Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Marcin Suskiewicz  28 marca 2014

M. Suskiewicz: Nieodrobiona lekcja Dignitas humanae

Marcin Suskiewicz  28 marca 2014
przeczytanie zajmie 5 min

Soborowa deklaracja o prawie osoby i wspólnot do wolności społecznej i cywilnej w sprawach religijnych nie jest, jak chcieliby niektórzy, rezygnacją Kościoła z roszczeń do posiadania drogocennej prawdy, od której zależy być albo nie być człowieka. Jest natomiast przykładem z jednej strony pokory wobec przyrodzonych praw jednostek, rodzin i wspólnot, a z drugiej – prawdziwej troski o dobro wspólne, która prowadzi do egzystencjalnego zaangażowania się w sprawy bliźnich. Dlatego też Dignitas humanae pozostaje nieodrobioną lekcją dla współczesnej myśli społecznej i politycznej – zarówno tej z lewa, jak i z prawa.

Nie chodzi mi o soborową deklarację w jej warstwie dosłownej. Wolność religijna (nawet jeśli, niestety, zbyt często rozumiana jedynie jako wolność od religii, a nie przede wszystkim wolność do religii, także w jej wymiarze wspólnotowym) jest bowiem jednym z głównych postulatów współczesnych doktryn politycznych, przynajmniej tych o demokratycznej proweniencji, i na Zachodzie raczej nie trzeba o niej przypominać. Chodzi mi o Dignitas humanae jako przykład bardziej ogólny, który można przenieść także na sprawy doczesne, świeckie.Innymi słowy, tekst ten nie jest w żadnym razie apelem o państwo świeckie, bo jestem przekonany, że obecność religii w przestrzeni publicznej nie musi kłócić się z zasadą wolności od przymusu w sprawach religijnych. To raczej dzisiejsze zachodnie państwo świeckie jest daleko za Kościołem jeśli chodzi o powstrzymywanie się od przymusu w zaprowadzaniu prawdy i dobra, przymusu, który przekształca jednostki i wspólnoty z podmiotów w bezwolnych wykonawców dyrektyw.

Niektórzy – zwłaszcza przeciwnicy religii – widzą w tym dokumencie dowód, że w XX wieku Kościół wreszcie ustępuje pola świeckiej wizji świata, przyznaje, że religia jest czymś mało ważnym, a w każdym razie czymś, co nie ma wiele wspólnego z rozumem, z obiektywną prawdą i obiektywnym dobrem. O gustach się nie dyskutuje, każdy ma prawo wybrać swoją religię, tak jak posiada prawo do własnych preferencji kulinarnych bądź artystycznych. Gdyby chodziło np. o zdrowie albo edukację dzieci, byłoby inaczej, bo to sprawy zbyt dużej wagi, by pozostawić je jednostkom, rodzinom i wspólnotom. Że mowa jest jednak o religii, kwestii bez większego znaczenia, wolność w tym wymiarze jest czymś bezsprzecznie należnym. Najprawdopodobniej i tak jakoś trzeba zaspokoić ludzkie pragnienie wolności, bo inaczej będziemy mieć znowu tłumy na ulicach, a jej realizacja na płaszczyźnie religijnej jest przynajmniej stosunkowo niegroźna. Tak myśli wielu zwolenników świeckiej wizji świata.

W rzeczywistości jednak za Dignitas humanae stoi chyba motywacja zgoła odmienna. Już na początku tego dokumentu podkreślony jest status katolicyzmu jako „jedynej prawdziwej religii”, która daje ludziom zbawienie i szczęście. Wiara chrześcijańska nie jest mało znaczącym dodatkiem – jest sprawą życia lub śmierci, jest wielkim, największym możliwym dobrem, bez którego wszystkie inne tracą na znaczeniu. Nie znaczy to jednak – i tu leży pierwsza lekcja Dignitas humanae – że można dla szerzenia wiary dopuszczać się jakiegokolwiek zła, a złem jest rozszerzanie prerogatyw państwa na sfery, które leżą poza jego normalną jurysdykcją. W ten sposób bowiem pozbawia się osoby ludzkie (pojmowane jako jednostki, ale równocześnie jako istoty społeczne, należące do różnych wspólnot- od rodziny, poprzez lokalne wspólnoty życia i dobrowolne stowarzyszenia, aż po naród i ludzkość jako całość) należnej im godności. Godność ta polega m.in. na tym, że osoby mogą dążyć do dobra, jak to jest napisane w paragrafie 1., „kierowane własną rozwagą i odpowiedzialnością”, a nie przymusem. Kościół jest tu więc posłuszny Pawłowemu zakazowi czynienia zła w celu osiągnięcia dobra (por. Rz 3,8). Jak widać, zakaz ten tyczy się także największego z możliwych dóbr- wiary: nawet dla szerzenia wiary nie można pozbawiać godności jednostek i wspólnot.

