Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Petros Tovmasyan  11 sierpnia 2014

Tovmasyan: Wojny w Karabachu nie będzie

Petros Tovmasyan  11 sierpnia 2014
przeczytanie zajmie 3 min

Pamiętam pierwszą (i mam nadzieję ostatnią!) wojnę o Karabach. Mieszkałem dość daleko od miejsc, w których prowadzone były działania zbrojne – dla mnie wojna to były głównie pogrzeby, bardzo dużo pogrzebów.

Naprzeciwko nas, w małym mieście Masis pod Erewanem, mieszkała rodzina wojskowego, którego imienia nie potrafiłbym teraz sobie przypomnieć. Jego dzieci były w moim wieku. Nigdy nie zapomnę dnia, w którym młody wojskowy o bardzo smutnej twarzy minął mnie na schodach i wszedł do ich mieszkania. Nie zapomnę też krzyku, który usłyszałem chwilę później. Ciało jej męża zostało rozerwane na strzępy; kilkunastu ormiańskich żołnierzy popełniło błąd, za który zapłacili najwyższą cenę. Po zdobyciu azerskich terenów nie chcieli kopać nowych okopów – zamiast tego zajęli pozostawione azerskie. Ich koordynaty były przez wroga doskonale znane, więc tej samej nocy azerska bomba wylądowała prosto na nich. Nikt nigdy nie może wyobrazić sobie bólu wielodzietnej rodziny, która straciła jedynego żywiciela. Ciało naszego sąsiada musiało zostać złożone i zszyte, bo w Armenii jest zwyczaj urządzania ceremonii pogrzebowych przy otwartej trumnie. Pamiętam dobrze jego dziwną, pozszywaną twarz, po której ciężko mi było go rozpoznać. Większość pogrzebu zorganizowało sąsiedztwo, bo rodzina była w zbyt wielkim szoku. Wszyscy czuli się w obowiązku wsparcia pochówku bohatera, który oddał życie za ojczyznę.

Wojna o Karabach była okrutna, krwawa i bezsensowna – wywołana wyłącznie po to, aby Rosja mogła trzymać w szachu tę część Kaukazu.

Dwa absolutnie nieprzygotowane do takiego okrucieństwa narody musiały zderzyć się w prowizorycznej wojnie na noże i strzelby myśliwskie. W 1994 roku pod naciskiem opinii międzynarodowej i Rosji zawarto zawieszenie broni. Na mocy porozumienia Karabach stał się „niezależną republiką”, której społeczność międzynarodowa słusznie nie uznała, bo w gruncie rzeczy to marionetkowe państewko pod całkowitym panowaniem Armenii. Zawieszenie broni przez kolejnych 20 lat trzymało w szachu oba narody: rozdmuchane wydatki na armię i obowiązkowa wieloletnia służba wojskowa niszczą gospodarki i blokują demokratyzację. Armenia jest rządzona przez prorosyjską, post-KGBowską oligarchię, która doprowadziła gospodarkę na skraj przepaści. Jeszcze kilka lat temu Armenia razem z kilkoma państwami afrykańskimi była na liście najgorzej rozwijających się państw świata. Azerbejdżan zaś poszedł w stronę dyktatury: krajem rządzi klan Əliyevów – młody Ilham w 2003 roku zastąpił ciężko chorego Heydəra, nie zmienił się jednak sposób rządzenia.

Krwawe masakry na przeciwnikach politycznych, prywatyzacja państwa, brak wolnych mediów. Oba kraje są formalnie republikami prezydenckimi, jednak od dwóch dekad nie odbyły się w żadnym z nich demokratyczne wybory.

Najważniejszym rozgrywającym relacji tych obu krajów jest Moskwa, gdzie od lat podejmowane są najważniejsze decyzje.

W ostatnich dniach media podają informację o możliwości wybuchu kolejnego konfliktu na Kaukazie.

Przyznam szczerze, że panicznie boję się tej wojny. Mój osiem lat młodszy kuzyn, który zresztą szkołę podstawową ukończył w Polsce, odbywa obowiązkową służbę wojskową i siedzi w tej chwili w okopach na granicy między Azerbejdżanem i Karabachem. Od tygodnia ostrzał jest permanentny. Dla tamtych chłopców wojna już się zaczęła. Społeczeństwa karmione od dwudziestu lat wojenną propagandą wydają się niezdrowo podniecone perspektywą kolejnej wojny. Jedynie stare kobiety, które straciły synów w poprzedniej, proszą Boga, aby tym razem oszczędził cierpień.

Spędziłem kilka dni na przeszperaniu Internetu we wszystkich znanych mi językach w celu znalezienia odpowiedzi na pytanie – czy będzie wojna. Dziś jestem znacznie spokojniejszy, niż byłem na początku zeszłego tygodnia. Powody wzmożenia działań wojennych w Karabachu najprawdopodobniej są następujące: po pierwsze Armenia jest u progu dołączenia do tzw. Unii Eurazjatyckej, która ma być swego rodzaju postsowiecką karykaturą Unii Europejskiej. Sprytni Ormianie wymyślili, by do Unii dołączyć wraz z nieuznawaną przez nikogo marionetkową Republiką Karabachu, co spowodowałoby, że Azerowie musieliby na zawsze zapomnieć o odzyskaniu tych terenów, skoro stałyby się częścią Unii Euroazjatyckiej, mającej na czele Rosję. Əliyev chce więc za wszelką cenę zapobiec połączeniu Karabachu z Unią. Druga kwestia dotyczy rozgrywki między Władimirem Putinem a prezydentem Azerbejdżanu, który jak dotąd nie zabrał głosu w sprawie konfliktu z Ukrainą.

W przeciwieństwie do rządu Armenii, który chyba jako pierwszy kraj uznał aneksję Krymu. Əliyev gra z Putinem w niebezpieczną grę, na której końcu może czekać ucięta głowa azerskiego satrapy, czego efektem ubocznym muszą być trupy ormiańskiej i azerskiej młodzieży.

Wreszcie wojny nie będzie z bardzo prozaicznego powodu: zbliża się zima, a armie tamtych regionów nie dysponują pełnym ekwipunkiem na każdą porę roku. Stroje i sprzęty odmawiają posłuszeństwa w trakcie srogich zim, a żołnierze mają znacznie niższe morale. Wojny w tych krajach muszą zaczynać się na wiosnę, a kończyć wraz ze zbliżającą się zimą; tak tu jest od zawsze. Zatem na szczęście doniesienia mediów o zbliżającym się konflikcie są chybione, ale dobrze się dzieje, że świat przypomni sobie o kolejnym regionie, w którym ludzie muszą umierać w imię rosyjskiego imperializmu. Niech dobry Bóg chroni Ormian, a Allah Azerów – przed Władimirem Putinem.