Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Jakub Przybylski  28 sierpnia 2013

Przybylski: Manichejczyk w Damaszku

Jakub Przybylski  28 sierpnia 2013
przeczytanie zajmie 3 min

Obrazami ofiar media przypomniały o trwającej od początku 2011 roku wojnie domowej w Syrii. Tytuły prasowe krzyczą, domagając się reakcji – w domyśle zbrojnego wsparcia rebelii przeciw Asadowi: „Dziesięć lat temu już grzałyby się silniki samolotów”, twierdzi Paweł Wroński (skądinąd kiedyś mniej entuzjastycznie opisujący interwencję w Iraku i nawołujący do rozwagi, krytykując emocjonalność reakcji). Co bardziej złośliwi mogą twierdzić, że kamery po prostu żywią się krwią i wojną – a co to za wojna, na której nie ma rozpoznawalnych mundurów? Nie dość, że konflikt jest wtedy mniej interesujący dla widza, to w dodatku jego relacjonowanie jest zdecydowanie bardziej niebezpieczne…

Przyjmijmy jednak optymistyczną wersję, że mamy do czynienia ze zdrowym oburzeniem i odrzuceniem zła, jakie się tam niewątpliwie dzieje.

Oczywiście od razu pojawia się masa kłopotów:

– zorganizowanie operacji trwa, a kraje UE nie poradzą sobie same; potrzebna jest pomoc (a właściwie, co pokazał casus Libii, główna rola) USA, zbudowanie koalicji, pokonanie oporu Moskwy i Pekinu w RB ONZ

– wojna kosztuje

– gdy już operacja trwa, okazuje się, że cywile giną dalej (w dodatku często wskutek „naszego” ognia), a ten prosty do przewidzenia fakt nie przeszkodzi najgłośniejszym zwolennikom interwencji przemienić się w jej przeciwników, gotowych rozpętać piekło własnym żołnierzom (vide Nangar Khel)

– zaczynają też ginąć „nasi” i znów: kto wytłumaczy matce, dlaczego jej syn musiał zginąć tysiące kilometrów od domu?

Prawdziwym problemem nie jest jednak żaden z wymienionych powyżej; paradoksalnie, rzeczywistym kłopotem jest to „zdrowe oburzenie i odrzucenie zła”. Jeśli chcemy się gdzieś angażować, to trzeba wiedzieć jak, gdzie i po czyjej stronie. Najprościej mówiąc: trzeba „rozumieć konflikt” – to truizm. Niestety – wychowani na hollywoodzkich superprodukcjach przywykliśmy patrzeć na świat w kategoriach manichejskiej walki sił światła z siłami ciemności. Skoro Asad jest „bad guy”, to ci drudzy muszą być „good guys”; on utrzymuje dyktaturę, więc jego przeciwnicy to nieskazitelni demokraci; wreszcie „my mamy rację – jesteśmy dobrzy, więc każdy, kto się nam sprzeciwia, jest, musi być ucieleśnieniem zła”.

Rzeczywistość, w szczególności osadzona w tak obcej nam kulturze, jest zupełnie inna. Przede wszystkim trudno mówić o jasno określonych „dwóch stronach” i konkretnych ośrodkach decyzyjnych. O ile po stronie „rządowej” mamy osobę Baszara al-Asada (choć i tu należałoby spytać, do jakiego stopnia kontroluje swoje siły), to po drugiej stykamy się z  całym wachlarzem: od wykształconych na zachodnich uniwersytetach intelektualistów (najchętniej widzianych przez Zachód na stanowiskach rządowych, jednak z najmniejszym wpływem na społeczeństwo), po liczne bojówki powiązane np. z Al-Kaidą.

Mimo wszelkich trudności wejście do Syrii, pokonanie wszystkich oponentów i zainstalowanie w zasadzie dowolnego rządu jest względnie proste. Niestety – mówiąc eufemistycznie – jeśli gdzieś się wchodzi, trzeba wiedzieć, jak wyjść (problem Iraku i Afganistanu pokazuje to idealnie). Z chwilą, kiedy ostatni żołnierz koalicji wsiądzie na statek w Latakii, może się okazać, że cały nasz trud został włożony w zastąpienie Asada lokalnym odpowiednikiem mułły Omara lub, co gorsza, szeregiem „warlordów”, przywódców religijnych i watażków plemiennych.

Parafrazując Winstona Churchilla, gdy mówił o wojnie domowej w Hiszpanii: należy sobie powiedzieć, że żadna ze stron (a przynajmniej żadna z tych, które mają realne szanse pozostać na placu boju) nie reprezentuje wartości cywilizowanego świata nowoczesnych demokracji i w związku z tym nie możemy uznać jej za „swoją”.

Co jednak ma myśleć nasz wychowanek bajek Disneya, współczesny manichejczyk, patrzący na ruiny Damaszku? Gdzie kończy się zimna kalkulacja, a wybierając mniejsze zło – jak duże może ono być, by nasz wybór miał jeszcze sens?

Na te pytania prawdopodobnie nigdy nie znajdzie odpowiedzi – najwyższy jednak czas, by zaczął je sobie przynajmniej zadawać.