Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Petros Tovmasyan  3 grudnia 2013

Rewolucja ruchów miejskich

Petros Tovmasyan  3 grudnia 2013
przeczytanie zajmie 5 min

 (…) wieczorem lubię wędrować po rubieżach Miasta 

wzdłuż granic naszej niepewnej wolności 

patrzę z góry na mrowie wojsk ich światła 

słucham hałasu bębnów barbarzyńskich wrzasków 

doprawdy niepojęte że Miasto jeszcze się broni (…)”

„(…) i jeśli Miasto padnie a ocaleje jeden

on będzie niósł Miasto w sobie po drogach wygnania 

on będzie Miasto (…)

Jeden z najwspanialszych dowodów miłości do Miasta w „Raporcie z oblężonego miasta” Herberta. Często, gdy przechadzam się po moim mieście, przypominam sobie Pana Cogito, który „niesie Miasto w sobie”. Ja niosę w sobie Gliwice, które przez wiele lat były dla mnie jedyną realną ojczyzną. Gdyby analizować liczby, moje miasto to jedno z najlepszych miejsc do mieszkania w Polsce. Bezrobocie w granicach 6%, raj dla przedsiębiorców (23.255 firm). Tutaj można zarobić na godne życie – w 2010 r. średnia płaca w Gliwicach stanowiła aż 110,3% średniej krajowej i była wyższa niż w wielu dużych miastach, takich jak Wrocław. Perspektywy finansowe miasta także imponujące – agencja Fitch spodziewa się, że w latach 2013-2015 dochody operacyjne Gliwic będą rosły o co najmniej 4% rocznie. „Dochód operacyjny” brzmi dumnie dla przedsiębiorstwa, ale co znaczy dla miasta?

Tęsknię za moim rocznikiem z liceum; niewielu zostało w Mieście. W tym roku skończyli studia, najlepsi z najlepszych – to wybitne osobowości. Większość trafiła do najlepszych uczelni w Polsce, już nie wróciła; wolą być „słoikami” w Warszawie, Wrocławiu, Krakowie. Spaceruję po Gliwicach jak po opuszczonym mieście. Nie przyciągnął ich dochód operacyjny ani PKB na mieszkańca, ani nawet wskaźnik bezrobocia bliski „naturalnemu”. W 1988 roku Gliwice liczyły 223 tys. mieszkańców, w 2002 roku 202 tys., w 2012 – zostało już 186 tys. Dwa tysiące ludzi rocznie opuszcza miasto, wśród nich humanistyczna, miastotwórcza inteligencja. Najlepsi gliwiccy licealiści, których wykształciło i wychowało miasto, dziś napędzają Kraków, Warszawę, Wrocław i inne. Gliwicka starówka żyje pełnią życia, ale gliwickich licealistów, którzy za rok-dwa wyjadą na studia i nigdy nie wrócą. Wymiera miasto.

To, co opisuję, nie dotyczy tylko Gliwic. Wyludnianie to dziś najważniejszy problem średnich miast. Wymiera Łódź – Spektakularny upadek miasta można porównać tylko ze spustoszeniem wywołanym przez wojny światowe, jednak po tych konfliktach miasto zawsze się odradzało. Wymiera województwo śląskie – liczba jego mieszkańców zmniejszy się w tym roku o pół miliona. Największy spadek ludności odnotowują Sosnowiec (52 tys. mieszkańców), Katowice (50 tys.), Częstochowa (41 tys.), Bytom (34 tys.). Katowice,  miasto sukcesu gospodarczego – pod koniec 2010 r. wolne środki na rachunkach miasta wyniosły 415 mln zł, w końcu września 2012 r. wysokość stopy bezrobocia wynosiła 4,9%. Polskie miasta „sukcesu gospodarczego” są jak dobrze wyremontowany dom u bogatej ciotki, która nas nakarmi, odda pokój, nawet wypierze i wyprasuje koszulę – a i tak nie zgodzimy się u niej zamieszkać. Bo u ciotki nic się nie dzieje, tylko telewizor z „Familiadą” i zdezelowane radio nastawione na jedną stację. Miasto jest po prostu dla mieszkańców, nie dla enigmatyczne pojętego „biznesu”, ulice są dla pieszych, nie dla ciężarówek, jakość życia to nie tylko wysokość pensji.

Wyludnianie średnich miast to dobry moment, żeby zdać sobie sprawę ze zmiany priorytetów rozwojowych. To nie są lata dziewięćdziesiąte, gdy mieszkało się tam, gdzie była praca; dzisiejsza klasa średnia wymaga oferty, tak samo jak przedsiębiorcy mający budować fabryki.

