Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Kamil Suskiewicz  26 lutego 2014

K.Suskiewicz: Noc żywych Żydów

Kamil Suskiewicz  26 lutego 2014
przeczytanie zajmie 6 min

Rzecz zaczyna się do bólu realistycznie. Zwykłe mieszkanie na warszawskim Muranowie. Zwykły glazurnik po trzydziestce, którego największą życiową aspiracją jest święty spokój. W końcu zwykłe życie owego bohatera oraz kilku innych postaci, rozgrywające się między zarobkami, urlopem, oglądaniem telewizji i stosunkami płciowymi. Proza współczesności w pigułce.

Ten zwyczajny świat wywróci się jednak do góry nogami. Mimowolna pomoc staruszkowi, a następnie odnalezienie w jego mieszkaniu żydowskiego artefaktu wprowadzi bohatera na ścieżkę niesamowitych zdarzeń. Z piwnic jego bloku wychodzą pobudzeni Żydzi, czy raczej ich nadgryzione dziesięcioleciami strupiałe ciała. Wychodzą i stają się częścią życia bohaterów i miasta. Już za chwilę zaludnią ulice i centrum handlowe Arkadia, królestwo konsumpcji, gdzie, jak się okazuje, świetnie się odnajdą. Buszują po kawiarniach i sklepach, co przebieglejsi zaczynają nawet zarabiać pieniądze, organizując zakłady. Ta inwazja żydowskich trupów jest jednak nie w smak grupce nacjonalistów – udrapowanych na nazistowskich żołnierzy, jest nawet sam Hitler, – którzy niebawem pod wodzą kogoś Zupełnie Złego (pół-człowieka, pół-diabła) zorganizują armię do walki z trupami, na czele których stanie oczywiście, przekształcający się z przeciętniaka w herosa, glazurnik. Finał powieści przypomina już zupełnie sensacyjne rozstrzygnięcia z filmów o Jamesie Bondzie. Nie brakuje, zatem efektownej ulicznej rozróby, rozjeżdżania tłumów opancerzonym samochodem, rzucania koktajlami mołotowa.

Tak w skrócie przedstawia się dosłowna warstwa utworu. Wielu krytyków rozpływało się w pochwałach nad jej innowacyjnością, nowym wykorzystaniem horroru, pokrewieństwem ze stylistyką filmów Tarantino, graniem ze współczesną kulturą masową. Każdy z tych elementów w „Nocy żywych Żydów” Igora Ostachowicza zapewne znajdziemy, ale ani to nowe, ani specjalnie dobrze zrobione. Ot, powieść sensacyjna drugiej kategorii, do przeczytania w pociągu lub poczekalni.

Dzisiejsza Warszawa, widziana oczami Ostachowicza, jest skomplikowana jak konstrukcja cepa.

Oczywiste jest jednak, że cała fabuła znajduje się na drugim planie wobec tego, czym Ostachowicz zajmuje się w płaszczyźnie symbolicznej. Powieść ta mówi, bowiem przede wszystkim o naszej współczesności i historii, a także o tym, jak owa historia we współczesności istnieje. Drugi z tych problemów jest o tyle wart podniesienia, że wielu dzisiejszych Polaków – w tym może zwłaszcza komentatorów życia publicznego – wcale nie widzi potrzeby aktualizowania historii, jej ciągłej obecności, i zachowuje się tak, jakby taka obecność po prostu nie miała miejsca. Zacznę jednak od współczesności: owego gruntu, na który przychodzi historia.