Podejście to można zastosować także do spraw doczesnych. Współcześnie, zwłaszcza w Europie Zachodniej, obserwujemy wzrost liczby przepisów państwowych o charakterze zakazów i nakazów, rozszerzanie się władzy cywilnej na sfery, które, wydawałoby się, powinny być domeną decyzji indywidualnych osób ludzkich lub rodzin czy innych rodzajów wspólnot. Motywacja dla takiego „lewicowego” podejścia jest zwykle moralna: czy mogę, skoro rozpoznałem jakąś prawdę, jakieś dobro, nie zabezpieczyć jej/go odpowiednią ustawą? Czy nie będę moralnie odpowiedzialny – skoro posiadam władzę albo należę do większości, mogącej doprowadzić do decyzji politycznej – gdy przez brak takiej ustawy ktoś nie osiągnie pewnego ważnego dobra albo wręcz doświadczy jakiegoś zła? Dignitas humanae uczy, że czasem nie tylko mogę, lecz wręcz muszę powstrzymać się od uregulowania danej kwestii na sposób prawny, bo nigdy nie wolno mi pogwałcić ludzkiej godności, choćby w imię najbardziej szlachetnego celu.

Oczywiście nie tylko Kościół przypomina o wolności. Istnieją nurty, nazwijmy je „prawicowymi”, które wolność – zwłaszcza wolność jednostki i rodziny, w mniejszym stopniu wolność rozmaitych większych wspólnot – stawiają bardzo wysoko, najwyżej może ze wszystkich dóbr. Nierzadko jednak – i tu Dignitas humanae się różni – doktryny te nie idą w parze z wrażliwością na sprawy społeczne. Na gruncie religijnym przypomina to postawę osób, którym nie zależy na zbawieniu bliźnich, które troszczą się tylko o zbawienie własne, a może wręcz jedynie o prawo do całkowicie własnych, oderwanych od obiektywnej prawdy, przekonań religijnych.

Dignitas humanae uczy jednak – jest to druga lekcja, jaką daje nam ta deklaracja – innego podejścia. W paragrafie 14. czytamy: „Aby sprostać boskiemu nakazowi: «Nauczajcie wszystkie narody» (Mt 28,19), Kościół katolicki ze wszystkich sił musi starać się o to, «aby nauka Boża się szerzyła i była wysławiana» (2 Tes 3,1)”. Brak wiary nie jest dla Kościoła czymś obojętnym – jest powodem wielkiego smutku i motywacją do poświęcenia „wszystkich sił” głoszeniu Ewangelii. Jeśli środki państwowego przymusu nie są w tym przypadku godziwe, nie znaczy to, że nic nie można zrobić. Wręcz przeciwnie – rozwiązać coś na poziomie państwa to, ze względu na mechanizmy przymusu, którymi państwo jako jedyne dysponuje, sposób najprostszy, usuwający konieczność zaangażowania na poziomie jednostek i wspólnot. Gdy ewangelizacja nie jest tylko „ustawą”, zaczyna być egzystencjalnym wyzwaniem dla jednostek i wspólnot.

Podobnie ma się chyba sprawa w wielu przypadkach doczesnych. Czuję moralny obowiązek, będąc przedstawicielem większości, która docenia, dajmy na to, wartość odpowiedniej, racjonalnej edukacji, narzucić określony jej model wszystkim rodzinom, wbrew woli niektórych rodziców? Być może powinienem raczej, zamiast dążyć do uregulowania tej kwestii prawnie, jakoś jej się poświęcić. Przy tym zacząć pewnie muszę od mojego własnego otoczenia – np. od próby rozmowy z moimi sąsiadami, którzy, załóżmy, zaniedbują pod tym względem swoje dzieci. Taka rozmowa jest trudna – nie mam za sobą autorytetu państwa, rozmawiam jak równy z równym, narażam może swoją godność (ale czyż nie tylko w takiej sytuacji ocaleje godność drugiej strony?). Najpierw pewnie będę musiał zjednać sobie życzliwość i zaufanie osób tych ludzi, nie obędzie się też bez gruntownego przemyślenia kwestii, którą chcę głosić, by mogła „narzucać się nie inaczej jak tylko siłą prawdy, która wnika w umysły jednocześnie łagodnie i silnie” (cytując znane zdanie z Dignitas humanae). Może muszę uciec się do jakiegoś „podstępu”, może – jeśli przypadek jest drastyczny (ale nie tak drastyczny, by państwo miało prawo interweniować) – nie obędzie się bez postawienia na szali własnego dobrego imienia i świętego spokoju. Z poziomu prawa sprawa przenosi się na poziom ludzkiej odpowiedzialności. Ale skutki takiej działalności będą chyba lepsze niż skutki „ustawy”, a jeśli osób myślących w danej sprawie tak, jak ja, jest rzeczywiście na tyle dużo, by taką ustawę „przepchnąć” prawnie, powinno być ich także dosyć, by realnie przemienić społeczeństwo. Poza tym oczywiście pozostają środki na poziomie ponadindywidualnym- rozmaitych grup lokalnych, stowarzyszeń, nawet, w rozsądnym stopniu, samego państwa, posiadającego przecież bardzo szeroki wachlarz narzędzi nie mających nic wspólnego z przymusem. Nie chodzi mi w tym tekście o głoszenie państwowego minimalizmu.

Czasem, mimo największych starań, nie będzie się dało osiągnąć dobra albo uniknąć zła. Pozostanie smutek – smutek podobny do tego, jaki żywi Kościół, widząc brak wiary na świecie. Ale pokusa usunięcia tego smutku przez gwałt na cudzej godności to pokusa, której po doświadczeniach XX wieku nie powinniśmy już nigdy ulegać.