Francja w ogniu. Jakie są strukturalne przyczyny ostatnich zamieszek?
Niestety, w wypowiedziach francuskich polityków i ekspertów dotyczących zamieszek we Francji pobrzmiewają najczęściej diagnozy równie fałszywe i powierzchowne, co sztampowe, z których wiele odbija się następnie echem w mediach społecznościowych, wywołując sprzężenie zwrotne ignorancji i imposybilizmu. Przypominają one często ideologicznie motywowane wymówki. Taka postawa nie zapobiegnie kolejnym incydentom społecznego niezadowolenia. Jakie są główne przyczyny ostatniego wybuchu gniewu francuskich przedmieść?
Ostatnie brutalne zamieszki we Francji odcisnęły piętno na opinii publicznej. „Doświadczyliśmy tego momentu przemocy z poczuciem strachu, ale także ze świadomością jego wagi” – powiedział prezydent Emmanuel Macron. „Aby zbudować właściwą reakcję, musimy dogłębnie zrozumieć, co się stało, z odrobiną pokory” – dodał Macron. To prawda, żadne rozwiązanie problemu nie jest możliwe bez zrozumienia przyczyn. Zagłębmy się więc w nie.
Winna brutalna policja?
Pierwszym podnoszonym argumentem w mediach jest rzeczywista i rzekoma przemoc policyjna. Francuska policja jest powszechnie przedstawiana w dyskursie polityków, w mediach i w popkulturze jako brutalniejsza wobec ludności pochodzenia imigranckiego niż wobec populacji większościowej, co miałoby być motywowane rasizmem, a jest odbierane jako przejaw niesprawiedliwości. Populacja przedmieść miałaby zatem swego rodzaju prawo do riposty motywowane przemocą policyjną.
Policja jest bez wątpienia brutalna, co w dużej mierze spowodowane jest francuską doktryną utrzymania ładu publicznego, tkwiącą korzeniami w okresie II wojny światowej, ale przemoc stosuje wobec wszystkich kategorii populacji, o czym mogli wielokrotnie przekonać się nie tylko obecnie strajkujący, ale także „grzeczni biali burżuje” z manifestacji przeciw małżeństwom jednopłciowym w 2013 r. albo z protestów „żółtych kamizelek” w latach 2017–2018.
Co do wybiórczych kontroli policyjnych, to większość dostępnych badań na ten temat prowadzonych jest według wątpliwej metodologii przez osoby i instytucje o wyraźnym skrzywieniu ideologicznym. Na przykład Open Society twierdzi, że osoba czarnoskóra we Francji jest kontrolowana 6 razy częściej, a Arab 7,8 razy częściej niż autochton. Nawet konstatacja samego faktu nie pozwala przesądzić o motywach kontroli.
Korelacja geograficzna nadreprezentacji przestępczości i nadreprezentacji danej populacji stanowi wystarczające wyjaśnienie zjawiska, bez uciekania się do presuponowania motywacji rasistowskich. Pod nieustannym ostrzałem środowisk antypolicyjnych MSW wdrożyło wiele polityk przeciw wybiórczym kontrolom, w tym anonimowy donos do wydziału wewnętrznego (IGPN). Skarg jest relatywnie niewiele, a składający są faworyzowani przez sądy.
Brutalizacja policji spowodowana jest również tym, że ma ona do czynienia z coraz bardziej niebezpiecznymi osobami. Weźmy emblematyczny przypadek niezatrzymania się do kontroli, jak ten, który posłużył za pretekst do zamieszek. W 2021 roku było takich przypadków 27 206, w tym 5247 szczególnie groźnych (14 dziennie!), stanowiących bezpośrednie zagrożenie dla osób postronnych i funkcjonariuszy.
Policja użyła w takiej sytuacji broni 157 razy. Ofiar jest stosunkowo niewiele: 1 w 2020 roku, 2 w 2021 roku, 3 w 2023 roku (w tym Nahel). W rekordowym 2022 roku było ich 13, w tym dwie osoby były uzbrojone, cztery w skradzionym aucie, cztery z nich były dilerami i przemytnikami imigrantów.
W ogóle policja francuska, mimo iż brutalniejsza niż średnia europejska, strzela ostrożniej. Z 1,4 ofiarami śmiertelnymi na 10 milionów mieszkańców francuska policja plasuje się znacznie niżej w tym tragicznym rankingu niż jej odpowiedniki w innych krajach zachodnich, jak choćby Kanada (10), Australia (5) lub nawet Holandia (2).
