Czekając na strzały
Kaczyński podpala Polskę, jest niebezpiecznym rewolucjonistą, atmosfera jak przed zabójstwem prezydenta Narutowicza. Wszyscy wiemy, jak takie działania się kończą: czekamy już tylko na strzały. Polscy intelektualiści i komentatorzy dawno oderwali się od resztek rzeczywistości.
W sobotę odbył się marsz organizowany przez PiS w obronie demokracji i wolnych wyborów. W ramach tradycyjnego w takich wypadkach „hejtowania” Kaczora usłyszeliśmy po raz kolejny porównania odwołujące się do II Rzeczpospolitej i kampanii nienawiści, która miała być przyczyną zabójstwa prezydenta Narutowicza. Czyli po raz kolejny słyszeliśmy bzdury. Tak, Jarosław Kaczyński wyprowadził na ulice ludzi. W legalnej manifestacji. Tak, część jego retoryki można określić jako radykalną. Ale w tym miejscu dalsze porównania przestają mieć sens.
II Rzeczpospolita była krajem diametralnie odmiennym od dzisiejszej Polski, również w sposobie wyrażania emocji społecznych i uprawiania polityki. Państwo powstawało na gruzach, jakie zostawiła po sobie I wojna światowa – dla naszych rodaków trwająca aż do 1921 roku, wraz z wojną o granice.
Okres ten przyzwyczaił ówczesnych Polaków do ciągłej obecności przemocy w życiu, stąd i życie polityczne w II Rzeczpospolitej w tę przemoc obfitowało. Od bojówek partyjnych, przez bójki na uniwersytetach, do strzelania z broni palnej, zamieszek i zbrojnych starć.
W wyidealizowanej przez nas II Rzeczpospolitej przemoc i terror polityczny były na porządku dziennym. Po mord polityczny sięgała skrajna lewica i bojówki ukraińskich nacjonalistów.
Strzelano jednak również do protestujących robotników czy chłopów. Co więcej, od 1926 roku władzę w kraju oparto na przemocy – tak ją zdobyto i w ten sposób utrzymywano. Skutkowało to militaryzacją życia politycznego, tworzeniem bojówek przez prawie każdą partię polityczną i coraz większą brutalizacją tej sfery życia społecznego. Narodowcy bili się z komunistami, komuniści z sanacją, mniejszości między sobą i z wszystkimi innymi. Przedstawiciele młodzieżówek brali przeciwników pod ostrzał nie tylko medialny.
Rząd używał przemocy wobec opozycji, co pięknie opisał Stanisław Cat-Mackiewicz w swojej „Historii Polski od 11 listopada 1918 do 17 września 1939”:
(…) na artykuł Cywińskiego z wyrazem „kabotyn” nikt pierwotnie nie zwrócił uwagi, ale dopiero naprawiacki „Naród i Państwo” wystąpił z denuncjatorskim artykułem, twierdząc, że Cywiński obraził zmarłego Marszałka wyrazem „kabotyn”. Wtedy generał Dąb-Biernacki, zamieszkujący jako inspektor armii w Wilnie, nakazał oficerom pobicie Cywińskiego i redakcji „Dziennika Wileńskiego”. Oficerowie przyszli do mieszkania profesora Cywińskiego i pobili go nieludzko w oczach jego żony i małej córeczki, potem udali się do redakcji „Dziennika Wileńskiego”, gdzie pobili równie zacnego człowieka, redaktora Aleksandra Zwierzyńskiego, byłego wicemarszałka sejmu, i część personelu redakcyjnego. Władze cywilne zjawiły się, podziękowały oficerom i aresztowały Cywińskiego i redaktorów Zwierzyńskiego i Federowicza.
Opozycja zaś atakowała nie tylko rząd, ale i siebie nawzajem. Szczególne nasilenie przemocy politycznej nastąpiło wraz z radykalizacją poglądów politycznych. I tak ogólnik władz warszawskich PPS z 30 maja 1934 roku (…) sprecyzował następujące zadania w walce z ONR (…) 5) stosowanie siły fizycznej wobec członków ONR w dzielnicach robotniczych i w całej Warszawie. Przemoc obejmowała nie tylko miasta: w 1937 roku, w trakcie wielkiego strajku chłopskiego, trup ścielił się gęsto. 23 sierpnia, w trakcie pacyfikowania strajkujących chłopów w Kasince Wielkiej, policja otworzyła ogień, zabijając 9 osób. W tym samym czasie w Majdanie Sieniawskim zginęło 15 osób, w Jabłonce 4, a w Muninie 7.
III Rzeczpospolita zbudowana została na fundamencie okrągłostołowego porozumienia; tym samym wykluczono jakiekolwiek formy fizycznej agresji i przemocy.
Po prostu Polacy ich nie akceptują – widać to przy corocznych relacjach z Marszu Niepodległości: poziom agresji na tej imprezie jest znacznie niższy niż na większości zgromadzeń publicznych w państwach Europy Zachodniej, a jednak prezentowany jako coś całkowicie niedopuszczalnego.
Tymczasem wbrew wszelkim zaklęciom mediów i lewicujących intelektualistów, Jarosław Kaczyński jest urodzonym formalistą. Jest takim samym wytworem okrągłostołowej jak pozostali politycy III RP. Nie marzy się mu marsz na Warszawę, narodowa rewolucja czy dzień sznura. Organizowana przez niego impreza ma „betonować” elektorat, ale nie podpali Polski. Jego pomysłem na zmianę wyników jest ustawowe skracanie kadencji, a nie krwawa rewolucja.
W ostatnich latach mieliśmy jeden przykład przemocy politycznej na skalę porównywalną z tym, co działo się w dwudziestoleciu międzywojennym – było to zabójstwo Marka Rosiaka, pracownika biura PiS, przez Ryszarda Cybę planującego zabójstwo m.in. Jarosława Kaczyńskiego. To wydarzenie rzeczywiście można przyrównywać do sprawy Narutowicza. I tu, i tu mamy osobę z oczywistymi zaburzeniami psychicznymi, która w atmosferze nagonki popełnia zbrodnię. Skala ataków na polityków PiS w 2010 była rzeczywiście olbrzymia, a ich formuła, widoczna w relacjach z Krakowskiego Przedmieścia, wielokrotnie przekraczała granice.
Przeprowadzenie legalnej manifestacji przez legalną partię polityczną nie może się z tym w żaden sposób równać.
„Gazeta Wyborcza” i przyjaciele po raz kolejny wykazują się elementarnym niezrozumieniem zmian, jakie zaszły w polskim społeczeństwie przez ostatnie półwiecze. Tak jak w latach 90. bali się czarnych sotni endecji, które miały wyskoczyć z politycznej zamrażarki i wysłać redakcję z Czerskiej na Madagaskar, tak dziś wierzą, że organizowanie antyrządowych manifestacji oznacza nagonkę na legalne władze. Tymczasem społeczeństwo polskie przeszło głębokie zmiany. W latach 90. nie miało ochoty głosować na kolejne mutacje postendeckich partyjek, a dziś nie myśli o polityce przez pryzmat pałki, kastetu czy karabinu. Panowie redaktorzy, nie macie się czego bać – również przy Waszym udziale udało się całkowicie wyprać nasze społeczeństwo z tendencji do stosowania politycznej przemocy. Kilka zdemolowanych przystanków i powyrywanych znaków drogowych przy okazji listopadowego święta nijak się ma do zabaw naszych dziadków i pradziadków. Nie ma więc co wieszać strzelby nad głową Jarosława Kaczyńskiego; w tej sztuce ona nie wypali.