Kaczyński i eurokraci w jednym stali domu. Rozbiory, dyktatura i strachy odchodzących elit
Wydaje się, że w politycznej retoryce nie ma dziś na Zachodzie istotniejszego podziału niż ten na „nieliberalnych demokratycznych populistów” i „niedemokratycznych liberalnych merytokratów”. Gdy przychodzi do konkretów, przedstawiciele obu nurtów mówią tym samym językiem. Niedawne wypowiedzi dowodzą, że Jarosław Kaczyński tak samo boi się upodmiotowienia obywateli, jak eurokratyczne elity z unijnej partii Donalda Tuska. W praktyce jedni i drudzy zamieniają partycypację i demokrację bezpośrednią w fikcję mającą legitymizować ich działania.
Niemal niezauważona przeszła niedawna wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego o referendum rozbiorowym. W ramach organizowanego przez jego środowisko polityczne seminarium na temat praworządności prezes PiS-u odniósł się do perspektywy zmiany unijnych traktatów.
„Jest niestety w konstytucji możliwość ratyfikacji traktatów przez referendum i będzie to referendum rozbiorowe […]. Tak, to będzie referendum rozbiorowe, a przy braku kontroli medialnej i społecznej ono może zakończyć się decyzją społeczną na ten – tutaj używam pewnej przenośni – rozbiór” – mówił Kaczyński.
To wypowiedź charakterystyczna, bo uwidacznia strach szefa PiS-u przed narodem. Niczym dawny polityk Unii Wolności czy współczesny liberalistokrata (o czym później) boi się oddawania kluczowych decyzji obywatelom, bo im zwyczajnie nie ufa. Wyżej opisana sytuacja pokazuje, jak przygodne okazało się przywództwo Kaczyńskiego w polskiej mutacji obozu „demokratyczno-populistycznego”.
Rzecz w tym, że Kaczyński najpewniej się myli. W ramach koordynowanego przeze mnie w minionym roku zadania Instytut Demokracji Bezpośredniej miałem okazję zlecić badanie dotyczące stosunku Polaków do ewentualnej zmiany unijnych traktatów. Badania CATI na próbie 1000 osób odbyły się 19-23 listopada 2023 r. i zostały zrealizowane przez IBRiS. Otrzymane wyniki jednoznacznie wskazują, że obawy Kaczyńskiego są nieuzasadnione.
To prawica jest za referendum rozbiorowym
Okazało się, że decyzji w sprawie ewentualnej zmiany traktatów drogą referendum oczekuje aż 59% badanych, a tylko 22% chciałoby pozostawienia jej w rękach polityków. Poparcie dla demokratycznej formy tej decyzji dominuje na prawicy – chce go aż 72% Polaków o takich poglądach. Wśród lewicowców to zaledwie 47%, a centrystów – 56%.
Udział w takim referendum deklaruje 70% ankietowanych i znów deklaracje te są najsilniejsze wśród osób określających swoje poglądy jako prawicowe (74%). Na koniec zapytano badanych, którzy nie odrzucali udziału w referendum (tj. odpowiadających „zdecydowanie wziąłbym udział”, „raczej wziąłbym udział” i niezdecydowani), jak by zagłosowali.
Głosowanie przeciw zmianom traktatów w kierunku dalszej federalizacji/centralizacji Unii Europejskiej i ograniczenia prawa weta państw członkowskich deklaruje 53% ankietowanych, a za jest tylko 36%. Co ciekawe, przeciwnicy dominują nie tylko na prawicy (69% przeciw vs. 26% za), ale także w centrum (47% przeciw vs. 39% za).
Przekonanie Jarosława Kaczyńskiego, że łatwiej będzie odrzucić zmiany traktatów i centralistyczną reformę Unii Europejskiej w zdominowanym przez partie centrolewicowe parlamencie niż w powszechnym głosowaniu, wydaje się więc bazować na bardzo słabych przesłankach.
Fikcja partycypacji, przestrzeń manipulacji
Oczywiście tezę Kaczyńskiego można postrzegać przez pryzmat strachu przed możliwością zmanipulowania takiego referendum. Tak rozumieć należy słowa o „braku kontroli medialnej i społecznej”. Przytoczone wyniki wskazują, że intensywna kampania na rzecz zmiany traktatów mogłaby wpłynąć na ostateczne wyniki głosowania.
