Kosztowna wspólnota. Wojna kulturowa na Ukrainie i Białorusi pod niedowidzącym okiem Polski
W skrócie
Na polskich ulicach wciąż słychać język rosyjski, padający z ust nie-Rosjan. Najczęściej są to Ukraińcy i Białorusini. Niewielu z nas jednak w pełni zdaje sobie sprawę, że ukraiński sprzedawca czy białoruski kierowca Ubera mówiący w tym języku stanowią tylko wierzchołek góry lodowej, podczas gdy poniżej powierzchni trwa zajadła wojna kulturowa. Zderzają się w niej kultury ukraińska i białoruska z kulturą rosyjską, wspomaganą przez siłę regionalnych dyktatur oraz liczne intrygi. Niewielu też rozumie, że jeśli nie weźmiemy w tym konflikcie czynnego udziału, Europa Środkowo-Wschodnia znów może stać się miejscem, gdzie wolność będzie poważnie zagrożona.
Niepewna obecność – jak stracić poczucie tożsamości na ojczyźnianym gruncie
Na początek zaryzykuję pewne stwierdzenie – coraz mniej w debacie publicznej wiary w fukuyamowski koniec historii, zakładającej, że upadek komunizmu i przejście w liberalną demokrację jest ostatecznym zwieńczeniem procesu historycznego. W tym kontekście niezwykle wymowny jest tytuł ostatniej książki Jacka Bartosiaka, Koniec końca historii, w której autor diagnozuje krach dotychczasowego porządku świata, opartego na ślepej wierze w demoliberalizm. Podobną wymowę ma także książka Bartłomieja Radziejewskiego Między wielkością a zanikiem. Głosów dostrzegających upadek liberalnego porządku świata jest coraz więcej, projekty ponadnarodowe przeżywają najpoważniejszy od początków istnienia kryzys, a ogólnoeuropejska jedność oblewa egzaminy jeden za drugim.
Pisząc dziś cokolwiek o Białorusi i Ukrainie, należy odnieść się do kryzysu demoliberalnej Europy. Nie ma żadnych innych narodów, które miałyby prawo czuć się do tego stopnia zawiedzione, jak dwójka naszych wschodnich sąsiadów. Kiedy mijamy Ukraińców w Krakowie czy Łodzi, powinniśmy pamiętać, że podczas gdy my wciąż rozprawiamy o prawach człowieka, w ich kraju od siedmiu lat trwa beznadziejna wojna, w której agresorem jest Rosja – pełnoprawny członek Rady Europy. O jakim „zwycięskim pochodzie demokracji” można mówić w ich kontekście? Trudno też dojść, o jakim końcu historii opowiadać Białorusinowi, którego bliskich katowano na Okrestinie, gdy Unia zastanawiała się nad sankcjami wobec postsowieckiego reżimu Łukaszenki. Pytań jest więcej niż odpowiedzi.
Na ten moment wiemy jedno – zarówno Ukraińcy, jak i Białorusini mają pełne prawo czuć się dziś śmiesznie i groteskowo, słysząc unijnych polityków wnoszących na sztandary hasła o prawach człowieka. Kryzys tendencji zjednoczeniowych w Europie może paradoksalnie przysłużyć się naszym dwóm sąsiadom i stać się kolejnym katalizatorem ich przebudzenia narodowego. Patriotyczny boom na Białorusi wywiera niezbyt duże wrażenie na Zachodzie w morzu innych tematów. Nic dziwnego, że białoruski zespół NIZKIZ śpiewa: „Komu my potrzebni, jeśli nie sobie samym?”. Ten odwrót od dążenia do Zachodu na rzecz lokalności nabiera nowego wymiaru, jeśli spojrzymy na sytuację językową Białorusi i Ukrainy, w której rolę okna na świat wciąż odgrywa język rosyjski. Aby zrozumieć specyfikę cichej trucizny, jaką jest dominacja tego języka w tamtych stronach, oraz poznać motywy ludzi zrywających z rosyjskim, wysłuchajmy dwóch opowieści – ukraińskiej i białoruskiej.
Mykoła Riabczuk, ukraiński eseista i krytyk literacki, tak pisze o sytuacji rosyjskiej kultury na Ukrainie: „Miasta (na Ukrainie) historycznie ukształtowały się jako rosyjskie, rosyjskojęzyczne ośrodki z dość nieznaczną obecnością ludności ukraińskojęzycznej. Po dziś dzień funkcjonują jako swoista «maszynka do mięsa», wciąż asymilując i rusyfikując Ukraińców przybyłych ze wsi”.
W dalszej części tekstu Riabczuk zaznacza, że wyższy poziom urbanizacji de facto oznacza uprzywilejowanie osób rosyjskojęzycznych. Zwraca uwagę, że posługujący się językiem rosyjskim mają znacznie lepsze zarobki, lepszy dostęp do kultury, kariery czy kontaktów towarzyskich; w ten sposób język rosyjski ugruntowuje swoją dominację.
A teraz przysłuchajmy się fragmentowi eseju białoruskiego pisarza, Walancina Akudowicza, z książki Rozmowy z Bogiem: „Kiedy ukończyłem ósmą klasę, rodzice wyprawili mnie z miasteczka na dalszą naukę w daleki świat – aż pod Moskwę. Och, z jakim zachwytem i zazdrością patrzyli na mnie koledzy (…), kiedy słuchali mojego rosyjskiego…”.
