Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Kołodziejczyk: Niech państwo trzyma się z dala od Akademii

przeczytanie zajmie 10 min

W związku ze słynnym listem w obronie filozofii, rozgorzała dyskusja o miejscu tego kierunku na uniwersytecie. Cały ten list jest w istocie listem w obronie miejsc pracy filozofów, nie zaś samej filozofii. Szczególnie postulat przywrócenia bezpłatności filozofii jako drugiego kierunku ma służyć utrzymaniu etatów ze względu na obowiązującą obecnie zasadą, zgodnie z którą „za studentem idą pieniądze”.

Na pierwszy rzut oka ma Pan rację. Jako pracownicy naukowi mamy żywotny interes w tym, żeby prowadzić studia i mieć studentów, a to przede wszystkim z powodu kształtu budżetu uczelni. Jednocześnie nie dezawuuje to wartości samego listu.

Wspomniał Pan również o bezpłatności filozofii jako drugiego kierunku. W moim przekonaniu jest to postulat jak najbardziej słuszny. Nie widzę bowiem żadnego powodu, dla którego bezpłatne miałyby być studia artystyczne, które w swojej istocie mają charakter zawodowy, podobnie jak prawo, medycyna czy studia inżynierskie. Takie kierunki powinny być płatne, mają bowiem charakter pragmatyczny, mniej zaś akademicki.  

W stosunku do filozofii też można wysunąć podobny argument. Dostarcza ona przecież umiejętności miękkich, które również przyczyniają się do zdobycia w przyszłości dobrze płatnej pracy.

Dostarcza przede wszystkim głębokiej samoświadomości siebie i otaczającego świata, której to konsekwencją są tzw. umiejętności miękkie. Jest to jednak okupione tym, że ostatecznie nie oferuje określonego zawodu, a więc zbioru konkretnych sprawności, w szerokim sensie mówiąc: manualnych. Wszystko, o czym Pan powiedział to umiejętności wyższego rzędu, które pokazują jaka naprawdę jest wartość filozofii jako kierunku posiadającego status metadyscypliny akademickiej (stąd bardzo mało osób rozumie czym filozofia jest i dlaczego ma tak wyjątkowy status).

Czy możliwe jest takie przemodelowanie finansowania uniwersytetu, aby zasada „pieniądze idą za studentem” nie oznaczała kolosalnych trudności budżetowych uczelni?

Przy tej okazji należy się zastanowić nad zasadniczą kwestią kryjącą się za samym listem, mianowicie pytaniem, na poziomie ogólnym, czy polska Akademia potrzebuje filozofii, a na poziomie konkretnym, czy istnieje potrzeba studiów filozoficznych na każdej uczelni. W moim przekonaniu na pierwsze pytanie należy odpowiedzieć: bezwzględnie tak, podczas gdy na drugie: absolutnie nie. Uczy nas tego choćby niedawna historia. Jeszcze kilka lat temu filozofia jako osobny kierunek nie funkcjonowała na wielu uczelniach. I działo się to nie tylko z powodu braku odpowiedniej kadry. Po prostu wówczas lepiej rozumiano, że filozofia jest kierunkiem elitarnym. Przede wszystkim z powodu trudności kwestii na nim podejmowanych, ale także ze względu na brak bezpośredniego powiązania ze zdobyciem konkretnego zawodu, choćby nauczycielskiego. Trzeba być zatem niezwykle ostrożnym w oferowaniu młodym ludziom, kończącym szkoły średnie, takiego kierunku. Zupełnie inaczej wygląda sytuacja osoby, która już coś studiuje i chce poszerzyć swoje kompetencje czy rozwinąć zainteresowania; tutaj jest już pewna dojrzałość, obejmująca także to, że po filozofii, jak to się mówi, nie ma konkretnego fachu.

Czy wszystkie debaty, seminaria, konferencje tak naprawdę nie mają większego sensu dopóki nie powrócimy do ich elitaryzacji? Na przykład poprzez wprowadzenie limitów przyjęć na państwowych uczelniach.

