”, często porzucały studia dla małżeństwa bądź traktowały je jako czas poszukiwania męża, a nie okres rozwoju osobistego oraz intelektualnego dojrzewania. Posuwano się nawet do rozpowszechniania twierdzeń, iż dobre wykształcenie uniemożliwi im prowadzenie szczęśliwego życia seksualnego. Atmosferę „mistyki kobiecości” znakomicie oddają słowa Lynna White’a, w latach 1943-58 rektora Mills College: Przestańmy dyskutować o białkach, węglowodanach i tym podobnych, oszczędzimy sobie zachodu. Wystarczy zauważyć, że angielska rozgotowana brukselka ma nie tylko gorszy smak i konsystencję, lecz także jest uboga w witaminy.

W propagowanie tak skonstruowanej kobiecej tożsamości zaangażowani byli zarówno przedstawiciele świata akademickiego, redaktorzy najpoczytniejszych magazynów dla pań, jak i spece od reklamy, zarabiający na kolejnych rodzajach proszku do prania i kosmetyków (w końcu młoda dziewczyna czymś musi przyciągnąć do siebie potencjalnego kandydata na męża, a pani domu musi podobać się małżonkowi, wracającemu do domu po całym dniu ciężkiej pracy).

Konsekwencje „mistyki kobiecości” były opłakane. Tożsamość Jane Smith, z kobiecością determinowaną wyłącznie biologicznie, była tożsamością wybrakowaną. Jane Smith nie była sobą, lecz żoną Johna Smitha oraz matką Briana i Lilly. Infantylna, intelektualnie niedojrzała, niezdolna do zdefiniowania siebie poza rolą matki i żony, nie mogła prowadzić w pełni szczęśliwego i wartościowego życia.

Niestety, współczesna feministyczna wizja „kobiety wyzwolonej”, która z akademickich prac trzeciej fali feminizmu przeszła do kultury popularnej, zastąpiła jeden infantylny i jednostronny wzorzec kobiecości drugim.

Na początek dwa wielkie plusy: odejście od kobiecości definiowanej wyłącznie przez pryzmat biologii oraz oddanie kobietom możliwości samorealizacji zawodowej i wpływania na kształt rzeczywistości, bez bzdurnych opowieści o wrodzonej pasywności kobiecej natury.

Dalej jest już tylko źle. Zamiast partnerskiej wizji małżeństwa i macierzyństwa jako realizacji dojrzałej wizji człowieczeństwa, mamy atak na instytucję małżeństwa jako takiego. Ukoronowaniem tej tendencji są koncepcje poliamorystów, proponujących wieloosobowe, mobilne i zmienne związki seksualne, w zależności od tymczasowych zachcianek i emocji, bez potrzeby wysiłku budowania dojrzałego związku pomiędzy dwojgiem ludzi. Jak na łamach Newsweeka mówił Krzyś Pacewicz:

Krzysztof Pacewicz, student ostatniego roku filozofii, publicysta, 24 lata: – Byłem zmęczony i sfrustrowany monogamią. Dlaczego? Ogranicza emocjonalną i seksualną ekspresję, przez co ma negatywne skutki. Nieustanne pozostawanie w monogamii powoduje wysoki poziom frustracji. Ludzie w takich związkach ciągle się kłócą, już sami nie wiedzą, o co.

Zamiast macierzyństwa wynikającego z biologicznej koncepcji kobiecości, dzisiaj na pierwszy plan wysuwa się seksualność. Tak jak w przeszłości uroda służyła do zdobycia męża, tak dzisiaj służy do usidlania kolejnych kochanków. A w oderwaniu od małżeństwa i macierzyństwa „kobieta wyzwolona”, chociaż mówi o swojej podmiotowości, bo w końcu sama dobiera sobie kochanków, wciąż definiowana jest przede wszystkim przez swoją atrakcyjność seksualną – jako obiekt seksualny. Jedyne, co nie uległo zmianie, to zawartość portfeli przedstawicieli branży kosmetyków. Dołączyli do nich producenci różnej maści środków antykoncepcji oraz seksualnych gadżetów, których „50 twarzy Greya”było pełne.

Patologicznym zwieńczeniem tego seksualnego wzorca jest przekonanie części środowisk feministycznych o pozytywnej roli przemysłu pornograficznego.

Znakomicie zarabiające gwiazdki porno, obecne już nawet na Twitterze (sic!), miałyby reprezentować kobiecość wyzwoloną i podmiotową, która w pełni rozporządza swoją seksualnością, decydując się na wymianę urody (często produkowanej przez chirurgów plastycznych) na kolejne zera na koncie.

W tym miejscu dochodzimy do „50 twarzy Greya”, które są obrazem o zdeformowanej seksualności traktowanej jako hedonistyczna transakcja.

Kluczowym momentem filmu jest, jak określają je główni bohaterowie, spotkanie biznesowe, w czasie którego zamierzają podpisać umowę porządkującą ich seksualne kontakty. Po pierwsze jest to seks antybiologiczny, bo pozbawiony jakiegokolwiek kontekstu rodzicielskiego (osobnym punktem umowy jest wskazanie przez Christiana Greya ginekologa i środków antykoncepcyjnych, jakie ma zażywać jego kochanka). Po drugie to seks pozbawiony odniesień duchowych, sprowadzony do czystej fizyczności. Podpisywany kontrakt wymienia enumeratywnie kolejne, coraz bardziej patologiczne i poniżające seksualne „igraszki”. Ale skoro główna bohaterka w podpisywaniu umowy jest wolna, ba, może nawet wykreślić punkty, które najbardziej jej nie pasują (!), to przecież wszystko jest zgodne z wizją podmiotowej kobiecości. Witajcie na wolnym rynku miłości, pejczyków i różowych kajdanek.

Niezwykle interesująco przedstawia się medialne otoczenie filmu. Z jednej strony stał się doskonałą okazją do reklamy dla Durexa, który idealnie wpasowuje się w seksualność sprowadzoną do przyjemności równoważnej kupieniu nowego samochodu. Z drugiej główną piosenkę dla filmu skomponowała muzyczna ikona współczesnego feminizmu Beyoncé, która w piosence „Drunk in love” śpiewa I get filthy when that liquor gets into me, więc nie dziwię się, że również nie miała problemu z wpasowaniem się w obraz z seksem sadomaso na pierwszym planie.

Paradoksalnie, marną nadzieję na zerwanie z czysto seksualnym wzorcem kobiecości daje sam film, który na drugim planie jest także współczesną, mocno pokręconą wersją „Kopciuszka”.

Zamiast balu mamy wywiad, gdzie Anastasia poznaje Christiana, który może nie jest księciem, ale jako właściciel wielkiej firmy może pochwalić się imponującą kolekcją samochodów i prywatnym helikopterem. Ostatecznie główna bohaterka nie podpisuje upadlającej ją umowy (co nie znaczy, że nie praktykuje „zabaw” z pejczykiem), a w kolejnych częściach książki dzięki szczeremu uczuciu udaje się jej odwieść Christiana od patologicznych praktyk i wychodzi za niego za mąż.

Czy daje to jakieś pocieszenie? Nie bardzo, biorąc pod uwagę, że taka trylogia (książka jest zdecydowanie ostrzejsza od filmu) w ogóle powstała i sprzedała się w 150 mln egzemplarzy. I jeśli gdzieś mamy szukać zagrożenia dla konserwatywnej moralności, to właśnie w takich infantylnych filmach, a nie w snobistycznej „Nimfomance”.