Fakt, że spora część tych ofiar należy do populacji pochodzenia imigranckiego, powinno się postrzegać głównie w kontekście opanowania przez nie przestępczości zorganizowanej, a nie rasizmu policji. Co więcej, przypadki użycia przemocy policji wobec autochtonów, nawet nieuzasadnionego, nie przeradzają się systematycznie w zamieszki.
Niewykluczone, że mieszkańcy przedmieść interpretują wydarzenia jako przejaw rasizmu. Jednak ofiarami ich „słusznego gniewu” (wypowiedź deputowanego LFI, Antoine’a Léaumenta) nie padają jedynie policjanci, żandarmi, strażnicy miejscy i strażacy. W ciągu sześciu dni zamieszek rannych zostało 737 policjantów i żandarmów (w tym około 10 z broni palnej) oraz 35 strażaków. Zaatakowano, spalono lub zdewastowano 254 komisariaty, koszary żandarmerii i posterunki straży miejskiej.
Istnieje nawet cały rytuał polegający na wciąganiu strażaków w pułapkę przez podpalanie śmietników lub samochodów, a następnie obrzucenie kamieniami lub ostrzelanie z rac. Z tego powodu w wielu miejscach interwencje straży pożarnej odbywają się obowiązkowo w asyście policji, niekiedy CRS, czyli oddziałów prewencji.
Zamknięci w gettach wbrew własnej woli?
Innym często przytaczanym argumentem, mającym rzekomo tłumaczyć erupcję przemocy, jest frustracja wynikająca z zamknięcia w gettach i opuszczenia przez państwo populacji pochodzenia imigranckiego. Raport parlamentarny lewicowej LFI-NUPES z czerwca 2023 roku używa sformułowań „marginalizacja” i „stygmatyzacja”.
Jednak we Francji nie było żadnej celowej i świadomej polityki gettoizacji mniejszości etnicznych. Wielkie blokowiska w aglomeracjach miejskich i na przedmieściach metropolii, zwłaszcza Paryża, które dziś stanowią symbol imigranckich stref, zostały zbudowane przez władze publiczne w okresie po II wojnie światowej i nie były wcale przeznaczone dla imigrantów, ale dla autochtonów.
Podstawowym celem programu budownictwa socjalnego po II wojnie była odbudowa zniszczeń i likwidacja „faveli” na obrzeżach Paryża. W 1946 roku co trzecie gospodarstwo domowe we Francji było przeludnione, tylko 6% mieszkań miało prysznic lub wannę, co piąte miało WC, a zaledwie 37% bieżącą wodę.
Pod wpływem ruchu Emmaus abbé Pierre’a w 1954 roku to, co przed wojną było dziełem dobroczynności prywatnej, paternalizmu wielkiego biznesu i nieśmiałym początkiem socjalnej polityki publicznej (raptem 120 tysięcy mieszkań socjalnych w 1939 roku), przerodziło się w politykę publiczną na dużą skalę.
Na obrzeżach miast z ziemi wyrastały gigantyczne skupiska bloków HLM, obiektów marzeń i znaków awansu społecznego, gdzie pracownicy średniego szczebla, robotnicy i klasy biedniejsze (10% mieszkańców) cieszyli się mieszkaniami z kuchnią i łazienką. Byli wśród nich także robotnicy cudzoziemscy sprowadzeni do pracy podczas Trente Glorieuses, ale w dużej mniejszości.
Co ciekawe, program budowy wielkich skupisk typu Val Fourré czy 4000 w La Courneuve zakończył się w kwietniu 1973 roku okólnikiem „Barres et tours”, a imigracja typu osiedleńczego zaczęła się na dobre dopiero od dekretu z 1976 roku o łączeniu rodzin. Nie oni więc byli klientami polityki mieszkaniowej.
Późniejszy kryzys gospodarczy oraz idące za nim pauperyzacja i procesy demograficzne sprawiły, że stopniowo pierwotni lokatorzy zaczęli opuszczać blokowiska na przedmieściach, które stały się krok po kroku domeną imigrantów. Były to jednak naturalne procesy, a nie świadoma polityka gettoizacji i segregacji.
Co ważniejsze, w sytuacji, gdy koszt mieszkania jest główną pozycją budżetu gospodarstwa domowego, fakt zamieszkiwania w budownictwie socjalnym stanowi nie dyskryminację, ale przywilej, niezmiernie pożądany, o czym świadczą kilkuletnie kolejki oczekujących na decyzję przyznawaną arbitralnie przez komisje w merostwie. W regionie paryskim lokator HLM ma mieszkanie większe średnio o 10,7 m2 i tańsze o 394 euro miesięcznie od osoby wynajmującej zgodnie z mechanizmami rynkowymi.