Parę słów na ten temat napisałem we wstępie. I właściwie trudno powiedzieć coś ponad to. Dzisiejsza Warszawa, widziana oczami Ostachowicza, jest skomplikowana jak konstrukcja cepa. Podobnie jej mieszkańcy. Autor zdaje się przy tym, choć nie wprost, pochwalać postawę glazurników, którym wystarczą przyziemne marzenia, zwykłe życie, trochę oszczędności na koncie (w chwilach zdenerwowania bohater uspokaja się, przypominając sobie stan konta) i to, żeby nikt im się w nic nie wtrącał.  Taki dyskretny pean na cześć klasy średniej, uśrednionej, tego wspaniałego tworu Unii Europejskiej, którego Ostachowicz, na co dzień pracownik kancelarii premiera Tuska, sam jest – czy chciałby być – przedstawicielem. Zresztą trudno się opowiedzieć za inną postawą, kiedy paleta propozycji została odmalowana tak, jak w powieści. Mamy więc albo ludzi pogrążonych w szaleństwie konsumpcji, bywalców Arkadii, albo podstarzałych związkowców z wiecznymi roszczeniami, starych antysemitów i młodych antysemitów, których nazywa się niby żartobliwie „młodzieżą o poglądach prawicowych”. Jednym słowem galeria osobliwości i potworności, wypaczeń, dziwności, obciachu, zaściankowości itd. Bo tak jest „w tym kraju” albo przynajmniej „w tym mieście”, zdaje się mówić Ostachowicz. Ale czy można mu wierzyć? Ma się nieodparte wrażenie, że zamiast pozycji obserwatora autor przybiera w takich chwilach pozycję ideologa. A jako ideolog żywi szczerą niechęć do Polski, która jest, i z uwielbieniem czeka na tę, która się wzorem oświeconych krajów Europy stworzy. Z dzisiejszej ocaliłby tylko takich ludzi, jak glazurnik, którzy mogą być równie dobrym obywatelem (dobrym zwłaszcza dla rządu, bo nieinteresującym się niczym poza własnym nosem) w każdym kraju. Joanna Tokarska-Bakir pisze, że chwila wysiłku i każdy z nas odnajdzie się w Glazurniku i wyraźnie sugeruje, że każdy powinien się odnaleźć. Nie zazdroszczę pani Bakir. Myślę, że nikt z nas nie chciałby żyć w krainie glazurników.

Glazurnicy, jako wzorowi obywatele posiadają pewien rys etyczny, bo nie jest tak – jak może nieopatrznie zasugerowałem, – że etyka nic ich nie obchodzi. Obchodzi ich, owszem, ale w szczególnie wybranych obszarach. Najważniejsze są tu oczywiście empatia i tolerancja, otwartość na drugiego człowieka. A jak w Polsce sprawdzić tę najważniejszą dla oświeconego Europejczyka dyspozycję do tolerancji? Wiadomo: stosunek do Żydów. Lecz tutaj wchodzimy już na grunt historii.

A jako ideolog żywi szczerą niechęć do Polski, która jest, i z uwielbieniem czeka na tę, która się wzorem oświeconych krajów Europy stworzy.

Nie sposób twierdzić, że problem Holocaustu stracił już swoje znaczenie. Należy on do takich wydarzeń historycznych, które należy upamiętniać i przypominać. Ostachowicz to czyni, mówiąc za pośrednictwem powieści, że nasze polskie miejsca (w utworze pojawiają się miejsca symbolicznie szczególne – Muranów, teren getta, Arkadia stojąca na miejscu dworca, z którego wywożono do Treblinki) są i będą naznaczone losami Żydów, którzy tu zginęli, że Żydzi są ciągle w tych miejscach, czyli w Polsce obecni (w jakiś szczególny, metafizyczny sposób). To godna pochwały postawa autora oddającego hołd poległym, których nie miał kto opłakać, podczas gdy Polacy są napasieni zniczami, kwiatami, modlitwami, wspominkami. Jednak sposób, w jaki mówi on o powracającej historii i potrzebie powrotu do niej, budzi kilka zasadniczych wątpliwości.

Po pierwsze nietrudno odnieść wrażenie, że ponowne pojawienie się Żydów w Warszawie ma wymiar niezwykle płytki. Sprowadza się w zasadzie do konstatacji, że gdyby dzisiaj mogli żyć obok nas, to przede wszystkim spędzaliby czas na zakupach, pili modne drinki w nijakich kawiarniach i bawili się nowoczesnymi telefonami. I że to dałoby im takie szczęście, które zrehabilituje wszystkie okropności, jakich doświadczyli. Coś takiego może twierdzić tylko prawdziwy wielbiciel współczesnego konsumpcjonizmu, bezkrytyczny przedstawiciel dzisiejszej warszawki.