Jasna rzecz, można pójść na łatwiznę i rzucić się z krytyką na władze miast. Będzie to jednak nietrafiona krytyka. Znów wrócę do Herberta – „i jeśli Miasto padnie a ocaleje jeden/ on będzie niósł Miasto”. Te dwa wersy najpiękniej oddają remedium na problemy współczesnych miast. Mieszkańcy muszą zrozumieć, że nie tylko oni żyją w mieście, ale i miasto żyje w nich. Zejdźmy z metafor na ziemię.

Władze są od tego, co potrafią najlepiej i co jest najbardziej czytelne dla podatników – od niskich wskaźników bezrobocia, dochodu operacyjnego, wysokiego PKB. Cała reszta miejskości rodzić się musi w procesie partycypacji, w relacji władza-obywatel, a konkretnie: władza-miejski ruch obywatelski. 23 lata po reformie administracyjnej w Polsce wykształciły administrację samorządową, dwie dekady obywatelskości nie wystarczyły jednak, aby wykształcić dla administracji samorządowej dojrzałego partnera po stronie społecznej. Zwolennicy partycypacji na wszelkich możliwych poziomach nie rozumieją podstawowego problemu tych mechanizmów. Większość szumnie tworzonych miejskich rad, służących do konsultowania decyzji władz, to organy praktycznie martwe, w których jedyną aktywność wykazują przedstawiciele administracji. Raport z doświadczeń krakowskich z prowadzonych konsultacji społecznych wskazuje, że z jednej strony strona społeczna domaga się konsultowania rozwiązań prawnych na poziomie projektów – z drugiej, że przychodzi na konsultacje skrajnie nieprzygotowana. Nieprzygotowana strona społeczna to standard mechanizmów partycypacji. Ale czemu się tu dziwić, jeżeli trzeci sektor to dalej nie więcej niż 1% polskiego PKB. Polskie organizacje społeczne są nieprofesjonalne z zasady – i ta zasada jest dla nich powodem do dumy. Opinia, że strona społeczna nie może być profesjonalna, bo przestaje być „społeczna”, to podstawowy, ale powtarzający się błąd. Spodziewamy się, że wolontariusz jest w stanie po godzinach pracy zapoznać się z planem zagospodarowania przestrzennego i zagłębić się w projekt uchwały budżetowej, ale nasze wyobrażenia niekoniecznie oddają stan rzeczywisty. Podsumowując – problem Miasta nie leży po stronie władzy, ale po stronie społeczeństwa. Żadna władza nie posiada mechanizmów do kreowania polityki miejskiej, także dlatego, że tych mechanizmów nie daje prawo krajowe. W Polsce nie istnieje prawdziwa polityka miejska, miejskie prawo planistyczne, większość ustaw to relikty komunistycznego planowania centralnego miast industrialnych. Miejskość musi wychodzić ze strony społecznej.

Ale nie ma co popadać w pesymizm, szczególnie, gdy jesteśmy świadkami rodzenia się ruchów miejskich.  Nowi mieszczanie – drugie i trzecie pokolenie migracji powojennych – zaczyna rozumieć miasto, zadomawia się w nim, poszukuje własnej „miejskości”. To pokolenie boomu edukacyjnego i rewolucji technologicznej, centrum jej zainteresowania obywatelskiego nie stanowi idea narodu, lecz miasto. Ruchy te powstają jako amorficzne struktury (tak jak Krakowski Alarm Smogowy), jako nieformalne think-tanki o rosnącej profesjonalizacji, tam, gdzie się pojawiają – natychmiast stają się języczkiem u wagi. Bo w mieście nie ma konkurencji. Coraz słabsze media lokalne ustępują ruchom miejskim – władza zyskuje partnera, którą tylko niemądrzy włodarze zaczynają postrzegać jako przeciwnika.

Ruch miejski trzeba tworzyć w myśl zasady, że sukcesem nie jest znalezienie problemów w przestrzeni miejskiej, ale wskazanie ich rozwiązań.  Budżet partycypacyjny to nie procedura, ale idea. Kształtowanie przestrzenie kulturalnej miasta nie jest zadaniem władz, lecz mieszkańców. Władza musi wypracować środki na ofertę kulturalną, mieszkańcy mają za zadanie ją ukształtować. Miastem trzeba się zajmować obszarowo i profesjonalnie, ruch miejski nie może opierać się wyłącznie na sprzeciwie wobec władz, ruch sprzeciwu to nie ruch miejski. Sprzeciw rozwiązuje się, kiedy odchodzi znienawidzona władza. Nadchodzi era polityczności miasta; musimy wszyscy wziąć w niej czynny udział. Zacznijmy tworzyć ruchy miejskie.