Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Karol Wilczyński  17 września 2013

Wilczyński: Lem na dużym ekranie

Karol Wilczyński  17 września 2013
przeczytanie zajmie 3 min

Z „Kongresem Futurologicznym” Stanisława Lema miałem dotychczas trzy spotkania – zawsze nieoczekiwane. Po pierwsze w świetnym podręczniku języka polskiego dla uczniów liceum, gdzie znajdował się krótki fragment tego opowiadania; następnie – po dość długiej przerwie – znalazłem świetny zbiór dzieł Lema za kilka złotych w jednym z krakowskich antykwariatów: w nim, na szarym końcu, znajdował się„Kongres”. Trzecie spotkanie (chyba najbardziej zaskakujące, gdyż z różnych względów nie słyszałem wcześniej o premierze) odbyło się w kinie, na pokazie najnowszego filmu Ari Folmana („Walc z Baszirem”).

Patrząc na polski plakat reklamujący tą produkcję, można mieć słuszne przeczucie, że reżyser zrezygnuje z wiernego odwoływania się do opowieści Lema. Folman wkłada bowiem pierwsze skrzypce w ręce całkowicie innej od lemowskiego pierwowzoru postaci. Jest nią aktorka Robin Wright (m.in. partnerka Toma Hanksa w „Forreście Gumpie”) – która nota benegra samą siebie. Czterdziestoletnia matka dwójki dzieci (zbuntowanej ambitnej córki i niepełnosprawnego syna) ma już przed sobą niewiele perspektyw, a za kilka lat, gdy nie będzie już mogła tak skutecznie czarować widzów srebrnego ekranu, zapewne nie będzie miała szans na żadną atrakcyjną ofertę. Problem nie dotyczy tylko dalszej kariery starzejącej się aktorki, ale też losu dzieci i kwestii pieniędzy na rehabilitację chorego syna.

Jedynym możliwym rozwiązaniem staje się wyjście proponowane jej przez szefa wytwórni filmowej Miramount, w której dotychczas pracowała. Najnowsza technologia pozwala bowiem poddać aktorów procesowi „skanowania”, aby dokładnie odwzorować ich ciała, wraz z gestykulacją, mimiką, wyrazami uczuć oraz sposobem mówienia. Poddanie się temu procesowi proponuje głównej bohaterce szef wytwórni. Wright, choć początkowo oburzona jego śmiałością („I co z nią zrobicie? Z tą rzeczą nazwaną Robin Wright?”), zgadza się na 20-letni kontrakt, w którym – z wyłączeniem pewnych sytuacji – pozwala dysponować wizerunkiem swojego ciała wytwórni Miramount. I tutaj zaczyna się właściwy Lem.

Nagle Folman przenosi nas dwadzieścia lat później, kiedy to Wright mknie swoim Porsche z 2013 roku na kongres, gdzie ma być główną gwiazdą wytwórni i ewentualnie przedłużyć swój kontrakt. Jak się okazuje, rozwój technologii stosowanej przez Miramount prowadzi do odrzucenia dotychczasowej techniki „skanowania” na rzecz nowych sposobów wywoływania wrażeń zmysłowych. Większą część filmu Folmana będzie od tej pory stanowić część animowana, odwzorowująca rzeczywistość narkotyzujących się ludzi (czy mówiąc za Lemem: „osobników zachemaskowanych”). Folman w tym miejscu odważnie pociągnął niektóre z wątków znanych z opowiadania Lema o wiele dalej.

Rozwinięcie tak wielu wątków, odnalezienie kontynuacji kwestii poruszonych przez Lema, w filmie było odważnym i zaskakującym krokiem. Folman bowiem w pierwszej części maluje obraz realnych problemów życiowych samotnej matki, skomplikowanych relacji rodzinnych i świetną satyrę na światek filmowo-aktorski. W drugiej, zaplanowany chaos części animowanej – przy zachowaniu wątków satyrycznych – dosyć brutalnie narzuca widzowi typowo „lemowskie” pytania: przede wszystkim o sens poszukiwania prawdy i kwestię prawdziwości naszych pragnień. Wszystkie te wątki łączą się w nieoczekiwanej poincie.

Interesującym motywem łączącym obie części filmu jest postać niepełnosprawnego syna Robin, którego wspomnienie sprowadza „na ziemię” zagubioną w świecie animacji matkę. Jego postać stwarza też niesamowity kontrast między tym, czym jest nasze wyobrażenie szczęścia (nieograniczone możliwości oferowane przez kapsułkę Miramount), a czym szczęście naprawdę. Wręcz narzuca się pytanie – co współcześnie powoduje zafałszowanie naszego pojmowania szczęścia?

Oczywiście, film ma też swoje złe strony, które narzucają się przede wszystkim w części animowanej – wydaje się bowiem, że ilość rozpoczętych wątków i prezentowanych miejsc oraz postaci prowadzi do nikąd, powodując zakłopotanie widza. O ile sam ogólny pomysł na animację – świat Miramount przypomina nieco kreskówki Disneya z lat 30. – jest ciekawy, o tyle konkretne sceny wydają się tworzyć labirynt bez wyjścia. Z drugiej strony, być może było to świadomym zagraniem Folmana, który właśnie w taki sposób chciał przedstawić stan świadomości człowieka „zachemaskowanego”, czy wręcz samego widza w podobny stan wprowadzić.

Z zaskoczeniem, nawet po kilkudziesięciu minutach seansu, wciąż wyczuwałem w „Kongresie” Folmana „Kongres”Lema. Nie było to proste przeniesienie treści opowiadania do przestrzeni filmowej – czytelnikom, którzy pragną zobaczyć tego rodzaju adaptację, zdecydowanie odradzam wyjście do kina. Folman prowadził raczej dialog z oryginałem poprzez o wiele bardziej zróżnicowaną perspektywę skonstruowaną przez postać Robin Wright, trafnymi nawiązaniami do współczesnej kultury masowej i bardzo dobrą obsadą. Dialog ten ożywia muzyka Maxa Richtera, który na potrzeby filmu zaadaptował utwory najlepszych amerykańskich bardów lat 70. XX wieku. Dzieło Ariego Folmana polecam miłośnikom science-fiction, animacji, filmowych rozważań egzystencjalnych oraz dobrze zrobionego, aczkolwiek wymagającego kina.