Żurawski vel Grajewski: Kosowo nie będzie więcej serbskie
Wczoraj minęło sześć lat od proklamowania niepodległości przez Republikę Kosowa. Czy po takim okresie możemy już mówić o trwałych geopolitycznych konsekwencjach tej decyzji dla regionu?
W moim przekonaniu decyzja o niepodległości Kosowa faktycznie zapadła już w roku 1999, kiedy to terytorium w sensie fizycznym wydostało się spod władzy serbskiej. Istotniejszą kwestią jest obecny stan państwa. Pod względem etniczno-politycznym Kosowo jest obszarem dosyć stabilnym; ze względu na przytłaczającą przewagę demograficzną Albańczyków nad Serbami (z wyjątkiem Mitrovicy i okolic) ryzyko wybuchu walk wewnętrznych jest znikome. Rzecz ma się dużo gorzej, jeśli popatrzymy na wymiary polityczny, administracyjny czy gospodarczy, przesiąknięte elementami mafijnymi.
Ponadto Republikę Kosowa należy rozpatrywać jako część większego regionu, który do odrobienia ma wielosetletnie zapóźnienia cywilizacyjne. Zarysowane przeze mnie problemy nie są bynajmniej wyłączną domeną Kosowian (vide ostatnie zamieszki w Bośni i Hercegowinie).
Pomimo tego, że Kosowo formalnie jest wciąż państwem nieuznawanym, to stanowi przecież pewnego rodzaju wzór dla innych terytoriów walczących o niezależność. Czy przypadek Prisztiny wywrze jeszcze w przyszłości bezpośredni wpływ, choćby na uniezależnienie się Republiki Serbskiej od Bośni i Hercegowiny?
Najpierw korekta tezy zawartej w pytaniu – Kosowo jest uznawane przez 109 państw na świecie, w tym przez większość państw UE i NATO. Co do precedensowego znaczenia tej kwestii, to przykład działań rosyjskich w momencie odrywania się Osetii Południowej i Abchazji od Gruzji pokazuje, że może ona być wykorzystywana w wypadku innych regionów. Takie sytuacje mogą mieć miejsce pomimo tak znaczących różnic historycznych etnicznych i przede wszystkim politycznych, jakie istnieją między sytuacją na Kaukazie a sprawą Kosowa. Wszak to nie obywatele USA ani nawet nie obywatele Albanii, lecz Albańczycy z Kosowa tworzyli najpierw struktury oporu cywilnego, potem zbrojnego, a wreszcie administracji państwa kosowskiego, podczas gdy np. w Osetii Południowej rozstrzygającą rolę na każdym etapie mieli Rosjanie oraz służby specjalne Federacji Rosyjskiej.
Natomiast w przypadku Bałkanów jest oczywiście możliwe, że precedens kosowski zostanie wykorzystany, gdyby np. Republika Serbska w Bośni podjęła decyzję o secesji z Bośni i Hercegowiny. W tej sytuacji należy mieć jednak na uwadze ewolucję pierwotnej wykładni zasady nienaruszalności granic, przyjętej w Akcie Końcowym KBWE w 1975 r. Od lat 90. uznaje się możliwość zmiany charakteru granic na przykład z międzyrepublikańskich na międzypaństwowe. I w kontekście takich właśnie standardów należy rozpatrywać hipotetyczny scenariusz podziału BiH. Obecnie federacja Bośni i Hercegowiny posiada granice wewnętrzne, dzielące ją na część chorwacko-muzułmańską oraz serbską. Przy takim stanie prawnym potencjalne ogłoszenie secesji byłoby politycznie stosunkowo proste. Podobnie było w przypadku Kosowa, które w ramach dawnej Jugosławii nie miało wprawdzie statusu republiki związkowej, lecz okręgu autonomicznego. Jednak były one na tyle wyraźnie określone, iż stały się one następnie granicami nowej Republiki. Granica zmieniła charakter – stała się międzypaństwowa. Nie dopuszczono natomiast do modyfikacji przebiegu samej linii granicznej (z tego powodu nie wyłączono na zasadzie etnicznej rejonu Mitrovicy, pomimo dominacji lokalnej większości serbskiej na tym obszarze). Dzięki istnieniu wewnętrznych granic w Bośni i Hercegowinie łatwiej więc wyobrazić sobie secesję którejś z części państwa. Co bynajmniej nie oznacza, że uda się uniknąć konfliktów w przypadku realizacji takiego scenariusza.
