Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Piotr Wójcik  4 maja 2014

Wójcik: Prawda o Wilczku

Piotr Wójcik  4 maja 2014
przeczytanie zajmie 4 min

Najlepszą miarą polskiego kapitalizmu jest fakt, że za jego ojca wielu uważa zmarłego niedawno Mieczysława Wilczka, pezetpeerowskiego aparatczyka, którego główną „zasługą” jest umożliwienie kolegom z PRL-u uwłaszczenia się na państwowym. Symboliczne jest, że w Polsce, w której równości szans nikt nawet nie widział, za przykład „ustawy doskonałej” uchodzi dokument, umożliwiający odpowiednio ustawionej peerelowskiej nomenklaturze, szybkie wzbogacenie się kosztem reszty społeczeństwa.

Kolega redakcyjny Bartek Orzeł na Twitterze napisał o Mieczysławie Wilczku, iż „wywalczył nam wolność gospodarczą”. Równie dobrze można by napisać o Kiszczaku i Jaruzelskim, że wywalczyli nam demokrację. To że Twitter zniesie wszystko wiemy już od czasu, gdy marszałek Nowicka żegnała niejaką Wisłocką. Niewątpliwie oba tweety są dowodem na to, iż nie wszyscy powinni się publicznie chwalić swą umiejętnością pisania, bo sama znajomość liter jeszcze do tego nie uprawnia. Problem w tym, że powyższa opinia o peerelowskim ministrze przemysłu wcale nie jest w Polsce odosobniona, a słynna „ustawa Wilczka” uchodzi w niektórych kręgach za przykład wręcz doskonałego aktu prawnego.

Jak widać ekonomiczny analfabetyzm nie boli, a wręcz przeciwnie, sądząc po uporze z jakim powtarzana jest owa teoria, chyba jest nawet przyjemny.

Ustawa o działalności gospodarczej, której jednym z głównych autorów był wspomniany minister w rządzie Rakowskiego, weszła w życie 1 stycznia 1989 roku, a zgodę wydał na nią ponoć sam Jaruzelski. Jak widać „zamieszane” były w nią osoby w schyłkowym PRL-u wielce znaczące i trudno sądzić, że był to przypadek. Na mitycznych już zaledwie pięciu stronach maszynopisu wprowadzono w Polsce wolność gospodarczą prawie nieograniczoną. Poza 11 koncesjami każdy miał prawo prowadzić działalność gospodarczą jaką tylko sobie wymarzył, pod warunkiem wpisania do ewidencji i niełamania prawa. Czyżby nastał wolnorynkowy raj? Owszem – dla tych, którzy byli dobrze ustawieni.

Haczyków było przynajmniej kilka, a wiedzieli o nich głównie ci, którzy mieli wiedzieć. Otóż ustawa umożliwiła dyrektorom państwowych przedsiębiorstw tworzenie prywatnych spółek działających dokładnie w tej samej branży, co kierowane przez nich państwowe przedsiębiorstwa. Co więcej, przy zniesieniu barier dla działalności prywatnej utrzymano wszystkie bariery dla firm państwowych, co z miejsca ustawiło je w sytuacji upośledzonej wobec spółek prywatnych. Co się działo później nietrudno się domyślić. Świeżo upieczeni „przedsiębiorcy” i dyrektorzy państwowych przedsiębiorstw w jednej osobie zaczęli ochoczo prowadzić interesy sami ze sobą. Sprzedawali kierowanym przez siebie firmom materiały za sumy znacznie zawyżone, za to kupowali z nich środki produkcji w cenie barszczu. Podbierali pracowników, gdyż mogli im płacić wynagrodzenia nieobciążone tzw. popiwkiem, czyli podatkiem, który firmy państwowe wciąż płacić musiały.

A gdy już wydrenowali prowadzoną przez siebie państwową firmę do tego stopnia, że słaniała się na nogach, to kupowali ją za bezcen pieniędzmi uzyskanymi z kredytu ze środków publicznych.

Do tego celu NBP utworzył 9 „komercyjnych” banków, które zaopatrywały w kapitał „biznesmenów” ze szczytów władzy.

