Wola mocy pod flagą biało-czerwoną
W rozumnej polityce nie chodzi o to, by wygaszać emocje – tylko aby je dobrze ukierunkować. Dziś potrzebujemy oświeconego, arystokratycznego populizmu, w którym elity i lud będą się wzajemnie uczyć. A wszystko po to, by wypowiedzieć wojnę antyrozwojowym oligopolistycznym grupom interesu.
Wola politycznej mocy. Tylko czy kierunek jest właściwy?
Od zajazdu Imć Pana Sienkiewicza na Telewizję Polską po stronie naszej nowej władzy i jej klasy medialnej w modę wszedł na chwilę twardy, „męski” ton. Chwaliło się dawnych obrońców praw człowieka za odnalezienie się w politycznej dżungli, a subtelnych polityków-intelektualistów za znalezienie w sobie woli mocy w konfrontacji z pokonanym przeciwnikiem.
Czy w obecnej sytuacji geopolitycznej Polska potrzebuje szarpnięcia cuglami? Tak myślę. Pytanie, czy ci, którzy dosiedli Rzeczpospolitej, poganiają ją we właściwym kierunku? Problemem nie jest wola, moc – tylko jej kierunek.
„Kiedyś rzucano niewolników lwom, dziś rzuca się lwy niewolnikom” – powiedział w dawnych, strasznych czasach Gustaw Herling-Grudziński. Teraz sytuacja jest bardziej komiczna, bo „ludowi” na pożarcie rzucane są nie tyle lwy, co tłuste koty zwalniane ze spółek Skarbu Państwa.
To być może konieczne, ale też bardzo wygodne. Nie trzeba mówić za wiele o własnym programie, skoro sprzątanie po PiS-ie jest tak zajmujące. Takie igrzyska są (lub były) wspaniałym spektaklem odwracającym oczy od spraw prawdziwie poważnych i pilnych.
Rosjanie mobilizują żołnierzy, by odbić tereny odzyskane przez Ukraińców latem zeszłego roku. Ukraińcom brakuje amunicji, bo republikańska opozycja blokuje w senacie USA pomoc dla naszych wschodnich sojuszników zasłaniających nas przed Rosją.
W Polsce też znalazłoby się kilka poważnych problemów. Periodyczne susze i krytyczny stan polskich zasobów wodnych osłabiające nasze bezpieczeństwo żywnościowe. Sytuacja rolników, których możliwość zarobku duszą wielkie sieci handlowe i wielcy gracze na rynku spożywczym. Nasz model rozwojowy, w którym innowacje i przedsiębiorczość dusi żyjąca z czynszów i rat kredytów pasożytnicza oligopolistyczna oligarchia rentierów, banków i deweloperów.
Czy z perspektywy organizacji społecznych nie byłoby mądrzej wymagać od klasy politycznej i narzucać jej naprawdę ważne tematy? Walkę z suszą, podatek katastralny zamiast pieniędzy z podatków dla układu bankowo-deweloperskiego; walkę z dominacją monopolistów niszczących mniejsze sklepy i rodzinne gospodarstwa; zwiększenie obywatelskiego nadzoru nad spółkami Skarbu Państwa?
Czy nie powinniśmy podnosić z mocą tych właśnie tematów, zamiast dawać rządowi kolejne miesiące na rozbieg w nadziei, że w końcu przecież zajmie się sprawami ważnymi? Polskiej klasie polityczno-medialno-komentatorskiej nie wystarcza do tego skupienia. A dziejowy zegar tyka.
Wieczny powrót polskich elit, czyli uczmy się na błędach
Patrząc na obecny konflikt polityczny, widzimy wieczny powrót polskich elit. To, że jest on – z obu stron – tak komiczny, nie znaczy, że nie może być równocześnie fatalny w skutkach.
Dziś wzajemna delegitymizacja najwyższych urzędów Rzeczpospolitej służy Rosji. Spór tej temperatury w tym klimacie geopolitycznym kończył się podobnie już kilkukrotnie. Ostatecznie… zanikiem państwa polskiego.