To nie jest takie proste do przeprowadzenia. Od lat młodzi ludzie słyszą, że dostanie się na uniwersytet nie jest żadnym wyczynem. Choćby z tego tytułu, w momencie wprowadzenia limitów przyjęć, spotkalibyśmy się z wielkim oporem ze strony potencjalnych studentów. Drugą kwestią są poczynione już przez uczelnie inwestycje infrastrukturalne, które wymagają wielkich nakładów finansowych na ich utrzymanie. Jeśli miałoby nastąpić ograniczenie liczby przyjmowanych studentów, musiałyby zostać uruchomione inne źródła finansowania.

W tym momencie pojawia się więc kluczowe pytanie: czy możliwe jest takie przemodelowanie finansowania uniwersytetu, aby zasada „pieniądze idą za studentem” nie oznaczała kolosalnych trudności budżetowych uczelni? Jakieś kroki w tym kierunku są już podejmowane, np. poprzez system grantów na prowadzone badania. Niestety, jest to wciąż dywersyfikacja na niewystarczającym poziomie, a do tego prowadzenie badań często (szczególnie w naukach przyrodniczych) pozostaje w pewnym napięciu z misją dydaktyczną. Generalnie wielu badaczy po cichy marzy o tym, by ze studentami mieć jak najmniej do czynienia.  

Akademia ma szereg instrumentów formacyjnych, z których albo w ogóle nie korzysta, albo robi to niemrawo i mało skutecznie.

Elitaryzm, o którym powiedzieliśmy, nie jest wystarczającą racją dla przeprowadzenia reform na uniwersytecie. Szczególnie w czasach, w których egalitaryzm jest podstawowym pojęciem odnoszącym się do przestrzeni publicznej. Wszyscy chcemy czuć się równi, chcemy być tak samo traktowani, chcemy mieć poczucie, że każdy ma swój udział w „torcie”, jakim jest dobro publiczne, a do niego należy bez wątpienia Akademia i jej podstawowy przejaw, czyli uniwersytet.

W tym miejscu dochodzimy chyba do zasadniczego problemu. W ostatnich latach to pojęcie egalitaryzmu uległo deformacji. Zamiast równości szans mamy do czynienia z prawem do dyplomu uczelni wyższej. Czy istnieje możliwość odwrócenia tego trendu, bo mam wrażenie, że uważa to Pan za niemożliwe?

W żadnym wypadku. Z pewnością należy jednak dobrze ważyć argumenty i być przygotowanym na konsekwencje takich posunięć: protesty studentów i uczniów szkół średnich, redukcję zatrudnienia i tym samym niezadowolenie kadry uniwersyteckiej (nie tylko naukowej, ale także administracyjnej i technicznej). Nie ma wątpliwości, że zmiana mogłaby nastąpić, pytanie brzmi jednak: jak ją uskutecznić i jaki jest cel tej zmiany. Nie może być nim sama elitaryzacja, bowiem ostatnie ponad 200 lat historii Europy i Ameryki Północnej to powolne odchodzenie od tej wartości na rzecz egalitaryzmu. Nikt przecież nie może zaprzeczyć, że lepiej jest, gdy rozumność jest powszechnym dobrem, a jak się wydaje rozumność jest właśnie tym, co widnieje na sztandarach Akademii.

Czyli trzeba sprzedać elitaryzm pod innymi hasłami.

Nie nazwałbym tak tego. Elitaryzm jest naturalnym dopełnieniem egalitaryzmu. Liderów nie może być wielu, a już na pewno nie mogą nimi być wszyscy, tak jak wszyscy nie są dyrektorami, biznesmenami, politykami, etc. Tym bardziej warto przyjrzeć się temu jak robią to inni, właśnie w odniesieniu do podtrzymania elitarności i jej propagacji, szczególnie że robią to efektywnie.

Wszelako prawdziwym wyzwaniem jest stworzenie instytucji, która będzie wychowywała nonkonformistów.