Dziś Kosowo jest jednym z najbiedniejszych regionów Europy, które „wyróżnia się” swoim statusem zagłębia narkotykowego. Czy nie należy więc traktować jego istnienia jako stanu tymczasowego? Czy z czasem Kosowo nie zostanie ponownie włączone do Serbii?
W przypadku zwykłego procesu politycznego taki scenariusz jest według mnie wykluczony. 90% ludności Kosowa to Albańczycy, którzy nie chcą żyć pod władzą Belgradu. Jedyna droga ponownego włączenia Kosowa do Serbii to krwawy podbój z dziesiątkami tysięcy ofiar, połączony z czystkami etnicznymi oraz masowymi deportacjami. Oczywiście byłoby to możliwe tylko w sytuacji całkowitej bierności państw Zachodu, które z jakichś powodów stałyby się niezdolne do interwencji wojskowej. Znacznie łatwiej jest mi wyobrazić sobie zjednoczenie Kosowa z Albanią niż z Serbią.
Po atakach z 11 września mit „końca historii” prysł. W ostatnich latach jesteśmy świadkami reorientacji amerykańskiej z Europy w rejon Azji Pacyficznej. Niepokój budzi sytuacja na Ukrainie. Czy w tych okolicznościach nie należy liczyć się z ponownym „rozpaleniem” bałkańskiego kotła?
Moim zdaniem potencjalny wybuch konfliktów w tym rejonie słabo zależy od czynników, które Pan wymienił. Niechęć Amerykanów do ewentualnej ponownej interwencji w rejonie Bałkanów nie wynikałaby tyle z reorientacji na Daleki Wschód (teza ta sama w sobie wymaga modyfikacji), co z doświadczeń USA z lat 90. (Chorwacja 1995 r., Kosowo 1999 r.).
Poziom ich zaangażowania mógłby wzrosnąć, gdyby taka interwencja stała się częścią rywalizacji rosyjsko-amerykańskiej, która wzmaga się po okresie tzw. resetu. W tym kontekście należy zwrócić uwagę choćby na amerykańskie i rosyjskie starcie wokół Syrii czy sprawę Iranu, gdzie po zmianie władzy doszło do „odprężenia” stosunków na linii Waszyngton-Teheran. Oznacza to, że Amerykanom coraz mniej potrzebna będzie Rosja, na której pomoc dosyć naiwnie liczyli, inicjując wspomniany „reset”.
Wydaje mi się, że ponowne „rozpalenie” kotła bałkańskiego jest możliwe tylko w przypadku podłożenia ognia z zewnątrz: mam tutaj na myśli instrumentalizację tlących się konfliktów przez Rosję w celu „dania zajęcia” Zachodowi. Jeśli Amerykanie podejmą to wyzwanie, wznawiając rywalizację z Rosją, konflikty zostaną szybko stłumione. Jeśli pozostaną bierni, Europa nie poradzi sobie z nimi. Natomiast sama gra regionalna między krajami bałkańskimi nie spowoduje ponownego wybuchu wojny. Należy pamiętać, że Chorwacja, Słowenia czy Albania są już członkami NATO. Dziś serbski atak na Vukovar czy Dubrownik byłby samobójstwem. Czystki etniczne lat 90. zmieniły zresztą sytuację narodowościową w regionie, w znacznej mierze oddzielając od siebie wymieszane uprzednio społeczności, co także osłabia ryzyko wybuchu walk. To zupełnie inne otoczenie międzynarodowe i inna sytuacja wewnętrzna niż jeszcze kilkanaście lat temu. Spadła także pozycja międzynarodowa Serbii, a w kraju obecne jest poczucie poniesionej klęski. Potencjalne sprowokowanie kolejnego konfliktu musiałoby wywołać wśród tego społeczeństwa niepewność co do jego rezultatów.
Wśród państw, które uznały istnienie Kosowa, znalazła się również Polska. Czy była to właściwa decyzja?
Moim zdaniem był to błąd. Trzeba jednak pamiętać, że sprawa Kosowa jest dla Polski grą wobec Rosji i naszych wschodnich sąsiadów oraz wobec zachodnich partnerów. Celem polskiej polityki nie może być przywrócenie stanu posiadania Serbów lub Albańczyków z jakiegokolwiek momentu historii.