Imigranci opuszczeni przez państwo?
Przechodzimy w ten sposób do kolejnego argumentu, który ma usprawiedliwić albo przynajmniej wyjaśnić regularne zamieszki, czyli do zarzutu dyskryminacji i opuszczenia przez państwo. Z braku miejsca na długi szereg liczb i danych odpowiedzmy po prostu, że podobne jak mieszkalnictwie zjawiska można zaobserwować w wielu innych dziedzinach. Mieszkańcy przedmieść nie są dyskryminowani, ale obsypani wieloma przywilejami ze strony władz i samorządów.
W dziedzinie edukacji to przedmieścia mają nowiutkie szkoły, więcej nauczycieli i personelu, lepsze dofinansowanie do pomocy szkolnych, sportu, zajęć pozalekcyjnych etc. W strefach priorytetowych edukacji (REP i REP+) klasy są podzielone na pół w porównaniu z normalnymi szkołami, zgodnie z decyzją prezydenta Macrona, żeby dzieci „dyskryminowanych” miały lepsze warunki do nauki: po góra 15 uczniów w klasie, podczas gdy na prowincji są klasy ponad 30-osobowe, w kraju, gdzie w ciągu ostatnich 40 lat zamknięto 17 tysięcy szkół.
Przedmieścia mają też lepszy od pozostałych Francuzów dostęp do usług publicznych. Mają pod nosem konserwatoria, biblioteki, baseny, stadiony, boiska, domy młodzieży, ale także szpitale, przychodnie, ośrodki zdrowia, urzędy administracji, kasy zasiłków rodzinnych, urzędy pracy etc.
Często na dużych blokowiskach otwiera się filię merostwa, czyli miniratusz albo tzw. punkt dostępu do praw z darmowymi poradami z rozmaitych dziedzin. O takich luksusach mieszkańcy departamentów wiejskich na prowincji, którzy do szpitala mają godzinę samochodem, mogą tylko pomarzyć.
Podobne przywileje można dostrzec w sferze gospodarczej. Abstrahując od faktu, że sama lokalizacja imigranckich osiedli na obrzeżach wielkich miast sprawia, że znajdują się ipso facto w strefach wysokiego zapotrzebowania na siłę roboczą, a dzięki sprawnemu systemowi publicznego transportu zbiorowego mają o wiele szerszy dostęp do potencjalnych miejsc pracy niż mieszkańcy obszarów wiejskich, to dodatkowo państwo stosuje wobec nich cały szereg zachęt. Co więcej, małe firmy tworzone w tzw. priorytetowych dzielnicach miejskich (QPV) korzystają ze zwolnień od podatków, a w wielu miejscach pracy promowani są „młodzi ludzie pochodzący z trudnych dzielnic”.
Skończmy tę przydługą litanię, wspominając jeszcze o przywilejach społecznych. Świadczenia takie jak minimalne świadczenia socjalne, zasiłek mieszkaniowy czy zasiłek rodzinny wypłacone imigrantom wyniosły 20,7 mld euro (dane za 2018 roku). Obejmowało to 9,5 mld euro zasiłków rodzinnych, 5,1 mld euro zasiłków mieszkaniowych oraz 6,1 mld euro RSA, czyli dochodu minimum.
Te 20,7 mld euro to 28% całkowitej kwoty świadczeń, mimo że imigranci stanowią zaledwie 12,4% populacji. Podobnie jest z bezrobociem, które wynosi 12,9% dla imigrantów w pierwszym pokoleniu, 12% w drugim, przy 8,5% dla ogółu społeczeństwa.
Ponadto państwo francuskie wydaje na rzekomo dyskryminowane dzielnice dziesiątki miliardów euro w ramach tzw. polityki miejskiej, która pojawiła się na początku lat 80., co ciekawe również po zamieszkach (na osiedlu Minguettes w Vénissieux). Przez 40 lat na renowacje i infrastrukturę wydano według różnych szacunków sto kilkadziesiąt miliardów euro. Według szacunków Izby Obrachunkowej (francuski NIK) 90 mld do 2012 roku, a obecnie jest to średnio 10 mld euro rocznie, tyle co dwa supernowoczesne lotniskowce atomowe. Cześć tych funduszy trafia bezpośrednio do kieszeni mieszkańców za pośrednictwem rozmaitych subwencjonowanych stowarzyszeń lokalnych.