Nie wyobrażam sobie, aby przeciętny specjalista od Akademii czy życia uniwersytetu, ale też po prostu akademik, choć raz nie chciał doświadczyć prawdziwej Akademii angloamerykańskiej. Dlaczego powinien tam się znaleźć każdy kto pragnie wiarygodnie wypowiadać się o Akademii? Przede wszystkim dlatego, że takie spotkanie pozwoliłoby mu na własne oczy przekonać się, jaką rolę odgrywa taki uniwersytet. Jaka jest jego funkcja publiczna, polityczna, społeczna, nie zaś tylko naukowa. Uniwersytet nie jest bowiem wyłącznie instytutem naukowym, lecz skomplikowanym organizmem, w ramach którego oprócz funkcji naukowych istnieją również funkcje dydaktyczne oraz wychowawcze (formacyjne). Młodzi ludzie przychodzą do Akademii w newralgicznym momencie swojego życia, mając 18-19 lat i spędzają w jej murach od 3 do bez mała 8 lat. 8 lat z życia to jest 8 lat formacji! To nie jest czas, w którym człowiek jest już ukształtowany, czy to od strony swoich cech charakteru, czy postaw. Znajduje się w ciągłym procesie dojrzewania. Akademia ma szereg instrumentów formacyjnych, z których albo w ogóle nie korzysta, albo robi to niemrawo i mało skutecznie.

Mówiąc o elitaryzmie miałem na myśli właśnie to połączenie roli badawczej uniwersytetu oraz jego funkcji wychowawczej, o której dziś się nie mówi, bo w końcu cnotliwość to pojęcie niemodne, pochodzące z minionych już epok.

John Henry Newman, autor jednego z najsłynniejszych esejów o uniwersytecie, wszedł w konflikt ze swoim przełożonym właśnie ze względu na ten komponent formacyjny. A pamiętajmy, że był to wiek XIX, czyli wydawałoby się czasy, kiedy tego rodzaju cnoty odgrywały jeszcze ważną rolę.

Niech państwo trzyma się jak najdalej od Akademii.

Przy okazji chciałbym wyjaśnić dlaczego dyskutując o uniwersytecie wolę używać pojęcia Akademii. W moim odczuciu pojęcie to lepiej oddaje wielowymiarowość tej instytucji, obejmujące komponenty badawcze, dydaktyczne i formacyjne, także w odniesieniu do uczelni technicznych czy zawodowych, które tym przede wszystkim się różnią od uniwersytetów, że oferują wykształcenie sprofilowane i wyspecjalizowane. Ukończenie Akademii powinno być wyzwaniem, a jej absolwent powinien być swoistym znakiem sprzeciwu. Sprzeciwu wobec powszechnym gustom, mało uzasadnionym przekonaniom na temat rzeczywistości politycznej, ekonomicznej, społecznej. Łatwo jest przepuścić przez Akademię tysiące osób rocznie, dać im dyplomy i wysłać ich świat właściwie bez żadnego większego celu czy przesłania. Wszelako prawdziwym wyzwaniem jest stworzenie instytucji, która będzie wychowywała nonkonformistów, przyszłych liderów życia politycznego, społecznego i biznesowego, którzy jasno formułują idee, są sprawni w sferze argumentów, i którzy są w stanie rozłożyć na czynniki pierwsze idiosynkrazje stojące za szeregiem różnych decyzji oraz postępowań przedstawicieli życia publicznego.

Czy istnieje możliwość stworzenia polskiego odpowiednika anglosaskich Akademii? Metoda „kopiuj-wklej” nie wydaje się być bowiem fortunnym rozwiązaniem.

Przede wszystkim trzeba sobie jasno odpowiedzieć, że nie będziemy mieli drugiego Oksfordu, Cambridge czy Harvardu. Nasz kraj osadzony jest w innej kulturze, tradycji oraz historii. Nasze uniwersytety kształtowały się w inny sposób niż Akademia anglosaska. Ponadto nie wszystko jest tam tak różowe, jak niektórym się wydaje. W jej ramach istnieje szereg patologii, z którymi trwa nieustanna walka.

Finansowanie należy jednak oddzielić grubą kreską od wpływania państwa na samą konstrukcję i sposób działania Akademii.

