Dlaczego PiS nie mógł gwałcić praworządności, a Tusk może? Bo nie jest prawicą
Miał być powrót do praworządności, ale nic takiego się nie wydarzyło. Zamiast wstecznego biegu wrzucono kolejny i dociśnięto gaz. Siła prawa przegrywa z prawem siły. Konstytucja po 15 października miała z przedpokoju wrócić do salonu, tymczasem zrzuconą ją do piwnicy. Po wyborach mieliśmy zszyć polskie prawo, a prawna duo-Polska rozkwita. W czasach PiS-u pojawili się neosędziowie, teraz dołączyli do nich neoprokuratorzy, a niedługo być może usłyszymy o neoposłach.
Selektywna praworządność nowej władzy
Nowa władza słusznie krytykowała starą, że gwałci trójpodział władzy, ignoruje wyroki Trybunału Konstytucyjnego i nominuje przychylnych sobie sędziów. Ze słusznej krytyki wyciąga niesłuszne wnioski, a przede wszystkim takie, które stoją w sprzeczności z prawem. Nowy rząd sam bowiem decyduje, jakie ustrojowe kroki należy podjąć wobec naruszania prawa przez politycznych przeciwników.
Dokonuje rokoszu, wypowiadając prawne posłuszeństwo poszczególnym instytucjom. Ci sami będący dziś u władzy politycy u progu transformacji ustrojowej uznali, że zaangażowane politycznie sądy PRL-u ze względu na bezpieczeństwo obrotu prawnego będą uznane w III RP. Za czasów PiS-u wyrażali sprzeciw wobec takich działań. W efekcie nowy rząd kieruje się prawem, ale tylko takim, jakie jej odpowiada. Respektuje sądy i izby tylko sobie przychylne.
Co ciekawe, nowej władzy nie przeszkadza brak prawnej konsekwencji. Funkcjonowanie Izby Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych jest nielegalne, ale jeśli ta instytucja stwierdza ważność wyborów, wówczas legalność jest jej czasowo przywracana. Uznano, że wybór Barskiego na Prokuratora Krajowego nie był zgodny z prawem, ale minister sprawiedliwości nie miał problemu z uznaniem jego udziału w procedurze wyboru ministerialnego następcy. Inne decyzje Barskiego pod kątem legalności będą z kolei „poddane analizie”.
To niemal oficjalne zalegalizowanie doktryny „selektywnej praworządności”. Nowa władza nie kryje się z tym, że przepisy prawa wybiera jak potrawy z restauracyjnego menu. Tusk robi dokładnie to samo, za co krytykował Kaczyńskiego. Może jest nawet gorzej. PiS chciał zmienić zasady gry ustawami, nie mając większości konstytucyjnej. Tymczasem nowa władza chce zrobić to samo, ale za pomocą uchwał, opinii prawnych i kodeksu spółek handlowych. Niedługo do tego zapewne dojdą rozporządzenia o mocy dekretów.
Ten prawny „downgrade” rząd uzasadnia kohabitacją z nielubianym prezydentem. Widmo weta wystarczy jako uzasadnienie, dlaczego w Polsce trzeba zmienić hierarchię źródeł prawa. Co ważne, nowa koalicja nawet nie spróbowała porozumieć się z Dudą. Nie przetestowała jego deklaracji otwartości na współpracę chociażby po to, żeby pokazać innym, że miała dobrą wolę.
Rząd publicznie deklaruje, że nie ma to sensu. Prawda jest taka, że nie oferuje współpracy, bo się boi, choć akurat nie odrzucenia propozycji. Wręcz przeciwnie, obawia się, że byłaby przyjęta. A to nie ułatwiałoby rządzenia, tylko je skomplikowało. Prominentny polityk PO zapowiadał, że projekt ustawy ws. zmian w Krajowej Radzie Sądownictwa można przedyskutować z prezydentem, ale „na negocjacje brakuje miejsca”.