Skutki głębokich zmian cywilizacyjnych
Skoro zatem przemoc policyjna, gettoizacja lub dyskryminacja nie mogą być uznane za przyczyny, dla których regularnie na obszarach imigranckich wybuchają zamieszki, to gdzie należy ich szukać? Ograniczę się do pięciu najważniejszych, z których każda zasługuje na osobną dogłębną analizę.
Pierwsza i zasadnicza przyczyna jest natury cywilizacyjnej – powstanie we Francji na przestrzeni ostatniego półwiecza spójnej i licznej społeczności niepodzielającej autochtonicznego modelu społecznego: ani tradycyjnego, opartego na wartościach chrześcijańskich, ani nowoczesnego, opartego na świeckości.
Termin „archipelizacja”, spopularyzowany przez Jérôme’a Fourqueta w bestsellerze z 2019 roku pt. L’Archipel français, desygnuje zjawisko rozpadu historycznego społeczeństwa francuskiego na wiele wysepek kulturowych, religijnych i etnicznych. Jeśli chodzi o powstanie równoległego społeczeństwa pochodzenia imigranckiego, którego jedynym wspólnym mianownikiem jest opozycja do populacji autochtonicznej, jej norm, kultury i wzorców społecznych, to odpowiedniejszy byłby termin „turboarchipelizacja”.
Wielomilionowa populacja pochodzenia imigranckiego w pierwszym, drugim i trzecim pokoleniu, złożona z imigrantów nielegalnych, legalnych oraz w większości z obywateli Francji zamieszkuje „utracone terytoria Republiki” (tytuł bestsellera Emmanuela Brennera sprzed 20 lat). Wielu z nich, zwłaszcza spora grupa nieaktywnych zawodowo, funkcjonuje w zupełnej autarkii.
Na osiedlu jest wszystko, co niezbędne do życia: market, meczet, podstawowe usługi, nie ma więc potrzeby go opuszczać. Kontakt z populacją większościową utrzymywany jest przez urzędy, a częściej przez szkoły, bo edukacja jest obowiązkowa i warunkuje możliwość otrzymywanie zasiłków rodzinnych.
Mimo że lingua franca, którą porozumiewają się zamieszkali tam Afrykańczycy, Arabowie, Turcy, Pakistańczycy, Azjaci czy imigranci z Europy Wschodniej, jest język francuski, to owa populacja często nie odczuwa związków z populacją autochtoniczną. Oficjalna dewiza współczesnej polityki francuskiej, le vivre-ensemble (czyli „współżycie”), nie interesuje wielu z nich.
Problem zakazu statystyk etnicznych utrudnia oszacowanie obszaru geograficznego zajmowanego w sposób w miarę zwarty przez ową nową wyspę archipelagu, ale praktycznie każde większe miasto ma taką dzielnicę. Ostatnie zamieszki wybuchły nie tylko w departamencie Saint Denis czy na przedmieściach metropolii regionalnych, jak te z 2005 roku, ale także w miasteczkach liczących po 15–20 tys. mieszkańców.
Ustanowionych w 1996 roku tzw. ZUS, czyli wrażliwych stref miejskich, było 751, a mieszkało na ich obszarze 4,4 miliona ludzi. Najbardziej „gorące” z nich zostały zgrupowane już za prezydentury Emmanuela Macrona w kategorii o znamiennej nazwie Dzielnica Rekonkwisty Republikańskiej (QRR), a jest ich obecnie 62.
To w odniesieniu do nich pojawiały się w ustach polityków tak radykalne określenia jak „secesja”, „podział” lub „separatyzm”. „Dziś żyjemy obok siebie, ale obawiam się, że jutro będziemy żyć naprzeciw siebie” – ostrzegał Gérard Collomb, mer Lyonu, jedna z historycznych figur Partii Socjalistycznej, minister spraw wewnętrznych za pierwszej kadencji Macrona. „W ciągu pięciu lat sytuacja może stać się nieodwracalna” – mówił w 2018 roku.
Zróżnicowane motywacje agresywnego tłumu
Uproszczeniem byłoby sprowadzanie genezy zamieszek do jednego tylko wyjaśnienia. Przyczyn jest wiele, a odpowiada im wielość profilów sprawców, niekiedy różnorodnych, z których każdy ma własne motywy i własne interesy.
Ważnym, jeśli nie najważniejszym ich aktorem jest kontrolująca imigranckie osiedla zorganizowana przestępczość i wszelkiego rodzaju gangi narkotykowe. Można postrzegać je jako konkurencyjny na tych obszarach ośrodek władzy, który chce odepchnąć państwo i przesunąć granice własnego lokalnego monopolu na przemoc.