Nie zmienia to faktu, iż należałoby zacisnąć zęby i, nawiązując do wspomnianych wyżej wzorców, podjąć próbę stworzenia własnych, polskich odpowiedników Oksfordu czy Harvardu. Mając jednocześnie świadomość, że owoce tych wysiłków pojawiłyby się dopiero za kilkadziesiąt lat. Metoda „kopiuj-wklej” oczywiście nie jest żadnym rozwiązaniem. Bezsprzecznie naturalnymi kandydatami są Uniwersytet Jagielloński czy Uniwersytet Warszawski.

Z pewnością powie Pan, że za stworzenie takiego ośrodka powinno być odpowiedzialne państwo.

W żadnym razie! Niech państwo trzyma się jak najdalej od Akademii. Należy w końcu rozgraniczyć finansowanie studentów studiujących na uniwersytecie od finansowania i tym samym wpływania na Akademię jako całość. To powinny być dwie różne rzeczywistości. Zaopatrywanie uniwersytetów w środki finansowe wynika z umowy między państwem a obywatelami, którzy płacą podatki i w przeważającej części chcą wykorzystywać część tychże podatków na sfinansowanie edukacji akademickiej swoich dzieci. To finansowanie należy jednak oddzielić grubą kreską od wpływania państwa na samą konstrukcję i sposób działania Akademii. To, że dziś podlega ona rozlicznym dyrektywom państwowym, jest prawdziwym skandalem.

Mówienie dzisiaj o autonomii uniwersytetu jest daleko idącą fikcją. Jako pracownicy naukowi podlegamy wprawdzie jego magnificencji rektorowi, ale pozostajemy przede wszystkim zobligowani do wypełnienia litery zapisów szeregu aktów prawnych o ogólnopaństwowym statusie. W tej sytuacji mamy do czynienia nie z autonomią lecz raczej ubezwłasnowolnieniem. 

A w czym dla przykładu wyraża się to ubezwłasnowolnienie?

Obejmuje ono kilka poziomów, począwszy od nadawania stopni naukowych i tytułu (profesora), które zarezerwowane dla gremium ponaduniwersyteckiego, a wręcz politycznego (tytuł ostatecznie nadaje Prezydent RP), poprzez dzierżenie przez państwo właściwie wszystkich instrumentów finansowych, od których zależy być lub nie być uniwersytetu oraz jej pracowników, a skończywszy na ustalaniu tzw. krajowych ram kwalifikacji, czyli właściwie wyznaczników formalnych merytoryki, która jest realizowana w ramach studiów uniwersyteckich, włącznie z tym, że wpływa się na kanon nauczania na poszczególnych kierunkach. Nie wiem, czy studenci zdają sobie sprawę, co kryje się na tyłach uniwersyteckiej sceny, ale zaręczam, że niekiedy jest to sprzeczne nie tylko z rozsądkiem, ale także przyzwoitością i uczciwością.

Jak rozumieć w takim wypadku wspomnianą autonomię?

W pierwszej kolejności rozumiana ona była i wciąż jest jako samodzielność formułowania myśli, argumentowania, czyli po prostu samodzielność prowadzenia badań bez względu na kontekst ekonomiczny, polityczny, religijny, czy społeczny. Nie jesteśmy bowiem zdolni ocenić, które z realizowanych obecnie projektów okażą się przełomowe w perspektywie następnych dekad. Wszelako jest to wizja wyidealizowana i w warunkach realnych niemożliwa do zrealizowania w pełni.

Trzeba pamiętać, że świat uniwersytecki w Polsce to gigantyczny zakład państwowy.

Autonomia to także prawo do pełnienia funkcji wychowawczo-formacyjnej, o której mówiliśmy już wcześniej. Prawo do kształtowania ludzi, którzy wezmą odpowiedzialność za swoje i innych życie. Zwróćmy uwagę, że we wspólnocie istnieje niewiele instytucji, które mają takie cele, właściwie są tylko dwie (abstrahując od rodziny): Akademia i wspólnoty religijne. Nie trudno zauważyć, że przy dzisiejszym sposobie działania uniwersytetu realizowanie funkcji formacyjnej jest prawie niemożliwe.