Duda ma być ustrojowo zdegradowany jako de facto nieprezydent, notariusz autorytarnego reżimu, a nie partner do dyskusji, którego konstytucyjne kompetencje należy szanować niezależnie od poglądów. Co więcej, wejście policji do Pałacu Prezydenckiego po Wąsika i Kamińskiego pod nieobecność Dudy było także znakiem politycznego upokorzenia. Takie działania wpisują się w operację pozbawienia Dudy „godnościowych podstaw jego prezydentury”.
Rewanż bez hamulców
Nie może być inaczej, skoro nowa koalicja rządząca już dawno uznała, że najlepszym politycznym paliwem będzie narracja o „systemowej” quasi-delegalizacji znienawidzonej konkurencji i rozpoczęcie prawnego rokoszu. Po przejęciu władzy postanowiła więc wdrożyć stan ograniczonego stanu wyjątkowego, choć skala ograniczeń nie jest ani czasowo lub przedmiotowo zdefiniowana, ani oficjalnie ogłoszona.
Kibice nowej władzy wprost przyznają, że taka formuła powinna działać tak długo, jak będzie to potrzebne. Wielu podpowiada, że ta potrzeba obejmuje nie tylko okres pozbawienia PiS-u wszelkich wpływów w publicznych instytucjach. Dobrze, aby stan nadzwyczajny objął okres zabezpieczenia przed powrotem prawicowej „recydywy”.
Jedni wolą się sami oszukiwać, że istnieją podstawy prawne takiego działania, choć argumentów starcza zaledwie na pozory pozorów legalności. Inni sympatycy nowej władzy w ogóle się nie krępują. Wprost przyznają, że wyższe dobro, jakim jest pozbawienie Zjednoczonej Prawicy wpływu na cokolwiek, uzasadnia prawny freestyle. Jeszcze niedawno politycy lewej strony śmiali się z Kornela Morawieckiego, który w Sejmie powiedział, że wola narodu stoi ponad prawem. Dziś ci sami ludzie są najwierniejszymi uczniami Morawieckiego.
Po latach wkręcania się w grupę rekonstrukcyjną „Sierpień 80” bez cienia wątpliwości przyznają, że autorytarna władza Kaczyńskiego była pod wieloma względami gorsza od władzy komunistycznej, dlatego nie zasługuje na żadną prawną ochronę. Na zarzuty o nielegalności działań wielu polityków szyderczo odpowiada rechotem niczym Andrzej Lepper, który prze laty pytał z ironicznym uśmieszkiem, „czy można zgwałcić prostytutkę”.
Jeszcze inni rozkładają ręce i tłumaczą, że chcieliby inaczej, ale się nie da, podejmowane decyzje to nie opcja, lecz konieczność, bo przecież PiS zaczął, przejął i zabetonował wszystko, co się dało. To prawda. W takim razie prawdą jest także to, że podjęte przez nowy rząd działania stają się koniecznością tylko wtedy, jeśli ich celem jest przejęcie kontroli nad państwowymi instytucjami, a nie przywracanie praworządności.
Legalnych wariantów, podobnie jak współpracy z prezydentem, nawet nie sprawdzono. Nie był to przypadek. Chodziło przecież nie o demonstrację dobrej woli, ale siły. Potwierdza to prosty przykład. Matką wszystkich problemów jest spór o status Trybunału Konstytucyjnego. To tam zaczął się konflikt dotyczący praworządności. To tam powinniśmy zacząć naprawę. To stamtąd mogą wyjść rozwiązania innych sporów.
Źródłem problemu z TK jest przyjęcie ślubowania od „nadmiarowych” sędziów w 2015 r. Wydaje się, że najmniej kontrowersyjną uchwałą Sejmu byłaby właśnie taka, aby usunąć nieprawidłowo wybranych sędziów i przywrócić tych prawidłowo wybranych. Takiej uchwały do dziś nie przyjęto. Nie zrobiono tego z prostego politycznego, a nie prawnego powodu. Oznaczałoby to, że usunięty zostałby pretekst do bojkotu tej instytucji.