Zauważa to Adam Leszczyński w wywiadzie udzielonym Grzegorzowi Sroczyńskiemu, przywołując straszną bitwę zapomnianej polskiej wojny domowej. W tejże bitwie, pod Mątwami – między kopiującymi Zachód w trybie CTRL-C + CTRL-V modernizatorami królowej Ludwiki Marii i rokoszanami hetmana Lubomirskiego, chowającego własne monarchiczne ambicje za retoryką obrońcy „złotej wolności”, utopiono we krwi nie tylko kwiat zaprawionego w bojach polskiego rycerstwa, ale też nadzieje na wykorzystanie wstrząsów zewnętrznych (cyklu wojen) do wyrwania Rzeczpospolitej z dogmatycznej drzemki i zreformowania jej ustroju.
W zapomnianej, znakomitej powieści „Panowie Leszczyńscy” Hanna Malewska opisuje okrucieństwo tej domowej bitwy. Okrucieństwo znacznie większe niż w kawalerskiej, zygmuntowskiej wojnie ze Szwedami (np. dobijanie poddających jeńców-rodaków bez dawania pardonu).
Kilka lat przed polską wojną domową – pisze Malewska – niemal całe ówczesne polskie elity po doświadczeniu gwałtownej implozji państwa, objawionej powstaniem Chmielnickiego i Potopem, zgodziły się na konieczność reformy elementów najbardziej dysfunkcjonalnych. Przede wszystkim na usunięcie liberum veto.
Wspaniale narysowana postać, premier (kanclerz) Bogusław Leszczyński, człowiek wygodny, przez wiele lat zwolennik ówczesnej „polityki ciepłej wody w kranie”, a nie odważnych reform, grający umiejętnie swoją „złotą miernością”, udający ograniczonego, „poćciwego”, by nie narazić się za bardzo ani dworowi, ani antydworskiej szlachcie, ani nawet Szwedom – postanawia przy zachodzie swego życia przechytrzyć samego siebie, dokonać intrygi ostatecznej: fundamentalnej reformy Rzeczypospolitej, usunięcia liberum veto, tak by nikt za bardzo nie zauważył. Niestety, Bogusław umiera, a krótki moment otrzeźwienia nie zostaje wyzyskany.
Wynikało to przede wszystkim ze złej priorytezacji. Partia dworska, modernizatorska włożyła energię przede wszystkim w obsadzenie kluczowego stanowiska swoimi, a nie w reformę ustroju. Nadto królowa-cudzoziemka wprowadzić chciała swe reformy, nie zakorzeniając ich wystarczająco głęboko w miejscowej glebie-kontekście, w obyczajach i tradycjach.
Morał z tej historii? Nasze polskie zasoby mocy i woli są ograniczone. Istnieje ryzyko, że jeśli większość tych zasobów włożymy we wsadzanie się do więzień i głodówki, w nadymanie się fałszywym poczuciem mocy jednej strony i fałszywym poczuciem bycia ofiarą strony drugiej – nie zostanie nam wiele sił np. na wprowadzenie podatku katastralnego dla funduszy kapitałowych i posiadaczy kilkunastu mieszkań.
A jest to reforma, która mogłaby wypchnąć naszą gospodarkę z postfeudalnego zastoju, który strukturyzuje marzenia każdego Polaka z odrobiną pieniędzy (albo i bez) w fantazje o wygodnym „dochodzie pasywnym”, a nie o przedsiębiorczych, odważnych i prawdziwie kapitalistycznych produktywnych inwestycjach.
Wypchnąć wolno, zbyt wolno (jak na naszą sytuację geopolityczną) toczący się polski wóz z kolein, z sytuacji, w której polski startuper ma problem ze znalezieniem inwestora, skoro łatwiej zarobić, wkładając kapitał w kolejnych kilkanaście mieszkań. I czekać na czynsz – lub raty kredytu w wypadku banków – niczym szlachta na pracę i czynsze chłopów, którym dawała w uprawę swoją ziemię.
PiS wcale nie lepszy. Czeka nas totalna demagogiczna opozycja?