I znów wracamy do elitarności: wydaje się, że pełnienie przez uniwersytet owej formacyjnej roli jest niemożliwe bez wcześniejszego drastycznego zmniejszenia liczby samych studentów. Trudno mi sobie również wyobrazić realizację Pańskiego postulatu dotyczącego autonomii finansowej uczelni. Ten pomysł przypomina mi obraz przedstawiony przez Wojciecha Przybylskiego w jego artykule dotyczącym finansowych aspektów działania uniwersytetu – obraz lasu, czyli dobra publicznego, o którego losie i finansach decydują sami decydenci, czyli leśnicy.

Trzeba przede wszystkim pamiętać, że pojęcie autonomii jest pojęciem gradualnym, posiadającym wiele różnych poziomów i odcieni. Jeżeli mówimy o autonomii w sensie absolutnym, to jest ona nie do zrealizowania. Natomiast jeżeli mówimy o autonomii w sensie relatywnym, to jest ona i potrzebna, i realizowalna, oczywiście w zależności od tego, jakie cele chcemy osiągnąć.

Dla przykładu, uniwersytet nie wyzbędzie się przecież swojego aspektu badawczego, a w związku z tym naukowcy cały czas będą się starać o granty oferowane przez instytucje państwowe oraz niepaństwowe, co tworzy między tymi podmiotami sieć powiązań. Akademia nie jest bytem istniejącym samym dla siebie, funkcjonuje ona przecież w określonym środowisku społecznym czy też w wielorakich związkach ze światem biznesu; wobec niej formułowane są konkretne oczekiwania, na które wykładane są konkretne środki finansowe. Tak więc model autonomii absolutnej jest nierealizowalny. 

Nie ulega wątpliwości, że dziś także scenariusz prowadzący do uzyskania autonomii relatywnej jest czymś niezwykle problematycznym. Trzeba pamiętać, że świat uniwersytecki w Polsce to gigantyczny zakład państwowy – po prostu przedsiębiorstwo, czyli olbrzymia instytucja o charakterze również biznesowym, gdzie zatrudnione jest ok. 100 tyś. osób, które podlegają ocenom ze względu na efektywność ich działań. To prawdziwa armia, w którą bezpośrednio uderzają jakiekolwiek reformy, także te, o których tu chcemy mówić. Dlatego należy być niezwykle ostrożnym formułując radykalne i rewolucyjne propozycje. Przełknięcie tej gorzkiej pigułki, która pozwoliłaby przeprowadzić prawdziwą sanację, jest niemal niemożliwe. Taka jest rzeczywistość i inna, w najbliższych latach, o ile coś się nie wydarzy, nie będzie.

To może należałoby się skierować raczej w stronę uniwersytetów prywatnych. Tutaj od razu moja wątpliwość: trudno mi sobie wyobrazić grupę mecenasów, którzy rzeczywiście wyłożyliby odpowiednie środki na ich stworzenie.

Zdając sobie oczywiście sprawę z trudności związanych z pojawieniem się takich osób czy instytucji, jestem zdecydowanym zwolennikiem prywatnych uniwersytetów. W moim przekonaniu nasz kraj potrzebuje dwóch, trzech takich placówek, które w prosty sposób, najzwyczajniej w świecie sprowadzając największych z zagranicy i otaczając ich polską, najzdolniejszą młodzieżą, podniosłyby poziom akademicki i zwiększyły konkurencyjność, a nawiązując do wzorców anglosaskich wskazałyby kierunek zmian. Wydaje się dziś jako Akademia do niczego nie dążymy; nie mamy ani celów, ani ideałów, które przyświecałyby naszej pracy. Nikt na poważnie nie może wziąć bowiem przesłania: zdobywajcie jak najwięcej punktów (jako naukowcy) czy też kształcie najlepszych specjalistów od zapełniania baz danych w rozlicznych firmach-korporacjach. To są cele miałkie i płytkie. Prawdziwe cele transcendują (przekraczają) lokalny, doraźny, indywidualny i prywatny interes, także rozumiany zbiorowo. Pytanie o naturę tych celów dotyka niezwykle delikatnej materii: trudnej i bardzo kontrowersyjnej; mówiąc bez ogródek – dotyka sfery duchowej. 

Rozmawiał Piotr Kaszczyszyn i Paweł Grzegorczyk