Pozbycie się dublerów wywoła presje, aby uznawać wyroki Trybunału. Tymczasem nowa władza, jak każda inna, nie chce żadnych ograniczeń, szczególnie że w Trybunale będzie zasiadało kilkunastu sędziów, w tym przypadku legalnie wybranych, powołanych przez PiS. Rząd chce być beneficjentem paraliżu TK. Tusk w podziękowaniu za możliwości, jakie się pojawiły, powinien wysłać kwiaty Kaczyńskiemu, Ziobrze i Przyłębskiej.
Można zadać także pytanie, dlaczego rząd ustawowo nie zlikwidował Rady Mediów Narodowych, którą słusznie oskarżał o uzurpacje kompetencji konstytucyjnie przypisane Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Odpowiedź jest bardzo prosta. Nie chciał. Likwidacja RMN oznaczałaby przyznanie kompetencji KRRiTV, w której zasiadają nominaci PiS-u, ale legalnie wybrani.
Lepszy sort wyborców
Działania nowej władzy nie zaskakują. Choć obiecywano jedno, to emocje elektoratu podpowiadały drugie. Każdy, kto choć na chwilę trafił na internetową dyskusję fanboyów Platformy, niekoniecznie ze środowiska „Silnych Razem”, wiedział, że miękkiej gry nie będzie. Chętnie mówi się o rozliczeniu rządów PiS-u, ale przecież to oznacza jedynie konsekwencje dla łamiących prawo.
To dla dużej części elektoratu nowego rządu zdecydowanie za mało. Satysfakcjonująca będzie tylko pełna zemsta za całokształt władzy, a nie jedynie dla wybranych, winnych lege artis łamania prawa. Ich zdaniem PiS zasłużył na „ścieżkę zdrowia”, wyrzucenie za polityczny margines, pozbawienie kontroli nad instytucjami, także tych, które partia przejęła legalnie.
Anty-PiS-owskie emocje nie tylko wyjaśniają, ale i w oczach liberalnego komentariatu usprawiedliwiają działania rządu. Nieraz słyszeliśmy, że „może i decyzje prawnie kontrowersyjnie, ale przecież ludzie tego chcą”. Oczekiwania elektoratu nowej władzy traktuje się jak świętość wymagającą wysłuchania. Oczekiwania elektoratu PiS-u uzasadniające zmiany w sądownictwie nowa władza traktowała jak ludowy populizm wymagający zignorowania. Nie może być inaczej, skoro to dzieci gorszego Boga.
Symptomatyczna jest reakcja dziennikarzy. Choć pojawiają się głosy krytyki, to poza środowiskami prawicy są one nieliczne i wyraźnie wytłumione. Niedawno w krytyce PiS-u brakowało szczebli eskalacyjnych. Dziś uważa się, że zmiany są „nieestetyczne”, jakby była mowa o nieudanym zabiegu w salonie kosmetycznym, a nie w polskim parlamencie.
Taki język pojawia się także w środowiskach prawniczych. Ci, którzy bardzo skrupulatnie rozliczali PiS za naginanie prawa, dziś mnożą dylematy i usprawiedliwienia. Nagle wielu z nich z pozycji „twardych” legalistów przeszło na pozycje krytycznie nastawionych wobec „sztywnego formalizmu” i „wąsko rozumianego pozytywizmu prawniczego”. Ci z kolei, którzy w swojej krytyce są konsekwentni, np. prof. Ryszard Piotrowski, nagle zaczęli być deprecjonowani, chociaż jeszcze niedawno byli autorytetami.
Działania PiS-u wpływały nie tylko na opinie prawników, ale i podręczniki prawa. Do niedawna oczekiwano, aby władza polityczna dostosowywała się do nich. Dziś jest na odwrót. Przed ułaskawieniem Wąsika i Kamińskiego przez Dudę podręcznik prawa karnego prof. Waltosia i Hofmańskiego uznawał możliwość podjęcia takiej decyzji także przed prawomocnym wyrokiem. Po decyzji Dudu aktualizacja podręcznika z 2020 r. już takiej opcji nie dopuszcza. Nie można przecież dawać autorytarnej władzy amunicji.
