Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Karol Kleczka  27 kwietnia 2014

Kleczka: Tajemnica papieża Jana

Karol Kleczka  27 kwietnia 2014
przeczytanie zajmie 5 min

27 kwietnia 2014 roku papież Franciszek wyniesie na ołtarze swych dwóch wybitnych poprzedników – błogosławionych Jana XXIII i Jana Pawła II. Katolicy w Polsce szczególnie intensywnie przeżywają uroczystość ze względu na tego drugiego, lecz byłoby ogromną szkodą, gdyby święty papież Wojtyła przesłonił nam świętego Angelo Roncalliego.

W tekście Tajemnica papieża Jana z 1964 roku, czyli już w rok po śmierci papieża, Jerzy Turowicz pisze:

„Pisać o Janie XXIII nie jest łatwo. Z jednej strony wydawać by się mogło, że wszystko już o nim wiemy, że wszystko już o nim powiedziano. Całe jego życie przebiegało w pełnym świetle dnia, zapisano wszystkie jego słowa i czyny, ujawniono jego najskrytsze myśli, te, które zapisywał dla siebie. Z drugiej jednak strony w życiu i dziele Jana XXIII tkwi jakaś zagadka, jakaś tajemnica, której chyba nie wyjaśniliśmy sobie bez reszty. Jakże się to stało, że ten właśnie człowiek jest sprawcą tego, co bez przesady można nazwać rewolucją w Kościele?”

Nie da się ukryć, że pisanie o Janie XXIII, zwłaszcza w przededniu kanonizacji, to nie lada próba, choć do problemów nadmienionych przez Turowicza wypadałoby dodać kolejne. Papież Jan XXIII jest prawdopodobnie równie odległy współczesnemu katolikowi, jak Leon XIII czy bł. Pius IX. Być może z uwagi na zeszłoroczną rocznicę rozpoczęcia obrad soboru watykańskiego II, gdzieniegdzie przebiła się postać jego inicjatora, jednak przeciętny uczestnik niedzielnej Eucharystii, urodzony w latach 80. i później, nie musi darzyć postaci Roncalliego szczególnym sentymentem. Tym bardziej trudno nam pojąć fenomen „rewolucji Jana XXIII”, skoro Kościół, w którym przyszło nam się wychowywać, jest już Kościołem dotkniętym reformami soborowymi. To nasze środowisko naturalne i nasza tradycja: z językiem narodowym, kapłanem odwróconym w stronę wiernych, z działalnością ekumeniczną i całą masą wielu innych rzeczy, które u tradycjonalistów katolickich mogą wywoływać białą gorączkę. Prawdopodobnie właśnie z tego względu, można natrafić na anachroniczne klasyfikacje, w których okazuje się, że Jan XXIII był pierwszym papieżem „posoborowym”, nawet jeśli przeżył tylko pierwszą z czterech sesji obrad Vaticanum II.

Taki odbiór postaci papieża tylko zaciemnia jego reformatorską doniosłość. Jan XXIII był papieżem wybitnym nie dlatego, że zwołał sobór, ale dlatego, że potrafił łączyć stare z nowym, doskonale realizując to, co Benedykt XVI nazwie później „hermeneutyką ciągłości”. Był „ostatnim pomponiarzem”; człowiekiem czasów dawnego przepychu formy, który być może niedługo zostanie wspomnieniem, lecz przede wszystkim świadomym swej roli dziedzicem tradycji, zdającym sobie sprawę z tego, iż ta sięga daleko poza niego samego. Nieprzypadkowo za biskupią dewizę przyjął słowa „Posłuszeństwo i pokój”, bo jak pisał w Dzienniku duszy w trakcie rekolekcji adwentowych 1959 roku:

„Odkąd Pan wezwał mnie nędznego do tak wysokiej służby, nie czuję już przynależności do czegokolwiek na tym świecie: do rodziny, ojczyzny ziemskiej, narodu, jakiegoś kierunku naukowego, do projektów, choćby i dobrych. Teraz, bardziej niż kiedykolwiek, uważam się tylko za niegodnego i pokornego »sługę Bożego i sługę sług Bożych«. Cały świat jest moją rodziną. To poczucie przynależności powszechnej musi nadawać ton i ożywiać mój umysł, serce i czyny”.

Chociaż wyglądał jak najwyższy ziemski władca, to jednak naprawdę pozostawał najniższym ze sług. Prawie całe jego życie wypełniały zdarzenia, które on sam traktował jako dopusty Boże. Gdy po ukończeniu seminarium pragnął zostać zwykłym proboszczem w rodzinnym Bergamo, spadły na niego obowiązki związane z przejęciem funkcji sekretarza lokalnego biskupa. Kolejne lata wypełniały mu kościelne misje dyplomatyczne, aż do otrzymania patriarchatu Wenecji. Z zewnątrz mogą one przypominać zgrabne pokonywanie szczebli prawie korporacyjnej kariery, lecz nie trzeba długo szukać, aby zobaczyć, że ówczesne miejsca pobytu Roncalliego bardziej od ciepłych posadek, przypominały miejsca zesłania (trwająca w stanie wojny z Włochami Grecja, jak najdalszy od Rzymu Stambuł czy nuncjatura francuska, traktowana przez de Gaulle’a jako policzek od Watykanu).

