Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Piotr Wójcik  22 września 2013

Wójcik: Geniusz konformizmu

Piotr Wójcik  22 września 2013
przeczytanie zajmie 5 min

Dla artysty pora nie powinna odgrywać żadnej roli, mówi konferansjer w jednej z ostatnich scen „Popiołu i diamentu”. Paradoksem jest, że te słowa padają w jednym z najsłynniejszych dzieł Andrzeja Wajdy, artysty, dla którego pora – a dokładnie okres dziejowy – odgrywała zawsze rolę zasadniczą.

Naiwnym pytaniem jest, czy konformizm to droga, która może ułatwić karierę artyście. Oczywiście, że może; w zasadzie dziś bez odpowiedniej dozy konformizmu żaden artysta nie zrobi światowej kariery. Widoczne od czasu do czasu w mediach mainstreamowych zachwyty nad kolejnym rzekomo „bezkompromisowym artystą” są jedynie listkiem figowym i dla tychże mediów, i dla masowej publiczności. Bo prawda jest taka, że masowy odbiorca nie lubi, gdy sztuka burzy jego dobre samopoczucie i zakłóca starannie kształtowany przez koncerny medialne obraz świata. W czasach show-biznesu artystom, którzy nie zeszli do „podziemia”, oportunizm towarzyszy w zasadzie przez cały poświęcany sztuce czas – czy w trakcie negocjacji z producentem na temat ostatecznego kształtu dzieła, czy podczas występów publicznych przez nieustanne puszczanie oka do odbiorcy.  Raper krzyczący ze sceny do słuchaczy, że mogą mu, oględnie mówiąc, zrobić dobrze ustami, nie robi niczego, czego ta konkretna widownia od niego nie oczekuje. Raper obrażający zgromadzonych na koncercie jest stuprocentowym konformistą – nie byłby nim, gdyby zaczął przekonywać, by jego rozochoceni fani nie pili alkoholu podczas Wielkiego Postu. Nie ulega wątpliwości, że w czasach kultury masowej i show-biznesu konformizm święci triumfy. Jednak w czasach PRL, gdy obydwa zjawiska istniały na dużo mniejszą skalę, niewątpliwie także był w cenie.

Pytaniem zupełnie innego kalibru jest, czy artysta dzięki konformizmowi może tworzyć genialne dzieła. Czy oportunista może zostać wybitnym artystą? Przykład Andrzeja Wajdy pokazuje, że jak najbardziej. Jego rozpoczęta w latach 50. kariera filmowca dosyć szybko tego dowiodła. O ile film „Pokolenie” ukazał jedynie jego niewątpliwie sprawny oportunizm, to późniejszy o parę lat „Kanał” był już dziełem typowo dla Wajdy wybitnym – pokazał niewygodny dla komunistów temat w sposób możliwy przez nich do przełknięcia. Pokazanie klęski powstańców warszawskich jako niepotrzebnej ofiary nie gryzło się z linią partyjną, za to pozwoliło wyraźnie zaistnieć powstańcom i samemu Powstaniu ’44 w ówczesnym dyskursie. W swoim kolejnym dziele Wajda wspiął się na kolejny poziom w obu towarzyszących mu w zawodowym życiu cechach – konformizmie i geniuszu artystycznym. Nadszedł czas na zaistnienie przed szerszą publicznością dramatu „żołnierzy wyklętych”. „Popiół i diament”, ukazujący w fatalistyczny sposób los akowca Maćka Chełmickiego, mającego wykonać wyrok śmierci na komunistycznym dygnitarzu, także nie nadwyrężył specjalnie cierpliwości władzy. Działalności akowców towarzyszy śmierć niewinnych ludzi, a cel głównego bohatera to w sumie przyzwoity starszy pan, szukający swego zaginionego syna. Jednak dzięki wspaniałej kreacji odtwórcy głównej roli, Zbigniewa Cybulskiego, żołnierz AK został ukazany jako romantyczny i tragiczny bohater, stając się dla wielu bohaterem młodości. A przecież Zbyszek Cybulski sam się w tej roli nie obsadził; tu kwestią dyskusji jest, czy większy wpływ na to miał Wajda, czy drugi reżyser, Janusz Morgenstern. Ten hipnotyczny film, od którego ciężko się oderwać i w którym genialne role zagrali też Ewa Krzyżewska i Adam Pawlikowski, stał się jednym z najlepszych dzieł Polskiej Szkoły Filmowej – chyba najważniejszego okresu polskiej kinematografii (przełom lat 50. i 60.) – do której zaliczano także np. Wojciecha Jerzego Hasa czy Andrzeja Munka. Oczywiście na rzetelność historyczną „Popiołu i diamentu” ja sam mógłbym wylać kubeł pomyj, ale czy nie byłoby jednak sporą stratą, gdyby ten film się nie pojawił?