Relatywizm prawny UE
Nie inaczej wygląda reakcja za granicą. Jeszcze niedawno rząd Zjednoczonej Prawicy musiał negocjować drobiazgowe zagadnienia dotyczące systemu sądownictwa w Polsce. Dziś rzecznik Komisji Europejskiej pytany o nielegalne działania nowego rządu w Polsce mówi, że KE nie ingeruje w sprawy wewnętrzne.
Przedstawiciele Komisji nie kryją się specjalnie z tym, że głównym kamieniem milowym na drodze odblokowania środków z KPO była nie tyle naprawa praworządności, co przede wszystkim zmiana rządu.
Stanowisko Brukseli nie zaskoczyło. Na długo przed wyborami jej preferencje były jasne. Mniej oczywista okazała się reakcja Amerykanów. Po 24 lutego 2022 r. rozpoczął się okres intensywnej współpracy Waszyngtonu i Warszawy. Wielu myślało, że to pomoże PiS-owi zachować neutralność administracji Bidena. Nic z tych rzeczy.
Wiele mówi o tej sytuacji zdjęcie amerykańskiego ambasadora w Polsce, Marka Brzezińskiego, wrzucającego zdjęcie z ministrem Bodnarem w czasie trwającego silnego sporu politycznego z kluczowym udziałem ministra. Brzeziński napisał wówczas, że „Stany Zjednoczone i Polskę łączy zaangażowanie na rzecz praworządności i niezawisłości sądów, co wymaga stałej determinacji i odnowy”. Sytuacja jest więc klarowna. Amerykanie dają Tuskowi zielone światło, mimo że przed laty irytował Waszyngton.
Trzeba zadać pytanie, jak to jest, że gdy jedna władza narusza prawo, trąbi o tym cały świat. Do Polski na skargę przyjeżdżają kolejni unijni urzędnicy, Komisja Wenecka tworzy raporty, europejskie trybunały nie nadążają z wyrokami, a Parlament Europejski z rezolucjami. Organizacje pozarządowe organizują konferencje, gazety zwiększają czcionkę i piszą capslockiem, z uniwersyteckich katedr grzmią profesorowie, a sędziowie wychodzą na ulice.
Gdy mamy do czynienia z odwróceniem ról, nagle pojawia się asymetria. To, co w czasach rządów PiS-u było grzechem wołającym o pomstę do nieba, obecnie uważa się za zwyczajną usterkę, którą niedługo się naprawi. Znane jest motto, że demokracja umiera w ciemnościach wtedy, kiedy dobrzy ludzie nie reagują na zło. W Polsce sytuacja jest bardziej klarowna – prawna patologia rozwija się w świetle dnia i wmawia, że wracamy na właściwe tory.
To prawica, a nie prawo, jest problemem elit
Odpowiedź na pytanie, dlaczego tak się dzieje, nie jest tak skomplikowana, jak skomplikowane bywają prawnicze dywagacje, jednak nie o prawo i konstytucję chodzi. Wręcz przeciwnie. Wbrew zapewnieniom prawo w trwającym sporze stało się jedynie przejawem i polem konfliktu, ale nie źródłem problemu.
Podkreślmy kluczową tezę: prawica jest gorzej traktowana nie za to, co zrobiła, ale za to, że po prostu jest prawicą. A tej wolno dziś zdecydowanie mniej. Wyraża ona poglądy, które są uznawane za niesłuszne, a nawet groźne. Wynika to z faktu, że współczesne elity przyjęły oświeceniową linearną historię dziejów, wedle której świat stopniowo się rozwija, a każda epoka jest mądrzejsza od poprzedniej.
To umacnia pogląd, że przeszłość jest rezerwuarem błędów, których trzeba unikać, a nie mądrości, z jakiej należy korzystać. Wszelkiej maści konserwatyści, którzy wyrażają krytykę poszczególnych elementów rozwoju współczesnego świata i nawiązują do starych instytucji i praktyk, są traktowani jak szaleńcy, którzy chcą zawracać kijem Wisłę. Co najwyżej można ich potraktować jako niegroźnych pięknoduchów zakochanych w starych bibelotach z szafy babci.
