Sportowa złość
Bieganie, joga, squash, kolarstwo, siłownia, fitness, tenis – sporty klasy średniej, które po prostu wypada uprawiać, nie powinny wywoływać niczyjej krytyki. Kiedyś między blokami biegał Rocky, dziś Frank Underwood po parku – dobry wygląd stał się synonimem wyższej pozycji społecznej. Lecz co wtedy, gdy ta sama klasa średnia zacznie używać przestrzeni publicznej do uprawiania sportów zespołowych? Wtedy rodzi się problem.
Czy zbudowanie orlików (lub ogólna poprawa infrastruktury) ułatwiło grę w koszykówkę czy piłkę nożną albo ręczną?
Wątpliwości rodzi częsta u lokalnych urzędników logika, która na przykład w Piwnicznej kazała przykręcić trzystukilogramowe figury szachowe do granitowej szachownicy, żeby się nie zniszczyły.
Albo dlatego, że zbudowany obiekt wymaga ochrony, obsługi, napraw, oświetlenia – co daje urzędnikom paletę argumentów do ograniczania dostępu do obiektów. Te nowo budowane są obwarowane wielopunktowymi obostrzeniami, których gmina albo nie chce, albo nie może wypełnić, bo obiekty rekreacyjne i tak znajdują się na końcu listy priorytetów. Finalnie więc ogólnodostępny betonowy plac, na którym stały dwa podniszczone kosze i dwie bramki zaznaczone kamieniami, zamienia się w wypieszczony, wychuchany, stanowiący gminną dumę obiekt, z którego można korzystać kilka godzin w tygodniu poza weekendami. W takim wypadku władze z otwartymi rękoma witają wszystkich, którzy za zadbane boisko są chętni zapłacić kilkadziesiąt złotych za godzinę. Czy dzieciaki latające za piłką, czasem cały dzień, stać na wynajem boiska częściej niż raz czy dwa w tygodniu? Nie. Czy stać na to klasę średnią, która coraz częściej towarzysko wychodzi uprawiać sport? Jak najbardziej.
Moda na sport jest czymś pożądanym, tym bardziej, że wystarczy popatrzeć na statystyki uczestnictwa młodzieży w lekcjach WF czy na problem z otyłością. W największej mierze powinno zależeć nam na propagowaniu ruchu wśród najmłodszych, na zasadzie wyrobienia przyzwyczajeń. W żadnym wypadku interesem władz nie powinno być zarządzanie własnością w taki sposób, żeby generować jak największe zyski, ponieważ wtedy nie ma powodu, dla którego boisko czy plac nie mogłoby być prywatne.
Konkluzja ta wynika z faktu, że celem nadrzędnym nie jest oddzielone od wszystkiego zdrowie mieszkańców, a budowanie społeczności poprzez możliwość spędzania czasu razem, w przestrzeni, w której młodzież i rodziny mogą nawiązać kontakt z sąsiadami czy szerszym kręgiem mieszkańców osiedla.
Taka przestrzeń jest podstawową płaszczyzną, na której tworzy się polityczność w wymiarze lokalnym oraz ogólnomiejskim. W obecnym momencie zarządzanie przestrzenią publiczną idzie dokładnie w tę samą stronę, w którą idą całe polskie osiedla – alienacji wedle podziału majątkowego lub interesu władz gminnych. W lipcu w Katowicach mieszkańcy prestiżowego osiedla Dębowe Tarasy protestowali przeciw budowie przedszkola, ponieważ nie mieściło się to w ich wyobrażeniach o ogrodzonym osiedlu z najwyższym standardem. W Krapkowicach po trzyletnim procesie kobieta wywalczyła ograniczenie godzin użytkowania publicznego boiska, ponieważ przeszkadzały jej dochodzące z niego krzyki. Te niebezpieczne tendencje najlepiej świadczą o coraz większej atomizacji społeczeństwa i niepojmowaniu interesu społecznego, czemu nikt się nie przeciwstawia zgodnie z zasadą „płacę – wymagam”. Samorządy poza prowadzeniem szkodliwej polityki zarządzania obiektami sportowymi ulegają także trendom chybionego inwestowania w infrastrukturę.
Oczywiście obarczanie winą urzędników byłoby zbytnim uproszczeniem. W sukur przychodzi im moda, w której, żeby uprawiać jakikolwiek sport, musimy mieć na niego spore fundusze. Nawet bieganie wymaga odpowiedniego obuwia, ubrania, odtwarzacza i smartfona rejestrującego nas na Endomondo. Można uznać, że to tylko ironia, ale w rzeczywistości wystarczy popatrzeć na miejskie parki, w których przecież nikt nie chce być uznany za amatora. Urzędnicy chętnie odpowiedzieli na zapotrzebowanie, budując chodniki i ścieżki rowerowe, organizując maratony, biegi zbiorowe, chociaż w rzeczywistości służą one jednostkom, a nie wspólnocie. Możliwość poznawania ludzi na ścieżkach rowerowych czy prowadzenia dyskusji w parkowych alejkach jest w jednak w sporym stopniu ograniczona. Potrzeba czegoś więcej niż dofinansowane z Unii piaskownice, w których spotykają się mamy pilnujące dzieci, czy otwarte siłownie dla starszych ludzi. To za mało.
Potrzebna jest przestrzeń otwarta, w której lekarz może zagrać w piłkę z synem w jednej drużynie z piekarzem i dziadkiem z trzeciej klatki, przy dopingu ich żon z dziećmi.
Albo gdzie będzie można śmiało rozłożyć siatkę między drzewami czy jak kiedyś tworzyć wielofunkcyjne, nieogrodzone boiska. I chociaż może wydaje się to utopijne, to właśnie taka jest rola projektowania przestrzeni publicznej.
W najnowszym „Dużym Formacie” Grzegorz Sroczyński adresuje list do sędziów z prośbą o uszanowanie własności publicznej. Dziś, najchętniej w Warszawie, za pomocą przedwojennych kwitów oddaje się, niekoniecznie prawowitym właścicielom, między innymi place, parki i przyszkolne boiska. Jeszcze do niedawna tereny służące do celów publicznych nie zostałyby zwrócone, a w ich miejsce wypłacono by odszkodowania. Na naszych oczach kurczy się więc to, co jeszcze zostało.
Przestańmy się odgradzać od siebie, tworzyć getta na własne życzenie. Czy to na elitarnych osiedlach, czy na płatnych orlikach, na których mamy ograniczoną możliwość tworzenia społeczności. Własność publiczna ma sens wtedy, kiedy spełnia zadania niekoniecznie mające na celu zysk finansowy. Jeżeli jest inaczej, lepiej od razu sprywatyzujmy przestrzeń publiczną.