Wyżej poświęciłem nieco więcej miejsca na krytykę nowej władzy niż nowej opozycji – choć kierownictwa obu zachowują się nieodpowiedzialnie – także dlatego, że nowa władza ma więcej narzędzi realizowania swojej woli. Nie znaczy to, by nowa opozycja zasługiwała tu na jakąkolwiek taryfę ulgową.
Reakcja byłego ministra rozwoju z PiS-u, Waldemara Budy, na nieśmiałe zapowiedzi wprowadzenia podatku katastralnego przez nowy rząd wskazuje, że opozycja ta nie cofnie się – całkiem jak rokoszanie – przed zablokowaniem kluczowych reform i nie będzie się obawiała użyć najbardziej demagogicznych argumentów do rozkręcenia społecznych emocji przeciw tym reformom.
Minister Buda napisał na Twitterze: „Uwaga! To będzie uderzenie na miarę reform Balcerowicza! Podatek katastralny nadchodzi. Wszyscy właściciele nieruchomości szykujcie po kilkadziesiąt tysięcy. Lewica miała budować mieszkania, ale okazało się że to trudne, więc poprzestanie na ich opodatkowaniu. Senator Lewicy Kukucki nie pozostawia wątpliwości. Wiele osób tego nie wytrzyma i będzie musiało sprzedać własne domy”.
Były Minister Rozwoju i Technologii popełnia tu podwójną nierzetelność. Po pierwsze senator Lewicy nie tylko zapowiedział budowę mieszkań, ale też w kolejnej rozmowie podkreślał, że „przede wszystkim opodatkowane powinny być fundusze inwestycyjne, które często wykupują całe budynki i traktują to jako lokatę kapitału”.
Rzecz tym smutniejsza, że jako minister Buda potrafił wydawać rozporządzenia stawiające się lobby deweloperskiemu, zakazujące np. budowania okno w okno, bez placów zabaw czy stawianie dwunastometrowych „mikrokawalerek”.
„Kochajmy się” nie wystarczy. Wk*rw ludu nie zniknie
Być może społeczna emocja – pragnienie nowego, aspiracyjnego, zbiorowego polskiego wielkiego projektu – ujawniona podczas debaty o Centralnym Porcie Komunikacyjnym zapowiada zmianę wiatru przechylającego, jak mawiał Maurycy Mochnacki, „jak kłosy powiewne fale opinii”. Być może emocja rozliczeniowa nie jest paliwem, na którym – wobec zewnętrznych wstrząsów, problemów społecznych i możliwej implozji prawicowej opozycji, która jawić się będzie jako słabsza, a więc mniej groźna – rząd długo jeszcze pojedzie.
Jednak nie wystarczy normalizacja w debacie politycznej bardziej koncyliacyjnego języka (bardziej korzystnego i naturalnego zresztą dla Trzeciej Drogi niż dla Platformy Obywatelskiej). Jesteśmy geopolitycznie w sytuacji quasi-wojennej. Emocje społeczne nie dadzą się po prostu załagodzić. Niezagospodarowane nie znikną, tylko zwyrodnieją jeszcze bardziej.
Przykładowo: jeśli gniew rolników (w dużej mierze słuszny) nie zostanie wykorzystany do złamania dyktatu Biedronki i monopolu (monopsonu) spożywczego – znajdzie ujście w emocjach skrajnie antyukraińskich i antyunijnych, skłócając wieś z miastem, Polaków z Ukraińcami i karmiąc siły jawnie prorosyjskie w czasach wojny hybrydowej.
Komentatorzy mają dziś obowiązek wzywać do zachowania podstawowego politycznego pokoju, bo – tu mówi św. Tomasz – „gdy ów pokój znika, gaśnie też korzyść ze wspólnego życia, a skłócona wspólnota staje się dla siebie ciężarem”. Inicjatywy takie jak zapowiedziana na 12 marca wspólna wizyta prezydenta i premiera RP w Białym Domu zasługują na uznanie ze strony komentatorów, zaś sygnatariusze apelu24.pl – który z przekonaniem podpisałem – słusznie wskazują, że nie tylko główne linie polityki zagranicznej, ale także część strategicznych projektów na naszym home front trzeba wyłączyć z politycznego sporu (choć nie z merytorycznej dyskusji).