Problem nie byłby tak palący, gdyby nie to, że już dawno progresywni liberałowi zyskali dominację. O ile prawicowe idee w społeczeństwie wciąż są popularne, to w elitach występuje ich znaczące niedoreprezentowanie. To liberalne elity definiują zasady gry, zarówno te formalne, jak i nieformalne. Spór ma więc w dużej mierze klasowy charakter. Z jednej strony mamy konserwatywnych plebejuszy, a z drugiej progresywnych patrycjuszy.
Jeszcze celniejsze jest ziemkiewiczowskie określenie „liberalistokracja”. Dobrze oddaje poczucie cywilizacyjnej wyższości, prawa do politycznego wpływu, definiowania i rozliczania standardów. Przede wszystkim wskazuje na relacyjno-towarzyski komponent cementujący tę grupę i dający jej poczucie wspólnoty nie tylko idei, ale także interesu. Tym interesem jest trzymanie prawicy z dala od władzy, bo może być groźna nie tylko dla Polski, ale także dla jej elit, np. dlatego że ich nie szanuje.
Korzenie antysystemowości prawicy
Prawica jest traktowana przez polską „liberalistokrację” jak hamulec rozwojowy Polski i polityczna uzurpacja. W tym dogmacie prawa strona, zamiast wyciągać ludzi z cywilizacyjnego dołka, osadza ich tam i zaczadza polskie umysły swoimi mitami i fobiami.
Miotają nią suwerenistyczne konwulsje. Zamiast przyspieszać europeizację, chce ją hamować. Zamiast zanurzyć się w globalizacji, wylicza jej defekty. No i zbrodnia największa – nie rozpoznaje kolejnych generacji praw człowieka, zatrzymuje się na wczesnych etapach. W dodatku, zamiast z tego powodu odczuwać lekki wstyd i pokazywać powściągliwość, ostentacyjnie macha swoimi sztandarami.
Liberalny salon oczekiwał, że Kaczyński zachowa się jak Aleksander Kwaśniewski, który u progu transformacji uznał kapitał moralny tych, którzy mieli aspiracje do definiowania kryterium stosowności w polskim życiu publicznym. W zamian został nie tylko rozgrzeszony z przeszłości, ale dano mu też prawo do budowania przyszłości. Kwaśniewski otrzymał polityczne zielone światło, bo sygnalizował ambicje zdobycia władzy politycznej, a nie rządu dusz.
Kaczyński nie tylko tego nie zaakceptował, ale jak Wiesław Wojnar w ostatniej scenie Wesela ostentacyjnie liberalnemu salonowi ogłosił, że „ma wypierdalać”. To było odebrane przez rodzimą „liberalistokrację” nie jako akt nieposłuszeństwa, ale casus belli, w dodatku człowieka-zdrajcy z Żoliborza.
Reakcja mogła być tylko jedna. Uruchomiła skierowany wobec prawicy, szczególnie pod wodzą Kaczyńskiego, wieloletni przemysł pogardy. Prawne rozpychanie się łokciami przez PiS było więc pretekstem, a nie powodem krytyki.
Prawica to czuje, dlatego gdy dostała swoje pięć minut, dołożyła do pieca, bo wiedziała, że na sympatię i tak nie ma co liczyć. Jazda po bandzie nie wynikała z przemocy, ale uznania, że lata spychania na margines dają mandat do „dziejowej sprawiedliwości”.
Prawicy nie zadowalały więc konserwatywne korekty polityk publicznych polskiego państwa i przesunięcia akcentów w polityce gospodarczej, zagranicznej lub energetycznej. Nie chciała działać w ramach zdefiniowanego wcześniej systemu, ale pragnęła go zmienić, bo ją przesadnie krępował. Nie zrobiła tego dlatego, bo żadnych ram nie uznawała, ale te zastane uważała za niesprawiedliwe, ponieważ utrudniały prawicy zdobycie i sprawowanie władzy.
