Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Adam Leszkiewicz  13 września 2013

Leszkiewicz: Rycerz bez skazy

Adam Leszkiewicz  13 września 2013
przeczytanie zajmie 5 min

Legendy arturiańskie pozostają tą częścią kultury, która została odsunięta na boczny tor. W szkołach uczy się greckiej mitologii, z niezrozumiałych dla mnie powodów nie uczy się natomiast owej specyficznej i jedynej w swoim rodzaju „chrześcijańskiej mitologii”, jaką są właśnie legendy arturiańskie; a i sami chrześcijanie, nawet ci zajmujący się kulturą, nie wydają się tymi legendami szczególnie zainteresowani.

Oprócz akademickich znawców tej tematyki, zapewne najlepiej zaznajomieni z legendami arturiańskimi są obecnie wielbiciele wszystkich segmentów kultury, które da się opatrzyć etykietką fantasy; sam król polskiej literatury fantasy, Andrzej Sapkowski, w kompendium Rękopis znaleziony w Smoczej Jaskini poświęcił wątkom arturiańskim sporo miejsca. Tyle, że w popkulturze owe legendy utraciły swój pierwotny charakter „chrześcijańskiej mitologii”, stając się jedynie wdzięcznym magazynem rekwizytów, motywów, postaci czy schematów fabularnych, które łatwo dają się adaptować na potrzeby nowych produkcji: książek, filmów oraz gier komputerowych. U zarania literatury fantasy legendy arturiańskie stanowiły o wiele poważniejsze źródło inspiracji: wystarczy przypomnieć, że Tolkien, zafascynowany czternastowiecznym poematem Pan Gawen i Zielony Rycerz, czyli właśnie jedną z wersji pewnej arturiańskiej legendy, przetłumaczył to dzieło na współczesną angielszczyznę. Wpływ legend arturiańskich na mitologię Śródziemia jest bezsprzeczny – bez nich nigdy nie byłoby Władcy Pierścieni w kształcie, w jakim znamy tę książkę. Notabene znajomy Tolkiena z kręgu Inklingów (nieformalnej grupy towarzysko-dyskusyjnej oksfordzkich profesorów), Roger Lancelyn Green, jest autorem świetnego, kanonicznego opracowania arturiańskich legend. Książki o greckiej mitologii autorstwa Roberta Gravesa (a w Polsce: Parandowskiego i Kubiaka) znają wszyscy studenci rozmaitych filologii; o Greenie słyszał mało kto.

Sięganie do przedchrześcijańskich historii na przykład przez psychoanalizę czy antropologię jest zrozumiałe: odnajdują one w mitach opowieść człowieka o sobie samym w możliwie najczystszej, pierwotnej postaci. Legendy arturiańskie są natomiast opowieściami zbudowanymi na konkretnej treści Objawienia, nie mają nic wspólnego z „naturalnością”; są dziwną hybrydą: mitologią wyrosłą na gruncie religii objawionej. Zresztą popularność arturiańskiej mitologii skończyła się wraz ze średniowieczem; nowożytność wróciła do greckich i rzymskich mitów, ugruntowując ich rolę jako jednego z fundamentów europejskiej kultury. Legendy arturiańskie zdawały się być jedynie wykwitem kultury rycerskiej, więc umarły razem z nią. A przecież są czymś o wiele więcej: opowiadają nie tylko o rycerskim etosie, ale także w sposób szczególny i unikatowy wyrażają uniwersalne prawdy chrześcijańskie.

Weźmy na przykład historiozofię, jaką daje się zrekonstruować z owej mitologii: główną oś legend stanowi historia powstania i upadku „świętego królestwa Logres”. Nie znajdziemy tutaj nic z konsolacyjnego przesłania bajek i baśni: Król Artur zostaje zdradzony jako władca i jako mąż, jego rycerze giną w ostatniej, bratobójczej bitwie, a królestwo zapada się w nicość. To gorzka lekcja chrześcijańskiej historiozofii: król Artur od początku wie, że jego królestwo upadnie w wyznaczonym czasie; Królestwa Bożego nie da się zbudować na ziemi, ale mimo pewności klęski należy czynić wszystko, aby obecne królestwo było znakiem i zapowiedzią przyszłego.