Kolejny ważny okres w karierze reżysera to lata 70., które przynoszą dwa bezkonkurencyjne filmy. „Człowiek z marmuru” – rozliczenie się ze stalinizmem w wersji soft, czyli dopuszczalnej w czasach gierkowskich – to przede wszystkim kapitalne kino rozrywkowe, całkowicie zasłużenie odznaczone na festiwalu w Cannes nagrodą FIPRESCI. Świetnie zawiązana intryga, niezapomniane role Krystyny Jandy, Jerzego Radziwiłłowicza i Tadeusza Łomnickiego, poruszenie istotnych tematów – czego chcieć więcej? Oczywiście tu również Wajda w żaden sposób nie wyszedł poza dopuszczalne granice peerelowskiej kinematografii, a ja osobiście dostrzegam w „Człowieku z marmuru” fascynację realnym socjalizmem (w scenach bicia przez Birkuta kolejnych rekordów w układaniu cegieł). Mimo to mało jest tak udanych dzieł filmowych w historii polskiej kinematografii. Jednak szczyty określających go jako artysty cech Wajda osiągnął dwa lata wcześniej w „Ziemi obiecanej”. Niewiele powstało filmów tak bardzo zbieżnych z linią PZPR, a mimo to tak bardzo genialnych. Oparty na powieści Reymonta obraz to wgniatające w fotel uderzenie w kapitalizm i kapitalistów. Rewolucja przemysłowa z perspektywy odtworzonej z najdrobniejszymi szczegółami XIX-wiecznej Łodzi robi niezapomniane wrażenie. Ciosów w pazerną klasę kapitalistów pada bez liku – od pokazania zwykłej bezczelności i ignorancji tamtejszych wielkich przedsiębiorców, do bezwzględnego wykorzystywania pracowników, także na tle seksualnym – ale ani przez chwilę nie stają się one nużące. Scena w teatrze, podczas której rozpieszczone i głupkowate żony i córki bogaczy zaśmiewają się do rozpuku z kiczowatej sztuki, biznesmeni flirtują z nieswoimi kobietami lub wpadają w panikę w związku ze złymi informacjami z rynku, a w tle jeden z nich strzela sobie w głowę, gdyż prawdopodobnie stracił za dużo, niż mógłby znieść – ma siłę maszyny włókienniczej, pod którą wpada przemęczony pracownik. Doprawdy, ten socjalistyczny z ducha film to kolejne z największych osiągnięć w historii polskiej kinematografii spod rąk tego samego twórcy.

Postawmy sprawę jasno. Andrzejowi Wajdzie bliżej było do pupilka władzy komunistycznej niż jej przeciwnika. Nawet pewne sprytnie przemycane do filmów motywy tego nie zmienią. A jednak potrafił on robić filmy wybitne – do czasu. Symboliczne jest, że ostatni wielki film Wajdy, „Korczak”, został nakręcony w czasie, gdy Polska wchodziła w okres transformacji. W III RP Andrzej Wajda stracił cały swój kunszt, za to konformizm pozostał. A trzeba powiedzieć, że Wajda brał się za bary z tematami najpoważniejszymi; szkoda tylko, że z każdym z nich dotkliwie przegrał. Ekranizacje kanonicznych dzieł polskiej literatury, „Pana Tadeusza” i „Zemsty”, okazały się wyjątkowo nieudane, natomiast edukacyjny film dla młodzieży „Katyń” okazał się być jednym wielkim artystycznym nieporozumieniem. Ostatecznym upadkiem twórcy filmowego jest sytuacja, gdy wydarzenia i uczucia bohaterów nie są pokazane i zagrane, lecz wygłoszone przez aktorów. W „Katyniu” dokładnie z takim zjawiskiem mieliśmy do czynienia. Najnowszy film Wajdy, „Wałęsa”, jeszcze co prawda nie miał premiery dla zwykłego kinowego widza, ale od dochodzących krytycznych głosów o tym obrazie włos się jeży na głowie. Wajda, widząc swą niemoc, a wciąż chcąc dobrze żyć z władzą, zaczął jawnie wspierać jedną ze stron konfliktu politycznego w Polsce. Doprowadziło go to do wielu niegodnych zachowań – od obrażania przeciwników politycznych obozu, który uznał za słuszny, do podważania pochówku świętej pamięci prezydenta Lecha Kaczyńskiego na Wawelu.

Można się zastanawiać, co takiego się stało, że Wajda nagle przestał kręcić wybitne dzieła i tak się pogubił. Przecież w obecnych czasach oportunizm jest także w cenie; można go tak samo swobodnie wykorzystywać do działalności artystycznej, jak w czasach PRL. Wyjaśnienie moim zdaniem jest trywialnie proste. Po prostu nadszedł czekający każdego artystę czas wypalenia – gdy jego geniusz odszedł, pozostał mu tylko konformizm.