Nie byłoby tak manifestacyjnej propagandy w TVP, gdyby nie przeświadczenie, że skoro strona liberalna ma więcej medialnych dział, to sama prawica musi nadrobić intensywnością ostrzału artyleryjskiego. Nie byłoby siłowego wymuszania zmian w sądownictwie, gdyby prawica nie uznała, że sędziowie nie są bezstronnymi aktorami w systemie politycznym, ale ludźmi socjalizowanymi w ideach i postawach niechętnych tej stronie politycznej. Nie byłoby zerwania ciągłości w innych państwowych instytucjach, gdyby nie przeświadczenie, że przez lata wiele z nich nie było neutralną technokracją, ale cichą stroną w cywilizacyjnym sporze dostarczającą amunicję jednym i skrycie strzelającą do drugich.
Nierówne boisko
Przeciwnicy prawicy mają rację, że dużo w tej diagnozie było uproszczeń i przesady, a wsparcie silnych i możnych tego świata dla lokalnych liberałów nie okazało się tak duże. Prawica z kolei sama jest często niezdarna, komunikacyjnie nieprzekonująca, ideowo zastygła, kadrowo sekciarska. Macha młotem tam, gdzie potrzeba precyzyjnych narzędzi. W dodatku zbyt łatwo własne faule usprawiedliwia pięknymi hasłami. Symbolem stanie się PiS-owskie TVP, którego miks szczytnych idei i niemoralnych praktyk dobrze podsumowuje triada: „Bóg, honorarium, ojczyzna”.
Winy i defekty prawicy nie powinny przesłonić rzeczywistości, której istotą jest pochyłe boisko. Prawicy nie wykrojono takiego samego kawałka tortu. Ma mniejszą szafkę w szkole, bilet wstępu na mecz, ale nie na wszystkie sektory, a już na pewno nie do strefy VIP, gdzie serwują kawior i szampana.
Niby rozgrywany jest mecz, ale jedni grają w potarganych getrach, a drudzy mają nowiutki sprzęt prosto z Peweksu. Na jednych zagraniczne trybuny z dobrym nagłośnieniem gwiżdżą, a drugim klaskają. Sędzia jednym gwiżdże po aptekarsku i daje kartki za pyskowanie, drugim odpuszcza, bo widział tam jedynie męskie wejście bark w bark.
Prawica nie jest traktowana jak równoprawny aktor, któremu przysługują równe prawa i wobec którego stosuje się takie same kryteria. Jest zaledwie tolerowana. Za swoje grzechy musi płacić batami na gołe plecy. Tym, którzy je popełniają w imię wymierzania sprawiedliwości prawicy, daje się symboliczną „zdrowaśkę”.
Odmowa równego statusu jest kompromisem między koniecznością stworzenia jakieś formy politycznego pluralizmu i przeogromnego przekonania o szkodliwości przeciwników. Przejawem tego statusu jest to, że prawicowym lub konserwatywnym rządom odmawia się zmian reguł gry. Dotyczą one nie tylko rozwiązań ustrojowych, ale także niepisanych zasad, w tym dystrybucji społecznego szacunku.
Uznaje się, że prawica może rządzić, ale tylko jeśli będzie respektować metazasady, które ma prawo zmienić progresywna „liberalistokracja”. Żyjemy się w świecie, gdzie istnieje wyraźny podział na „rulemakerów” i „ruletakerów”. Każda próba głębszego szarpnięcia cuglami uznawana jest jako „nieprawomocna” i wymagająca adekwatnej reakcji.
Polska nie stanowi wyjątku. W wielu miejscach na świecie polityczny spór się zaognia, a sercem konfliktu staje się obrona demokracji liberalnej w jej dotychczasowym kształcie. Polska ma na mapie świata istotne znaczenie. Jako pierwsza doświadczyła rządów prawicy i liberalnego odbicia. Jest więc jednocześnie trendsetterem i królikiem doświadczalnym.