Przykładów powyższych sytuacji jest mnóstwo. Rzeszowski Instal obsiadło aż pięć pasożytujących na nim spółek – trzy jego dyrektora i dwie jego zastępcy. Spółka Arkady zakupiła od bełchatowskiej kopalni maszyny w cenach sprzed kilku lat. Spółka Kametis wyczyściła doszczętnie wrocławski Otis ze wszystkiego co cenne, a na deser dostała jeszcze… dofinansowanie od państwa. Żyrardbudex zakupił bazę magazynowo-sprzętową wartą około miliarda złotych za 112 milionów, czyli nieco ponad 1/10 wartości. Można powiedzieć, że Wilczek i spółka jedną krótka ustawą otworzyli prawdziwy ciucholand, w którym można było zakupić państwowe mienie na wagę. I z przyjemnością korzystali z tego ci, którzy mieli ku temu środki. A kto je miał, to już wyżej naświetliłem.

Efekt całej operacji był zgodny z zamierzeniami – polskie średnie i duże przedsiębiorstwa trafiły w ręce nomenklatury.

Wg badań prof. Gardawskiego, na przełomie wieków, czyli 10 lat po rzekomym obaleniu komuny, aż 62% personelu kierowniczego w powyższych spółkach stanowili byli kierownicy i dyrektorzy z czasów PRL-u. Jako że 90% z nich było członkami PZPR, można dojść do wniosku, że na początku XXI wieku większością polskich dużych firm kierował były aparat PRL.    

Zwolennicy ówczesnych rozwiązań często powołują się na fakt, że na fali uwolnienia gospodarki powstało 2 miliony firm, które stworzyły 6 milionów miejsc pracy. Jak wartościowe były to miejsca pracy najlepiej obrazuje to, iż całą sytuację nazywa się często „rewolucją straganów”. A tymczasem najbardziej wartościowe miejsca zatrudnienia, w przemyśle wysokiej techniki, w wyniku całej dzikiej transformacji, której ustawa Wilczka była integralną częścią, runęły aż o 50%, z czym zmagamy się do dziś. Cały wysoko rozwinięty dziś świat, od USA i Wielkiej Brytanii, aż po Koreę Południową i Japonię, budował swą pozycję polityką silnego protekcjonizmu, opartą o szerokie regulacje, dużą rolę państwowej własności czy wysokie cła. Polska za to ubzdurała sobie, że dokona skoku cywilizacyjnego nagłym wprowadzeniem liberalizmu gospodarczego. Gdyby Alexandrowi Hamiltonowi, pierwszemu sekretarzowi skarbu USA, który pod koniec XVIII wieku budował ład gospodarczy Stanów Zjednoczonych, ktoś powiedział, że należy otworzyć i zderegulować gospodarkę, by uwolnić jej dynamizm, to prawdopodobnie umarłby ze śmiechu. Podobnie uczyniłby protekcjonistyczny Kanclerz Skarbu Wielkiej Brytanii Robert Warpole kilkadziesiąt lat wcześniej. Gdyby Albin Hansson, premier Szwecji wprowadzający w latach 30. XX w. zręby szwedzkiego państwa socjalnego w reakcji na gwałtowne zamieszki wynikające ze złej sytuacji robotników, usłyszał, że najpierw należy się wzbogacić, a dopiero potem można sobie pozwolić na zabezpieczenie społeczne, to co najwyżej popukałby się w czoło. Koreańscy decydenci w latach 70. XX w. nic sobie nie robili na reakcje łapiących się za głowy „fachowców” z MFW, gdy prowadzili interwencjonistyczną i planową politykę, która pozwoliła im na jeden z najszybszych rozwojów w historii świata. Za to polscy decydenci w obliczu tychże „fachowców” z MFW czołobitnie godzili się na wszystko, z prywatyzacją emerytur włącznie.

Podejście części Polaków do ustawy Wilczka nie tylko pokazuje, że kwestie gospodarcze postawiliśmy w naszym kraju na głowie. To także kolejny dowód na to, iż na polskiej prawicy doszło do pomieszania pojęć.

Z jednej strony konserwatyści biorą na sztandary Margaret Thatcher, która rozniosła tradycyjny porządek społeczny Wielkiej Brytanii, z drugiej strony wolnorynkowcy hołubią pezetpeerowskiego aparatczyka, który umożliwił uwłaszczenie się komunistycznej nomenklatury. Jeśli Thatcher i Wilczek to ikony polskiej prawicy, to trzeba się już chyba przestać dziwić czemukolwiek.