Dyskusja o bitwie na Kosowym Polu między Osmanami a Serbami z 1389 r. czy o dziejach Bałkanów z okresu przedsłowiańskiego nie jest elementem kalkulacji interesu Rzeczypospolitej – tego typu dywagacje historycznie nie mogą nas interesować. Złamanie Serbii jako sojusznika Moskwy w 1999 r. w czasie wojny o Kosowo leżało w interesie Polski. W tym kontekście faktyczna niepodległość Kosowa jest zbieżna z interesami polskimi. Natomiast uznanie tej niepodległości de iure, w sytuacji, gdy stworzyło się w ten sposób precedens wykorzystywany później przez Rosję, było błędem, zwłaszcza w kontekście próśb ukraińskich oraz gruzińskich, aby tego nie robić. Swoją drogą, taką decyzję – tzn. nieuznawanie Kosowa de iure – proponował prezydent Kaczyński, nie z uwagi na samo Kosowo, ale właśnie ze względu na głosy naszych wschodnioeuropejskich partnerów. Rząd Tuska zdecydował odwrotnie, opóźniając przy tym uznanie o kilka tygodni, co było już zupełnym nonsensem. W ten sposób ani nie uszanowaliśmy interesów Kijowa i Tbilisi, ani nie zademonstrowaliśmy solidarności politycznej z Zachodem. Kosowa albo w ogóle nie należało uznawać, albo trzeba było zrobić to wtedy, kiedy uczynili to Amerykanie, Niemcy, Francuzi i Brytyjczycy.
Także podczas wizyty prezydenta Obamy w Warszawie mieliśmy do czynienia z sytuacją, gdy na spotkanie przywódców krajów Europy Środkowej zaproszono Panią prezydent Kosowa, co skutkowało nieobecnością głów państw nieuznających Kosowa – Rumunii i Gruzji. A to w kontekście polskim są znacznie ważniejsze państwa niż Republika Kosowa. W tym rozumieniu gry międzynarodowych interesów, Prisztina jest mało istotnym podmiotem. Polskie decyzje dotyczące tego państwa powinny wynikać z pragmatycznej kalkulacji naszych celów geopolitycznych. O ile w roku 1999 Polska uczyniła słusznie, w pełni popierając NATO w konflikcie z ówczesnym sojusznikiem Rosji – Serbią, a zatem poparła Kosowo, o tyle w roku 2008, kiedy wiązało się to z realnym zagrożeniem dla naszych istotnych partnerów (Ukrainy i Gruzji), należało podjąć decyzję odwrotną.
Główną platformą aktywności naszego państwa w regionie jest Grupa Wyszehradzka, w ramach której popieramy włączenie krajów Bałkanów Zachodnich do UE. Czy powinniśmy silniej zaangażować się politycznie w ten rejon i w ten sposób podjąć rywalizację z Rosjanami? Czy może obecna formuła, w której skupiamy się głównie na budowie korytarza energetycznego „Północ-Południe”, łączącego Chorwację z Polską, jest wystarczająca?
Oficjalnie powinniśmy deklarować poparcie dla państw Bałkanów Zachodnich w procesie ich integracji z UE, natomiast nie ma potrzeby rzeczywistego angażowania polskich zasobów w tę kwestię. Ogólnym celem powinno być utrzymanie zasady otwartych drzwi do Unii, prowadzące do włączenia m.in. Ukrainy czy w dalszej perspektywie, miejmy nadzieję, również Białorusi, do orbity zachodniej. Nie przesądzałbym dziś, czy będzie to w przyszłości jeszcze UE, czy jakaś inna struktura. Tworzenie precedensu zamykania europejskich struktur będzie tylko utrudniało nam realizację celów strategicznych na wschodzie. To nie jest jednak problem polityki bieżącej. Unia Europejska w najbliższym czasie się nie rozszerzy, a zatem werbalne wsparcie nic nie kosztuje; prawdopodobnie szybko się nie ziści, można więc sobie pozwolić na przychylne deklaracje. Nie ma powodu płacić wysokich kosztów politycznych wynikających z zamykania Unii przed państwami bałkańskimi i stawać w jednym szeregu z państwami, które sobie otwartości UE nie życzą. Jeśli Polska wesprze pomysł zamknięcia UE na kogokolwiek, stworzy negatywny precedens, który potem będzie użyty przeciw ambicjom Ukrainy, Mołdawii i Gruzji, a zatem przeciw naszemu własnemu celowi strategicznemu na kierunku wschodnim, którym jest wydobycie tych państw spod dominacji rosyjskiej i włączenie ich do politycznego Zachodu.
Rozmawiał Bartosz Brzyski
Bartosz Brzyski
Przemysław Żurawski vel Grajewski