Drugą sprawą jest reakcja Polaków na powrót Żydów. Ostachowicz bez owijania w bawełnę powiada, że to od razu obudziłoby drzemiący w nas antysemityzm i odwieczną polską chęć urządzenia drugiego Holocaustu. Nie bez przyczyny forpocztą tego ruchu staje się w powieści grupka „młodzieży o poglądach prawicowych”, przypominająca do żywego uczestników organizowanego od kilku lat Marszu Niepodległości, oczywiście odpowiednio przez autora przepoczwarzonych. W tym miejscu chyba najbardziej widać ideologiczne zacięcie Ostachowicza. Rozumiem, że przynależność do kancelarii premiera, w stronę której lecą inwektywy manifestantów, nie napawa miłością do nich, ale to jeszcze nie powód, żeby bez żadnej argumentacji czynić z nich dzieci Hitlera. Coś takiego może uchodzić jeszcze w publicystyce – choć też będzie niesmaczne i wyjątkowo stronnicze – ale nie powinno mieć miejsca w powieści, która chcąc nie chcąc, jest jakąś próbą zobrazowania rzeczywistości. A u Ostachowicza ta rzeczywistość została wynaturzona i dzieją się w niej rzeczy, które – jak sądzę – naprawdę nigdy by się nie zdarzyły. Jest to skądinąd symptomatyczne dla naszej współczesnej dyskusji o historii, która, nawet jeśli ma miejsce, operuje stereotypami i gra na tematach modnych czy ważnych z jakichś ideologicznych powodów. Temat Holocaustu jest tu przykładem koronnym, żeby przywołać mnogość artystycznych wypowiedzi z ostatnich lat (z najszerzej komentowanych wspomnieć można filmy „W ciemności” i „Pokłosie”). Najbardziej przykro, że przy tak dużym zainteresowaniu tematem jest on wciąż prezentowany z tej samej strony i w tych samych aspektach, z których ulubiony to wytykanie Polakom ich współodpowiedzialności za Holocaust. Książka Ostachowicza wpisuje się niestety w ten nurt. Tymczasem wydaje się, że o przenikaniu się miejsc i losów, zwłaszcza tak wielopłaszczyznowym i wielowiekowym, jak to miało miejsce w stosunkach polsko-żydowskich, można by powiedzieć znacznie więcej i znacznie ciekawiej. Ale może zależy to trochę od naszych metafizycznych dyspozycji.

Jest to skądinąd symptomatyczne dla naszej współczesnej dyskusji o historii, która, nawet jeśli ma miejsce, operuje stereotypami i gra na tematach modnych czy ważnych z jakichś ideologicznych powodów.

W końcu wątpliwość trzecia. Ostachowicz upamiętnia Holocaust i aktualizuje go we współczesności. Ale czy nie brakuje nam podobnej, aktualizującej dyskusji o wielu innych wydarzeniach historycznych, które przesiąknęły rodzimą ziemię – o powstaniu warszawskim, nocy listopadowej, konfederacji barskiej? Autor mógłby odpowiedzieć, że o wspomnianych momentach historii ma kto mówić, żyją bowiem potomkowie poległych, podczas gdy Żydów w Polsce już w zasadzie nie ma. Może i tak, lecz czy ci Polacy współcześni są rzeczywiście spadkobiercami tamtych, dawnych Polaków? Galeria postaci, którą rozwija przed czytelnikiem Ostachowicz, budzi w tym względzie poważne wątpliwości. Który z jego bohaterów miałby przywracać pamięć przodków – dziewczyna zapatrzona w rozmaite diety, internetowa ciocia dobra rada, student spędzający życie przed komputerem, a może nasz glazurnik? Aha, zapomniałem o „młodych ludziach o poglądach prawicowych”, ale im pod płaszczykiem patriotyzmu chodzi tylko o to – sugeruje autor – żeby bić Żydów. Tutaj wracamy do punktu wyjścia, który jednak, co nieco wyjaśnia. Świat przedstawiony w powieści Ostachowicza to świat glazurników. Bardzo poukładany, z zasady racjonalny, dorobkiewiczowski, europejski. Ale to także świat, w którym przeszłość przenika teraźniejszość, w którym żywi spotykają umarłych – w którym możliwa jest metafizyka. Jednak zawsze będzie to metafizyka na miarę glazurników.