Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Szczerski: Naukowiec to dobry polityk

przeczytanie zajmie 6 min

Przez wiele lat był Pan szanowanym pracownikiem naukowym Uniwersytetu Jagiellońskiego. Od jakiegoś czasu akademickiej todze towarzyszy sejmowa legitymacja, a budynek na Wiejskiej stał się Pańskimi Syrakuzami. Czego politolog może się nauczyć, wchodząc do polityki?

W powszechnym mniemaniu naukowcy mają posiadać tendencję do analizowania polityki w dużo bardziej logiczny sposób, niż ona w rzeczywistości przebiega. A jest w tym tylko trochę prawdy. Po wejściu w świat polityki z pewnością zaskakuje ilość przypadkowych działań, które sprawiają, iż szeregowi politycy nie są zdolni do postrzegania zachowań w dalszej perspektywie czy nadawania im głębszego sensu. I w tym miejscu wkracza właśnie politologia, która dzięki naukowemu podejściu i zewnętrznej perspektywie jest zdolna do analizy polityki w szerszym kontekście. Politycy, skupiając się na tym, co bieżące, nie potrafią dostrzec długofalowych procesów i wielkich zmian wynikających z wydarzeń, które często miały miejsce kilka lat wcześniej, a ich konsekwencje są nierzadko zaskakujące dla samych działających. Do tworzenia tych sensów, analizy łańcuchów przyczynowo-skutkowych, niezbędni są właśnie politolodzy .

Kwestia przypadkowości przywodzi mi na myśl wywiad-rzekę z Janem Rokitą pt. „Anatomia przypadku”. W nawiązaniu do niej chciałbym zapytać, czy zerkanie za kulisy polskiej polityki zmusza do weryfikacji wielu teorii dotyczących tego, jak w rzeczywistości funkcjonuje nasz system polityczny?

To jest moje drugie wejście do polityki. Różnica między polską władzą roku 2007 a roku 2013 jest diametralna. Wzrost dominacji egzekutywy nad legislatywą jest naprawdę miażdżący, nawet na tle ogólnoświatowego trendu, w którym egzekwowanie władzy jest dużo istotniejsze niż sprawnie funkcjonujący parlament.

Czy ten kierunek zmian jest niewłaściwy?

Niestety tak. Stopień przewagi władzy wykonawczej nad legislatywą jest już taki wysoki, że dawno przekroczył poziom, o którym dotychczas uczyłem moich studentów. Polski Sejm jest już na etapie utraty nie tylko funkcji ustawodawczej ale również kontrolnej. Tymczasem akademickie podręczniki usiłują przekonać nas, że co jak co, ale tej funkcji parlament utracić nie może.

Drugą kwestią jest coraz wyraźniejsza ideologizacja polityki, co, przyznam szczerze, mocno mnie zaskoczyło. Byłem bowiem przekonany, że polityka przyszłości będzie dziedziną technokratyczno-pragmatyczną, gdzie miejsce ideologii zajmie technokracja. Tymczasem dzisiaj jesteśmy świadkami silnego zaangażowania rządu w kwestie obyczajowe i ideologiczne, forsowania konkretnych rozwiązań i wizji w tych obszarach.

Czy akademicka wiedza jest użyteczna i przydatna dla Pańskich kolegów zza sejmowej ławy? I czy możliwym jest zbudowanie autorytetu na naukowej przeszłości?

Istnieją dwa stanowiska dotyczące obecności naukowców wśród polityków. Pierwsze z nich, pozytywne, wiąże się z częstym zaskoczeniem, że jako naukowiec potrafię widzieć więcej. Politologiczne wykształcenie pozwala mi bowiem na wcześniejszą analizę przebiegu wypadków i wyposaża mnie w zdolność do przewidywania z wyprzedzeniem wyników pewnych wydarzeń. Drugie stanowisko mówi, iż profesorska przeszłość jest bezużyteczna. Wynika ono z postrzegania polityki jako gry personalnej, w której nasz akademicki etos jest przeszkodzą w skutecznym „rozgrywaniu”, wykorzystywaniu „haków”. W przypadku tak funkcjonującej polityki korzyść z naukowców jest oczywiście żadna.

Istotną kwestią, którą warto podkreślić, jest fakt, iż naukowcy, w przeciwieństwie do części posłów, nie są ludźmi ze spalonymi mostami, mają miejsce, do którego mogą wrócić po odejściu z parlamentu. Tymczasem dla niektórych polityków słowo „poseł” wiąże się już tylko z zawodem, który uprawiają i dla którego nie widzą już żadnej alternatywy.

Analogiczną tezę postawił również Rafał Matyja w książce pt. „Rywalizacja w Polsce”, gdzie stwierdził, że obecne elity polityczne są na zdecydowanie niższym poziomie niż te z lat 90. I wynika to właśnie m.in. z faktu, iż dla większości dzisiejszych posłów nie ma już życia poza polityką. Czy taka teza jest do obronienia po wejściu w świat polityki?  

Dyskutując o tych kwestiach, w moim przekonaniu kluczowe pytanie powinno dotyczyć tego, kto nadaje ton w polityce. W moim otoczeniu znajduje się wiele osób, dla których obecność w Sejmie wynika z pobudek ideowych, nie z braku alternatywy dla „zawodu” posła. Tymczasem główne role przypadły osobom jałowym, bezużytecznym, tym ze „spalonymi mostami”. Nie mają oni oporu przed wykonywaniem nieustannych wolt politycznych, ciągłą zmianą barw partyjnych, bez końca przedstawiając się wyborcom jako nowa alternatywa, nowa jakość. Te nowe polityczne „opakowania” pokazują ich strach przed wypadnięciem z politycznego obiegu, strach przed powrotem do zwykłego życia.   