Problem w tym, że szef PiS-u wyobraża sobie to referendum dokładnie tak jak to, które sam zorganizował 15 października 2023 r. – jako podporządkowane celom władzy, a nie realne skorzystanie z obywatelskiej podmiotowości.
Przecież PiS, ogłaszając „święto demokracji bezpośredniej” wraz z wyborami, mógł naprawić polskie przepisy tak, by nie była możliwa manipulacja wynikiem referendum. Niestety zgodnie z prawem obowiązującym od 2003 roku można było to robić poprzez zaangażowanie środków ze spółek Skarbu Państwa lub bogatych zagranicznych fundacji. Partia nie skorzystała z okazji, by przepisy zmienić i samemu nie korzystać z ich pokus, a tym samym umożliwiła analogiczne manipulacje kolejnej ekipie rządzącej.
Potraktowanie referendum jako partyjnego plebiscytu na sterydach państwowych pieniędzy doskonale ukazuje wąskie granice „szczerego demokratyzmu” przywódcy obozu patriotycznego.
Kaczyński jak brukselskie elity
Dokładnie taki sam stosunek do upodmiotowienia zwykłych ludzi i korzystania z narzędzi partycypacji oraz demokracji uczestniczącej i bezpośredniej mają europejskie elity. Dobrze obrazuje to zrelacjonowana niedawno przez portal Euroactiv debata o „prodemokratycznym” sprawozdaniu Parlamentu Europejskiego.
W teorii znajdziemy w nim szereg innowacyjnych propozycji – panele obywatelskie, unijną agorę i instytucjonalizację szeregu procesów deliberacyjnych. W praktyce mamy do czynienia raczej z fikcją partycypacji i manipulowaniem jej mechanizmami w celu osiągnięcia oczekiwanego przez eurokratów wyniku. Właśnie tak było w referendum Kaczyńskiego 15 października 2023 r.
Podobna kwestia dotyczyła europejskich paneli obywatelskich, które panelami były tylko w teorii. Zamiast fundamentalnej zasady pełnej reprezentatywności pojawiło się w nich dodatkowe „dociążenie” grup, np. młodych Europejczyków, wśród których należy spodziewać się większego unioentuzjazmu. W innowacyjnych mechanizmach dostrzega się zresztą raczej mechanizm konsultacyjny, a nie decyzyjny.
Równolegle brak jest w tych wizjach i działaniach dociążenia podstawowego źródła zwiększenia demokratycznej legitymizacji, a więc wzmocnienia głosów narodowych demosów. Dzieje się tak ze względu na akceptację unijnych decyzji przez referenda krajowe lub zwiększenia roli narodowych parlamentów w unijnych dyskusjach. O to przez lata zabiegali polscy uniorealistyczni politycy, np. Kazimierz Michał Ujazdowski czy śp. Ludwik Dorn.
Demokracja, czyli rozbiory i dyktatura
Chociaż unijny kurs na „demokratyzację” ma w sobie więcej z PR-u niż realnej demokratyzacji, to i tak kierunek ten wzbudza w unijnym establishmencie spory niepokój. Przykładowo, niemiecki polityk Zielonych – Niklas Nienass – zaklinał, że zmiany te nie mogą „zastąpić demokracji przedstawicielskiej”. Jeszcze dalej poszedł portugalski europoseł Paulo Rangel z Europejskiej Partii Ludowej, unijnej partii, której do niedawna przewodniczył sam Donald Tusk.
„Kiedy mówimy o referendach, o stałych agorach, istnieje ryzyko, że zamienimy demokrację przedstawicielską w demokrację bezpośrednią” – ostrzegał Rangel. „Historia uczy nas, że pierwszym krokiem do dyktatury jest demokracja bezpośrednia” – podsumował.
Jak widać, Jarosława Kaczyńskiego od prounijnych konkurentów dzieli dużo mniej, niż się na co dzień wydaje. Prezes PiS-u widzi w demokratyzacji ryzyko rozbiorów, a jego zachodni koledzy widmo dyktatury. Łączy ich ten sam strach starych elit przed własnymi wyborcami.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.