Stąd właśnie udział zorganizowanych grup – z jednej strony w skoordynowany sposób atakujących policje, a z drugiej szabrujących luksusowe sklepy. Tutaj też należy szukać wyjaśnienia dla szybkiego zakończenia zamieszek (w 2005 roku trwały one 21 dni, tym razem tylko 6) i powrót do normalności. To zrozumiałe w sytuacji, gdy niektóre punkty handlu narkotykowego przynoszą 100 tys. euro dziennie, a każdy dzień zamieszek to czysta strata.
Kiedy zamieszki już wybuchną, to ważnym ich katalizatorem są nastolatkowie, niekiedy dzieci, postrzegający jedynie ich aspekt ludyczny. Starcia z policją, szabrowanie sklepów i niszczenie mienia odbierane są jako wielka przygoda przerywająca nudną codzienność szarych blokowisk.
Pojawia się tu pytanie o odpowiedzialność rodziców, szkoły lub innych instytucji odpowiadających za edukację i przekazywanie norm. Temat szeroki, ale sięgniecie do statystyk rodzin bez ojca albo do analiz kryzysu edukacji narodowej byłoby pouczające.
Kolejnym czynnikiem, często przecenianym, ale jak najbardziej obecnym, jest islam. W tych akurat zamieszkach, które nałożyły się na święta muzułmańskie, jest on nieco mniej widoczny niż w poprzednich, gdy interwencja imama potrafi uspokoić podburzoną dzielnicę albo przywrócić pokój.
Emblematyczne było zakończenie kilkudniowego konfliktu arabsko-czeczeńskiego w Dijon w czerwcu 2020 roku, gdy „zawieszenie broni” między zwaśnionymi wspólnotami wynegocjowano w lokalnym meczecie. Wobec nieuchwytności rzeczywistych liderów społeczności w imigranckich dzielnicach coraz bardziej obecny tam islam pozycjonuje się w roli arbitra i przymusowego interlokutora władz, a więc jako swego rodzaju konkurencyjny, lokalny ośrodek polityczny.
Bezsilność francuskich władz
W ostatnim półwieczu można skonstatować trwałość zjawiska zamieszek miejskich przy jednoczesnej ich eskalacji: zamieszki lokalne na jednym blokowisku lub w jednej aglomeracji, jakie zdarzały się już w latach 80. XX wieku, przekształcają się w zamieszki w skali departamentu i całego kraju. Dlaczego zatem dotychczasowe działania kolejnych rządów są nieskuteczne, a problemy się nasilają?
Sporą winę za ten stan rzeczy ponosi wytworzona ewolucyjnie kultura bezkarności. Uczestnicy zamieszek rzadko mogą spodziewać się stosownych represji i wyroków. Szacuje się, że tylko 1% uczestników zamieszek jest zatrzymywanych, jeszcze mniej dostaje zarzuty ze względu na łagodne traktowanie ze strony wymiaru sprawiedliwości. Nawet jeśli dojdzie do procesu, to prokuratura systematycznie wnosi o kary poniżej tego, co przewiduje kodeks karny, a wydawane wyroki są jeszcze niższe.
Owa kultura bezkarności prowadzi do umocnienia przyczyn: gangi rosną w siłę i poszerzają strefę autonomii, na blokowiskach panuje atmosfera wszechobecnej przemocy od najmłodszych lat, instytucje państwowe są przedmiotem pogardy.
Niestety, nie da się przewidzieć w obecnych warunkach odwrotu od tego trendu, a powodem jest słabość władz, która owocuje brakiem woli politycznej wcielania w życie niepopularnych rozwiązań. Egzekwowanie przestrzegania prawa jest postrzegane jako surowość, surowość jest interpretowana jako represyjność, a ta odbierana jako zachowanie niedemokratyczne, przekraczające czerwoną linię konsensusu społeczeństwa.
Czy to sytuacja bez wyjścia? W chwili obecnej na pewno tak. Można wyobrazić sobie najbardziej sensowną, zdroworozsądkową i umiarkowaną metodę redukcji konfliktów, a elity polityczno-sądowe i tak ją zneutralizują. Tak było choćby z buńczucznymi zapowiedziami Nicolasa Sarkozy’ego z kampanii wyborczej w 2005 roku. Hipertrofia moralności zastępuje na razie rację stanu i troskę o ład wewnętrzny. Do zmiany sytuacji konieczna jest zmiana paradygmatu, niemożliwa w obecnej sytuacji. Można więc spodziewać się, że będzie tylko gorzej.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.