Zachodnie wsparcie dla Tuska nie zostało więc podyktowane osobistą sympatią do premiera czy Platformy Obywatelskiej, ale chęcią zatrzymania groźnego „wirusa”, który zagraża liberalnej demokracji. Zielone światło dla bezprawnych działań jest realizacją zaktualizowanej doktryny „domina”, wedle której wszędzie na świecie trzeba ratować demokracje liberalne, zanim proces wymknie się spod kontroli i populiści przejmą władzę w cywilizacyjnym centrum. Coraz częściej jednak pod pojęciem demokracji liberalnej kryje się ratowanie swoich ludzi, a nie ustrojowych rozwiązań wymyślonych przez liberalnych myślicieli.
Grać z nierównościami
Metafora pochylonego boiska dla prawicy jest oczywista, ale nieoczywiste są wnioski, jakie z niej powinna wyciągnąć. Dotychczas sprowadzały się one do przyznawania sobie prawa do naginania reguł. Uznawano, że jeśli tylko założy lepsze korki, na widowni opłaci kilka sektorów klaskaczy i przed meczem wrzuci do bidonu środki dopingujące, skompensuje to pochyłe boisko. W efekcie po zmianie władzy nowa ekipa zyskuje dodatkowe argumenty, żeby nie brać jeńców. PiS wyszedł poza reguły gry PiS i pozwolił następcom na pogłębianie patologii. Co więcej, dał argumenty, żeby boisko jeszcze bardziej zakrzywić i utrudnić powrót do władzy.
Trzeba wyciągnąć całkowicie odwrotne wnioski. Nie mogą być one argumentem do tego, aby łamać reguły, nawet jeśli nie są do końca sprawiedliwe. Ich zniesienie wprowadza prawo dżungli, sytuacji, w której jedynymi argumentami w sporach będą naga siła i zasoby. A te nie są po stronie prawicy.
Ta musi sobie uświadomić, że przyszło jej żyć w czasach, w których wiele liberalnych założeń nie jest po prostu poglądem, ale powietrzem, którym się oddycha. To ustawienia fabryczne współczesnego Zachodu. W tych trudnych okolicznościach prawica przystępuje do politycznej rywalizacji, mając na starcie sezonu minus pięć punktów w tabeli za „jestestwo”.
Krzyki, że jest to niesprawiedliwe, nic nie dadzą. Współczesnych trendów cywilizacyjnych nie odwrócą. Jeśli prawica chce rządzić, nie może koncentrować swojej energii na składaniu donosu na rzeczywistość, ale musi ją zaakceptować. Zamiast skupiać się na wykrzykiwaniu, że została oszukana, musi myśleć, jak w trakcie sezonu te punkty nadrobić. Jeśli chce być pierwsza na mecie, musi biec szybciej od innych, nawet jeśli biegnie pod wiatr.
Nie może mieć niższych standardów. Nie może mieć nawet takich samych, ale wyższe. Niczym brzydka panna na wydaniu musi nadrabiać innymi walorami. Jeśli prawica nie chce rezygnować ze swoich idei, a te nie zyskują na popularności, musi zachęcić wyższymi standardami. Jeśli chce wyjść poza swój twardy elektorat i przekonać tych wahających się, musi znaleźć przewagi moralne, programowe, intelektualne i kadrowe.
Póki co nie widać, żeby na prawicy taka refleksja się pojawiła. Wręcz przeciwnie. Dominuje podejście kategorycznej obrony swojego dorobku, w tym także zrodzonych patologii. Strategia „ani kroku wstecz” jeszcze bardziej zniechęca tych, którzy nie są ślepi na przewiny nowego rządu i chcieliby mieć alternatywę. Dziś prawica jej nie daje.
Dopóki nie zrobi rachunku sumienia i nie zobaczy belki we własnym oku, nie zyska wiarygodności w oczach tych, którzy mogliby stać się jej wyborcami. Pewnie już niedługo przekona się o tym w kolejnych wyborach parlamentarnych.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.