Niebezpieczny dla PiS-u sukces PiS-u
Prawo i Sprawiedliwość staje się partią polskiej prowincji. Jest to sytuacja niebezpieczna z kilka powodów. Demograficznie polska prowincja się wyludnia w przeciwieństwie do największych miast, gdzie wciąż przyjeżdżają nowi mieszkańcy, najczęściej ze wsi i małych miasteczek. Oddalenie od miast oddala PiS od zaplecza intelektualnego, medialnego i kadrowego. Nie pozwala przełamać wizerunku partii dla prowincjonalnej klasy ludowej. Dla aspirującej klasy średniej jest to duże obciążenie zniechęcające do partii Jarosława Kaczyńskiego.
Kryzys? Na pewno nie w PiS-ie
Prawo i Sprawiedliwość jest jednym z największych zwycięzców tych wyborów. Minimalne, ale jednak zwiększenie poparcia procentowego wobec poprzednich wyborów do sejmików (34,27% w 2024 r. vs 34,13% w 2018 r.), kiedy PiS był na sondażowej fali, to duży sukces, którego nikt w takiej skali się nie spodziewał. Przedmiotem sporu było raczej to jak duża będzie skala porażki PiS-u.
Sondaże przedwyborcze wskazywały, że scenariuszem najbardziej prawdopodobnym jest drugie miejsce partii Kaczyńskiego, za Koalicją Obywatelską. Pewny zwycięstwa Tusk zrezygnował ze wspólnych list z Lewicą, ponieważ uważał, że nie jest mu ona do zwycięstwa potrzebna. Co ciekawe, w przewagę KO wierzyli nie tylko politycy tego ugrupowania, ale i politycy Prawa i Sprawiedliwości, którzy przygotowywali się na porażkę. Percepcja dobrego rezultatu jest więc funkcją nie tyle obiektywnych procentów i zyskanych mandatów, co przedwyborczych oczekiwań, które były bardzo niskie.
Wniosek systemowy jest taki, że kryzys PiS okazał się fikcyjny. Ani oddanie władzy, ani rozpoczęcie rozliczeń nie tąpnęło poparciem dla partii. Ci, którzy spodziewali się, że Prawo i Sprawiedliwość zjedzie poniżej 20% muszą przyznać, że brali własne marzenia za rzeczywistość.
Co więcej, brutalnie zweryfikowana została na poważnie przyjmowana teza, że poparcie dla PiS wynika główne z propagandy TVP, wsparcia spółek skarbu państwa i wykorzystywaniu państwowych instytucji. Oddanie władzy i związanych z tym zasobów nie wpłynęło na wyniki partii Jarosława Kaczyńskiego. W wyborach do samorządu są one bardzo podobne, jak w wyborach do parlamentu.
Dobry wynik PiS-u do sejmików, które są najbardziej reprezentatywne dla odzwierciedlenia rywalizacji ogólnopolskiej, przełamie poczucie fatalizmu, jakie było obecne w obozie Zjednoczonej Prawicy po wyborach parlamentarnych. Bez wątpienia dobry wynik w wyborach samorządowych da napęd do kolejnych kampanii i wiarę w kolejne zwycięstwa oraz odzyskanie władzy.
Kilka łyżek dziegciu
Niemniej, powodów do pełnej satysfakcji na Nowogrodzkiej nie ma. Sumaryczna przewaga Prawa i Sprawiedliwości nad Koalicją Obywatelską nie przełożyła się proporcjonalnie na zwycięstwo w poszczególnych sejmikach. W siedmiu wygrał PiS, ale KO wygrało aż w dziewięciu. Poza tym zwycięstwo w regionach nie oznacza utrzymania ani przejęcia tam władzy przez partię Kaczyńskiego.
Samodzielną większość uzyskała w czterech województwach (lubelskie, podkarpackie, małopolskie, świętokrzyskie). Do tego możliwe jest utrzymanie podlaskiego (decydujący mandat zdobyła Konfederacja). W pozostałych większość zbuduje obecna koalicja. Dla porównania – w poprzedniej kadencji PiS-u samodzielnie rządził w sześciu województwach a okresowo rządził nawet w ośmiu. Wybory samorządowe będą więc kolejnymi, w których Prawo i Sprawiedliwość jest na pierwszym miejscu, ale wartość tego zwycięstwa jest ograniczona.
Kluczowym jednak zmartwieniem nie jest liczba kontrolowanych województw, ale sytuacja strategiczna. O ile teza o kryzysie PiS-u okazała się na wyrost, o tyle wyniki wyborów samorządowych nie oznaczają, że partia ta jest na ścieżce ku odzyskaniu władzy. Wyniki pokazują kilka problemów, które powinny być gruntownie przemyślane.