Innym przykładem może być postać „rycerza bez skazy”, wybranego do odnalezienia świętego Graala i do zostania „kapłanem Graala”. W różnych wersjach tym „rycerzem bez skazy” był Parsifal lub Galahad. Jeśli bliżej przyjrzeć się ich postaciom, okazuje się, że nie są to, wbrew potocznemu rozumieniu, po prostu szlachetni rycerze ucieleśniający w możliwie doskonały sposób rycerski etos; są kimś daleko więcej. „Rycerza bez skazy” wyróżnia po pierwsze tajemnicze pochodzenia – nie wiadomo, kto jest jego ojcem (w domyśle: czy w ogóle miał jakiegoś ojca?). Po drugie, dojrzewanie w ukryciu, z dala od zepsutego świata. Po trzecie, swoista naiwność wobec zła, jego nieznajomość: „rycerz bez skazy” nie jest kimś, kto walczy ze złem, znając jego naturę; raczej kimś, kto porusza się wśród zła jako absolutnie obca temu złu osoba. Po czwarte, wybranie przez Boga: „rycerzem bez skazy” nie można się stać przez osobistą świętość i ze względu na zasługi – jest to szczególne boże wybraństwo. Po piąte, śmierć: „rycerz bez skazy”, stając się kapłanem Graala, umiera (?) w okolicznościach wysoce niejasnych; jego dusza zostaje zabrana do nieba, wygląda to więc na rodzaj wniebowzięcia. Widzimy już, że „rycerz bez skazy” nie jest po prostu kimś doskonale realizującym rycerski etos, nie jest nawet zwykłym świętym: o wiele bliżej mu do… człowieka wolnego od grzechu pierworodnego.

„Rycerz bez skazy” to ktoś niepokalany. Jeśli pamiętać, że Kościół rezerwuje ten przywilej jedynie dla Matki Bożej (a i stanowiący o tym dogmat został uroczyście ogłoszony dopiero w XX wieku), zobaczymy, że stajemy tu wobec czegoś daleko więcej niż po prostu „rycerskiej opowieści”; raczej wobec niesamowitej teologicznej fantastyki. Bohaterowie tacy jak Parsifal i Galahad zdają się być jeszcze jednym, ale bardzo specyficznym wyrazem tęsknoty za utraconym rajem: za stanem, w którym człowiek nie musi do świętości dążyć, bo po prostu jest święty; za stanem, w którym byłby – jak głosi Dogmat o Niepokalanym Poczęciu Najświętszej Maryi Panny – przez wzgląd na zasługi Chrystusa Jezusa Zbawiciela rodu ludzkiego zachowany wolny od wszelkiej skazy pierworodnej winy.

Katoliccy intelektualiści, zafascynowani wschodnim chrześcijaństwem i rosyjską filozofią religijną, często przypominają postać jurodiwego, Bożego szaleńca. Ów „święty idiota”, wyłamując się ze społecznych schematów i negując utarte rozumienie człowieczeństwa, jest kimś, kto nieustannie przypomina o transcendencji Boga. Wydaje się, że i Zachód ma taką niezwykłą figurę świętości, właśnie w postaci „rycerza bez skazy”. Jurodiwy jest jednak postacią z krwi i kości: pewnym kontrowersyjnym wzorem świętości, którego realizacje znamy z rzeczywistości. „Rycerz bez skazy” natomiast jest tylko wytworem kultury, postacią z książek – niemożliwym do naśladowania z samej definicji; jako taki nie może też być uznany za jakikolwiek „wzór”. Rzecz w tym, że i na gruncie kultury jest to figura całkowicie zapomniana, wyparta. Czy to jedynie kwestia antyheroiczności współczesnej kultury? Czyżby wśród kolejnych wcieleń Hamletów czy Don Kiszotów nie ma było miejsca i zapotrzebowania na kolejnego Parsifala?

Nie pamięta się o nim od dawna. Być może ostatnim wielkim dziełem opartym o legendy arturiańskie jest Parsifal Wagnera. Fryderyk Nietzsche, po zerwaniu przyjaźni z kompozytorem, jadowicie go atakował – między innymi za moralizatorstwo. Jeśli jednak Parsifal jest „rycerzem bez skazy”, to – jak już wspomniałem – szczególne wybraństwo takiej osoby uniemożliwia jej doskonałe naśladowanie. Niemożliwe jest więc „moralizowanie” za pomocą przedstawiania takiej postaci. Gdyby Nietzsche dobrze zrozumiał postać Parsifala, pojąłby, że chrześcijaństwo jest czymś więcej niż moralizowaniem. Dlatego warto wracać do legend arturiańskich: bo zawierają w sobie ewangeliczną siłę, która nie wyczerpuje się wraz ze schyłkiem takiej czy innej kultury (choćby rycerskiej), a moralność jest wobec niej sprawą wtórną. Bez znajomości losów króla Artura i jego królestwa nie tylko nie da się zrozumieć kultury średniowiecznej christianitas, ale i łatwiej zapomnieć, że chrześcijaństwo to przede wszystkim Dobra Nowina o zbawieniu.