Nawet wybór w trakcie konklawe był motywowany poszukiwaniem „przejściowego papieża” (ergo starszego zapchajdziury), który będzie raczej bezkonfliktowy, aż do „dorośnięcia” Montiniego, czyli przyszłego Pawła VI. Trudno oczekiwać postawy reformatora, od zdecydowanie tradycjonalnego dziadka, dalekiego od wewnętrznych gier o tron w Kurii Rzymskiej. Podejrzewano, że Jana XXIII wprowadzili na tron masoni, odbierając władzę uczciwie wybranemu kardynałowi Siri, ale jeśli przyjrzymy się zdecydowanie antyreformatorskiej łatce Jana XXIII, to tym bardziej śmiesznie brzmią sedewakantystyczne bajki o spisku mającym wynieść na tron burzyciela dawnego porządku. Chyba mało kto mógł widzieć w Janie XXIII ziarno, które zakiełkuje odnowionym obliczem Kościoła; nikt nie spodziewał się, że papież Roncalli faktycznie otworzy Jego okna, aby wpuścić trochę świeżego powietrza z zewnątrz. Papież Jan ucieleśnił w sobie paradoks, jak pisze Turowicz, paradoks zresztą pozorny:

„To właśnie ten papież, który nie był reformatorem z temperamentu, ambicji i zamierzeń, jest papieżem wielkiej reformy, papieżem, za którego pontyfikatu dokonał się jeden z największych przełomów w dziejach Kościoła. A jeśli to się stało za pontyfikatu Jana XXIII, to dlatego, że ten właśnie papież wziął dosłownie proste nauki Ewangelii i zrozumiał, jak mało kto przed nim, że jedyną siłą zdolną w interesie człowieka przekształcać świat, jest miłość”.

Dlatego właśnie otwierając sobór zdecydowanie odżegnał się od języka potępienia, na rzecz mowy miłosierdzia. Z tego powodu założył, że sobór ma przyjąć charakter duszpasterski, a nie zajmować się przesądzeniami dogmatycznymi. Kościół ma prawdę, którą złożył na barki apostołów Chrystus, ale jego zadaniem w świecie współczesnym jest zmieniać język, w którym będzie dokonywał przekazu tak, aby pozostawał zrozumiały i potrafił stale porywać ludzi. Jeśli spojrzymy na obraz przedwojennego katolicyzmu, to pomimo łatwej mitologizacji przeszłości, sytuacja, w której Jan XXIII ogłosił sobór nie była zadowalająca. Rzesze wiernych odciągały od praktyki religijnej inne ideologie, które łatwiej potrafiły uchwycić ich rzeczywiste potrzeby; wielu „przekonanych” pozostawało bezwiednie uwiązanymi do sklerykalizowanego języka opisywanych przez Mouniera „cnót w wianuszkach”, wychowując swe dzieci na być może porządnych, ale jednak wyobcowanych od świata ludzi (a przez to nie mogących skutecznie w nim działać). Krótko ujmując między Kościołem, a światem, zachodziło głębokie niezrozumienie. Rosła przepaść wypaczająca istotę Chrystusowego przesłania z Wieczernika, kiedy to nałożył na Kościół zadanie „kroczenia razem z całą ludzkością i doświadczania tego samego losu ziemskiego co świat, istniejąc w nim jako zaczyn i niejako dusza społeczności ludzkiej, która ma się w Chrystusie odnowić i przemienić w rodzinę Bożą” (Gaudium et spes, §40). I tak jak całym życiem poddawał się wyrokom Bożym, tak też otwierając sobór watykański II, Jan XXIII z prawdziwie ewangelicznym optymizmem odciął się od stale obecnych „proroków niedoli”, a przebieg obrad wydarzenia, które w niepomiernym stopniu wpłynęło na postać Kościoła oddał w ręce wyższej Opatrzności. Taka wiara towarzyszyła mu także wtedy, gdy jako pierwszy papież adresował swą encyklikę do „wszystkich ludzi dobrej woli”, czyli nie tylko katolików. Bo wszyscy oni są beneficjentami ofiary Chrystusa na krzyżu.

***

Kiedy w październiku 1958 roku, po przewlekłym i niełatwym conclave ogłoszono wybór nowego papieża, ludzie na całym świecie zapytywali się, kim jest właściwie ów Angelo Roncalli. Nie notowano go wszak w czołówce listy papabiles, nie wymieniano jego nazwiska w nieuniknionych spekulacjach na temat następstwa po Piusie XII. Ten skromny kapłan pochodzący z chłopskiej rodziny z prowincji Bergamo, kolejno sekretarz biskupa, delegat apostolski na Bułgarię, Grecję i Turcję, nuncjusz we Francji, wreszcie Patriarcha Wenecji, niemłody już, bo 77 lat liczący w chwili wyboru, nie był zbyt znany nawet w Rzymie, życie jego upłynęło z dala od Kurii Rzymskiej. Toteż orzeczono prędko, że wybór, wobec trudności uzgodnienia kandydatury elekta, jest rezultatem kompromisu, że mamy do czynienia z „papieżem przejściowym” (…). I oto ten przejściowy papież, którego krótki, najkrótszy w ciągu ostatniego stulecia pontyfikat trwał zaledwie cztery i pół roku, okazał się jednym z największych papieży naszych czasów, a może raczej jednym z największych papieży w dziejach Kościoła [Turowicz J. 1963. Chrześcijanin w dzisiejszym świecie. s. 345-346]

Gdy czytam ten ostatni fragment z Turowicza, wspominam reakcję nas wszystkich 13 marca 2013 r. kiedy z balkonu bazyliki przywitał nas papież Franciszek. Myślę o tym, gdy jeszcze jako kardynał Bergoglio mówił, że „(…) wielokrotnie Jezus puka od środka, abyśmy pozwolili mu wyjść. Kościół autoreferencjalny pragnie zamknąć Jezusa wewnątrz i nie pozwala mu wyjść”. Myślę o jego bezpośredniości i skróceniu dystansu. I o tym, że właśnie tak wyobrażam sobie „dobrego papieża Jana”, bez którego nie byłoby Jana Pawła II, Benedykta XVI, i wreszcie Franciszka.