Ale pokładanie nadziei jedynie w wielkim wyciszeniu polaryzacji nie wydaje się realistyczne, bo nie jest wystarczająco atrakcyjne dla polityków i rozgrzanych sporem obywateli przywykłych już do życia w żywiole politycznym o wysokiej temperaturze.
To, jak zdefiniowane zostaną linie tego sporu i wytyczone przez nie pole napięć, co budować będzie polska wola mocy i w czym prześcigać się będą, o co konkurować główne polityczne plemiona w „mimetycznej rywalizacji”, zależy także od nas.
Potrzebujemy oświeconego populizmu
Z podobnego – choć nie takiego samego – założenia zdaje się wychodzić Konstanty Pilawa, który napisał niedawno: „Każda partia ma swój populizm. Rolą komentatorów, ekspertów i wyborców jest wytyczanie jego granic”.
Populizm jednak to termin niejasny. Używanie tego słówka przez komentatorów służy często temu, by usprawiedliwić niskie zagrania polityków odwołaniem do rzekomych niskich namiętności wyobrażonego „zwykłego wyborcy”.
Główna teza głośnej swego czasu książce S. Sierakowskiego i P. Sadury „Wszyscy jesteśmy populistami” brzmi: „Oni tak zmienili zasady gry, że gdy my będziemy grali z nimi w szachy, a oni z nami w «dupniaka», to nie mamy szans. Dlatego musimy zejść parę poziomów niżej i kontrować populizm, używać czasem populistycznych trików, i się w ten populistyczny kostium się przebierać. To w Luksemburgu można uprawiać «elegancję Francję», a tu trzeba wygrać z Armią Czerwoną”.
Tego typu myślenie miało m.in. wychowywać liberalno-lewicowy komentariat i wyborców do zaakceptowania nowej „twardej” linii „wprowadzania praworządności niepraworządnymi metodami”.
Ja mówię tu o czymś innym. Jeśli zgadzam się (częściowo) z Konstantym Pilawą, że reformy rzeczpospolitej można wprowadzać tylko „pod czerwonym płaszczem populizmu”, to nie mam na myśli zniżania się rzekomo wyrafinowanej politycznie inteligencji do ludu; bo jednym z głównych problemem komentariatu i polityków obu opcji jest ich brak skupienia i prymitywizm analizy, a nie to, że zbyt wiele czasu spędzają, grając w intelektualne geopolityczne, makroekonomiczne itp. „szachy”.
Mówiąc o oświeconym populizmie (czy arystokratycznym populizmie, za Patrickiem J. Deneenem), mam na myśli proces wzajemnej edukacji „ludu” i jego „elit”, uczenia siebie nawzajem. Tak, by np. rozumne postulaty protestujących rolników domagających się wzmocnienia pozycji rodzinnych gospodarstw przez strategiczną interwencję państwa w rynkową asymetrię między producentami żywności a pośrednikami czy większy unijny protekcjonizm w konfrontacji z agroholdingami spoza UE, odsiać od nierozumnych haseł polexitowych czy prorosyjskich.
Wymaga to uczciwej rozmowy np. miejskich ekologów i liderów protestów rolniczych. Rozmowy bez pogardliwego patrzenia z góry i bez równie niebezpiecznego paternalistycznego poklepywania po ramieniu.
„Czerwony płaszcz populizmu”, mówi Pilawa. Czerwień to także kolor społecznego radykalizmu i politycznej namiętności, w polskiej tradycji również kolor gwałtownego powstania, irredenty. Minimum społecznego pokoju, tak. Wielkie, wspólne, jednoczące społeczeństwo projekty infrastrukturalne, sieć kolejowa w całej Polsce czy atom+OZE, na pewno.