Wspomniał Pan o środowisku osób ze swojej partii, które jest Panu bliskie. A co z innymi ugrupowaniami?

Patrząc od lewej strony, Twój Ruch – brak takich osób, PSL również… Niestety nie znajdziemy takich ludzi wśród pierwszego „szeregu” polityków innych partii. Z doświadczenia wiem, że najbardziej merytoryczni są wiceministrowie;  jest wielu byłych lub obecnych w rządzie PO, o których wiem,  że swoje ministerstwa „ciągną”. Pani Jażdżewska w Ministerstwie Środowiska, wiceminister Królikowski w Ministerstwie Sprawiedliwości. Z całą pewnością na tym poziomie można znaleźć wartościowe osoby, z którymi warto rozmawiać. Jeśli chodzi o Parlament Europejski, wymieniłbym Jacka Saryusza-Wolskiego.

Powiedział Pan o tym, że są politycy, którzy umieją docenić kompetencje naukowców-posłów, a z drugiej strony funkcjonują ci,, którzy twierdzą, iż wiedza akademicka niewiele do polityki wnosi. Czy nie mają racji ci, którzy twierdzą, że nie śledzą polskiej politologii, bo nie wyczytają w niej nic, czego nie byliby w stanie sami zaobserwować?

Polska politologia ma jeden kluczowy problem, który dostrzegłem na ostatnim Ogólnopolskim Kongresie Politologii. Nie znam weterynarza, który nienawidzi zwierząt. Nie znam rzeźbiarza, który nie cierpi dłuta. Tymczasem politolodzy wydają się nienawidzić polityków, gardzą nimi w większości. Takie wyśmiewanie się z polityków, często na poziomie tabloidowym, mocno mnie drażni. Duża część politologów uważa się za znacznie lepszych niż politycy, są święcie przekonani, że polityka funkcjonowałaby znacznie lepiej, gdyby to oni zastąpili polityków w sejmowych ławach. Takie podejście obniża prestiż politologii jako nauki.

Druga kwestią jest żenująca nieobiektywność części politologów w tym ich tabloidowym podejściu do polityki. Zdarzało mi się czytać w czasopismach politologicznych takie teksty, w których jedynym źródłem wiedzy o partii Jarosława Kaczyńskiego były publikacje Gazety Wyborczej, a w jednej ze słynnych prac o niedemokratycznych wątkach w polskich partiach politycznych, gdzie na pierwszym miejscu umieszczony był PiS, za przyczynek faszyzmu uznawano krytycyzm w stosunku do UE (sic!). Tego typu publikacje nigdy nie powinni ujrzeć światła dziennego i są po prostu kompromitacją politologii jako nauki.

W takiej sytuacji jakie trzy książki zaproponowałby Pan tym, którzy polskiej polityki nie znają, a chcieliby zgłębić ten temat?

Z całą pewnością warto sięgać po książki wydawnictwa „Czerwone i czarne”. Poza tym publikacje Rafała Matyi, Artura Wołka,  Ryszarda Legutki (nie tylko jako filozofa, ale także komentatora politycznego), teksty kulturowe Zdzisława Krasnodębskiego. Niezwykle istotne są również książki dotyczące historii polskiej XVIII w. ukazujące proces zdominowania naszej polityki przez obce dwory, przejmowania przez nich kontroli nad naszymi państwowymi instytucjami, demaskujące sposoby myślenia ówczesnych polskich elit. Szczególnie, że te kwestie wciąż niestety pozostają aktualne.

Czy zachęciłby Pan swoich kolegów z uniwersytetów, aby chętniej angażowali się w politykę, czy może jednak jest to droga niebezpieczna, gdzie bez pewnych predyspozycji można nie sprostać utrzymaniu bezstronności w pracy naukowej?

Byłbym hipokrytą, gdybym twierdził, że naukową rzetelność oraz publiczne zaangażowanie da się tak po prostu od siebie odseparować. Jest sporo przykładów naukowców, którzy się zatracili albo rozczarowali i z polityki ostatecznie wypadli. Za przykład może posłużyć tutaj postać Pawła Śpiewaka.

Pomimo tego, tak jak pisałem już w pierwszym numerze „Pressji” poświęconym uniwersytetowi, zachęcałbym do takiego politycznego zaangażowania. Uniwersytet musi bowiem wziąć odpowiedzialność za państwo. Uniwersytet Jagielloński, gdzie pracuję, powinien wziąć odpowiedzialność za miasto, w obrębie którego funkcjonuje, musi stać się częścią civitas. Takie właśnie zaangażowanie, a nie izolacja, jest jego powinnością.

Ta odpowiedzialność może przybrać przecież formę rzetelnej pracy naukowej. Robert Krasowski w jednym z numerów „Polityki” postawił tezę, że najbardziej dla kraju przysłużą się ci naukowcy, którzy zamiast pchać się do polityki, pozostaną w akademickich katedrach.  

Taka teza utwierdza w przekonaniu o antyintelektualnej jakości polityki. Pod tym zdaniem podpisaliby się wspominani wcześniej jałowi politycy ze „spalonymi mostami”. Ja tak bynajmniej nie uważam. Znam więcej przykładów sfrustrowanych intelektualistów, którzy komentują politykę i potem są źli, że nikt nie słucha ich zewnętrznych uwag, niż sfrustrowanych naukowców, którzy weszli do polityki i są rozczarowani niezdolnością do realizacji własnych idei. Problemem nie są więc intelektualiści-politycy, tylko zgorzkniali intelektualiści-komentatorzy, którzy dla utrzymania się na publicystycznym rynku wciąż i wciąż radykalizują swoje poglądy. 

Rozmawiał Paweł Musiałek.

Pełen wywiad w następnym numerze „Pressji„.