Po pierwsze, dobry wynik wynikał nie tyle z przyciągnięcia nowych wyborców, ale przede wszystkim z dużej demobilizacji wyborców antypisowskich. Mało porywająca kampania spowodowała, że frekwencja była niska (ok. 52%), co kontrastowało z frekwencją z wyborów parlamentarnych z jesieni, kiedy wyniosła ok. 74%. Co ważne dla partii Jarosława Kaczyńskiego, demobilizacja dotknęła także wyborców tej partii, choć z powodu klimatu rozliczeń nie była tak silna jak u wyborców koalicji. Demobilizacja była zapewne efektem założeń strategicznych PiS-u na te wybory, więc nie ma powodów, aby odbierać sukces jej skuteczności.
Niemniej, wyników wyborów samorządowych nie można ekstrapolować nie tylko na przyszłe wybory parlamentarne, ale nawet na wybory europejskie, gdzie temperatura sporu będzie dużo wyższa i strategia będzie odmienna.
Po drugie, wybory potwierdzają główny problem Prawa i Sprawiedliwości, jakim jest brak zdolności koalicyjnej. Partia Jarosława Kaczyńskiego nie ma szans na władzę w kolejnych sejmikach (łódzkie, mazowieckie) nie dlatego, że przegrała z KO, ale dlatego, że kolejny raz przewagę ma cała rządząca koalicja, która mimo sporów kontynuuje współpracę w sejmikach. Trzecia Droga mimo tarć nie rozważa nawet rozmów z PiS-em co do współpracy nie tylko na poziomie parlamentarnym, ale nawet samorządowym. Wciąż jest więc bardzo daleko do przełamania kordonu sanitarnego wobec Prawa i Sprawiedliwości.
Po trzecie, dobry wynik na poziomie sejmików powinien być zestawiony z wynikiem na poziomie miast, a te są dla PiS-u druzgocące. Już w poprzednich wyborach na 107 prezydenckich miast z Prawa Sprawiedliwości było 4 prezydentów. Jesteśmy przed II turą, ale wiele na to wskazuje, że stanu posiadania partia Jarosława Kaczyńskiego nie poszerzy. Jak na ugrupowanie, które miało najwyższy wynik, jest to sytuacja bez precedensu.
PiS staje się partią polskiej prowincji. Jest to sytuacja niebezpieczna z kilka powodów. Demograficznie polska prowincja się wyludnia w przeciwieństwie do największych miast, gdzie wciąż przyjeżdżają nowi mieszkańcy, najczęściej ze wsi i małych miasteczek. Oddalenie od miast oddala Prawo i Sprawiedliwość od zaplecza intelektualnego, medialnego i kadrowego. Nie pozwala także partii Kaczyńskiego przełamać wizerunku ugrupowania dla prowincjonalnej klasy ludowej. Dla aspirującej klasy średniej jest to duże obciążenie zniechęcające do PiS-u.
Po czwarte, średni wynik Tobiasza Bocheńskiego w Warszawie powoduje, że nie będzie on zapewne kandydatem Prawa i Sprawiedliwości w wyborach prezydenckich i nie stanie się nową ą wersją Andrzeja Dudy. Tym samym partia Jarosława Kaczyńskiego wciąż nie ma odpowiedzi na kluczowe wyzwanie, jakim są wybory prezydenckie w przyszłym roku. Na horyzoncie nie ma żadnego oczywistego kandydata, który stanąłby do rywalizacji z Szymonem Hołownią czy Rafałem Trzaskowskim.
Porażka Bocheńskiego jest porażką nie tyle samego Bocheńskiego, co koncepcji PiS-u w wersji „light”. Główny pomysł na kampanię Bocheńskiego polegał na tym, że skoro w metropoliach ludzie bardziej liberalne poglądy, to i kandydat prawicy powinien choćby lekko „libkować”. Symboliczna dla tej taktyki była propozycja „wege piątków”. Okazało się, że ta metoda nie przyniosła sukcesu.
Dobry wynik wyborczy może się więc okazać szkodliwym złudzeniem. Poczucie, że nic złego się nie wydarzyło i wystarczy czekać na potknięcia konkurentów oraz spory w rządzącej koalicji może mieć fatalne skutki. Osłabia presję na redefinicję politycznej strategii. A jest ona niezbędna, aby PiS zarówno pozyskał nowych wyborców, jak i odzyskał zdolność koalicyjną.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.