Ale reforma rzeczpospolitej – zapewnienie jej bezpieczeństwa żywnościowego, wyjście z antyrozwojowego modelu rentierskiego – nie obejdzie się, i nie powinno obejść, bez politycznej emocji, afektu walki z grupami interesów (zwłaszcza z lobby bankowo-deweloperskim). Także dlatego, że te potężne, mające pieniądze i wpływy w mediach i polityce grupy nie zawahają się (tak jak za czasów późnego Donalda Tuska nie zawahało się lobby stojące za OFE, posiadające udziały w niemal wszystkich głównych mediach) rozpętać społecznych emocji w obronie tychże zastałych interesów.
Chadecy, prawicowi komunitaryści, chrześcijańscy republikanie winni się zastanowić nad przyczynami słabości chrześcijańskiej demokracji („Front Morges”) w międzywojniu i wziąć do serca słowa A. Miciewskiego z tekstu „O «partii katolickiej» w dwudziestoleciu”, cytowane przez Kazimierza Wykę: „Zacofanie i cywilizacyjny niż najczęściej zaostrzają konflikty społeczne. W tych warunkach koncepcja centrowa, solidarystyczna, prowadząca do łagodzenia, a nie rozwiązywania sprzeczności społecznych, nie miała perspektyw”.
Tak jak niemożliwe było stworzenie dynamicznej i masowej chrześcijańskiej demokracji w międzywojniu bez fuzji z ruchem ludowym i przejęcia się jego postulatem – realną reformą rolną, która odblokowałaby uprzemysłowienie Polski, a więc bez konfrontacji z antyrozwojową oligarchią postziemiańską – tak dziś niemożliwe jest przełamanie dryfu rozwojowego bez konfrontacji z antyrynkowym rentierstwem „dochodu pasywnego”.
Paradoksem jest, że po porzuceniu na ziemię płaszcza antymonopolistycznego liberalizmu przez wszystkich rzekomych gospodarczych wolnościowców i liberałów, od Konfederacji i Solidarnej Polski przez Platformę Obywatelską po Trzecią Drogę, niemal jedynym takiego liberalizmu szermierzem jest walczący m.in. z oligopolem dyskontowym Jan Śpiewak.
Zwolennicy dobra wspólnego, solidaryzmu, szerokiego nurtu republikańskiego z prawicy, lewicy i centrum muszą być dziś gotowi do strategicznej, frontalnej i pozycyjnej konfrontacji z tymi interesami – jeśli chcą Polski naprawdę silnej. Polemizuję tu (częściowo) z tezą Pawła Musiałka.
Znajdując słowa uznania dla części dorobku „białej” prawicy (symbolizowanej przez kierownictwo i kadry takich instytucji, jak Polski Fundusz Rozwoju czy Polski Instytut Ekonomiczny), twierdzę, że PiS-owi zabrakło (to jasne) nie tylko politycznego umiaru i umiejętności budowania instytucji, lecz także woli realnej konfrontacji z blokującymi rozwój Polski układami oligopolistyczno-oligarchicznymi.
Wojna polsko-polska zakończyć się może i przejść w bardziej cywilizowaną fazę konfliktu nie pod flagą białą. Nasi przodkowie dali dowody głębokiego politycznego instynktu, gdy połączyli w naszym godle i fladze dwa sprzeczne kolory. Biały: barwę chłodnego rozumu. I czerwony: barwę burzącej się – lecz nierozlewanej w wojnach domowych – krwi.
Nota:
Moją uwagę na oligopolistyczno-oligarchiczny charakter polskiej struktury gospodarczej zwrócił Krzysztof Mroczkowski. Jego oryginalny tekst pod (roboczym) tytułem „Choćby ułomna republika” analizujący szczegółowo społeczne i polityczne implikacje tej struktury ukaże się wkrótce na łamach magazynu Nowy Obywatel.
O braku realizmu tych modernizatorów, którzy nie mają cierpliwości i wyobraźni do wymyślania rozwoju nieimitatorskiego, pisał, powołując się na przykład partii królowej Ludwiki Marii, Aleksander Temkin w swojej recenzji „Fantomowego ciała króla” Jana Sowy pt. „Dwaj polscy filozofowie o Polsce – po latach”. Tekst „w rękopisie”.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.