Dalej Akudowicz pisze o tym, co zrozumiał dopiero po wielu latach: powodem dla jego dumy nie były zdolności lingwistyczne, a nadzieja, że jako człowiek rosyjskojęzyczny, „łatwo zapominający ojczyste słowa”, będzie miał lepszy los od białoruskiego. Czytając oba te świadectwa – z perspektywy społecznej oraz osobistej – możemy wyobrazić sobie skalę zniszczenia, jakie dominacja kultury rosyjskiej czyni na Ukrainie i Białorusi.
Znikający język, znikająca kultura
Kultura rosyjska, w wyniku rusyfikacji ziem dawnej Rusi oraz Wielkiego Księstwa Litewskiego, zajęła dominujące miejsce w każdym niemal sektorze życia Białorusina i Ukraińca: od sektora ekonomicznego, przez socjalny, aż po kulturowy. Chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć, że presja ta jest tym groźniejsza, im bardziej intymnych obszarów życia dotyka.
Po rozpadzie Związku Radzieckiego to właśnie język w dużym stopniu zagwarantował Rosji możliwość trzymania Ukrainy i Białorusi w swojej strefie wpływów. Jedni i drudzy korzystali z rosyjskich mediów, słuchali rosyjskiej muzyki, a w miastach przeważnie mówili po rosyjsku. Z jednej strony, język rosyjski pełnił rolę okna do owej „wyższej”, „światowej” kultury (już za caratu Nikołaj Gogol, wywodzący się ze starego kozackiego rodu, dawał wybitny przykład owej skolonizowanej mentalności, stwierdzając, że wszyscy Słowianie powinni mówić w „języku Puszkina”). Z drugiej strony, rosyjska władza – najpierw carska, potem sowiecka – umyślnie przeciwstawiała rosyjski „prowincjonalnym” językom ukraińskim czy białoruskim, czyniąc go narzędziem podporządkowania. Taki stan rzeczy, wobec wciąż żywego ukraińskiego i białoruskiego patriotyzmu, musiał doprowadzić do konfrontacji.
Sytuacja, w której kultura sąsiedniego, ekspansywnego państwa dominuje w słabszych krajach sąsiednich, dążących do niezależności, nie może trwać wiecznie. Gdy w 2014 roku Ukraińcy zażądali niezależności, na światło dzienne nieoczekiwanie wyszły podziały wytworzone przez stulecia rosyjskiej dominacji. W odpowiedzi Rosja uruchomiła całą machinę propagandową, zajęła Krym i poruszyła domino konfliktu w Donbasie. Nic z tego nie wydarzyłoby się bez kilkusetletniej rusyfikacji tego kraju, gdyby nie owa „maszynka do mięsa”, o której pisze Mykoła Riabczuk.
Podobny schemat obserwujemy w przypadku drugiego z naszych wschodnich sąsiadów. Gdy rok temu na Białorusi wybuchły protesty, mogliśmy zauważyć podobną, gwałtowną polaryzację. Z jednej strony stanęli zwolennicy wolnej, „europejskiej” Białorusi pod biało-czerwono-białą flagą, z drugiej zaś – według wielu sondaży będący w mniejszości, acz wspierani przez post-stalinowski reżim, zwolennicy Białorusi zrekonstruowanej na wzór sowiecki przez Aleksandra Łukaszenkę. A przecież Łukaszenka jest nikim innym, jak właśnie tym Białorusinem, byłym dyrektorem sowieckiego kołchozu, który przesiąkł kulturą rosyjską (nasi przodkowie powiedzieliby – zmoskalił się). Ideologia jego reżimu jest tak samo postsowiecka, jak on sam (wystarczy wspomnieć jego słowa o dwóch wielkich językach świata – rosyjskim i angielskim). Jego reżim nie miałby szans na powstanie, gdyby niesowiecka Białoruś nie była stłamszona kilkusetletnią wojną kulturową z Rosją. Tylko wpływy rosyjskie pozwalały na wprowadzenie na początku lat 90. flagi i godła, wzorowanych na tych z czasów Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej.
Oba te protesty miały i wciąż mają jeden, istotny wspólny mianownik – wyczekiwanie Europy. Flagi Unii Europejskiej powiewały zarówno na Majdanie, jak i na białoruskich demonstracjach. Eterem owej „unijnej” europejskości praktycznie od samego 2004 roku miała być Polska. W obliczu takich wydarzeń, jak przywrócenie w 2019 roku Rosji do Rady Europy, powinno zrodzić się inne pytanie – co przyniesie nam bycie eterem w momencie, gdy siła sygnału z zachodniego świata zanika? Unia coraz bardziej wystawia na szwank swoją reputację, równolegle nasze relacje z Ukraińcami i Białorusinami stają się coraz bardziej intensywne w codziennym życiu. Mieszkamy z nimi w tym samym mieście, uczymy się na tych samych uniwersytetach, coraz częściej słyszymy ich opowieści z pierwszej ręki. Ukraińcy są już integralną częścią naszego krajobrazu, a zeszłoroczne wydarzenia na Białorusi napędziły rekordową emigrację z tego kraju do Polski.
Dyskretna wojna kulturowa i jej miażdżące efekty
Rosja prowadzi z Białorusią i Ukrainą wojnę kulturową. Ktoś mógłby powiedzieć, że jest to wewnętrzna sprawa tych dwóch krajów, a Polska powinna w tej kwestii zachować neutralność. Trzeba jednak rozumieć, że państwo polskie nie istnieje w próżni, zaś dominacja rosyjskiego modelu tożsamości i wizji historii nad całą przestrzenią na wschód od nas stanowi dla nas poważne zagrożenie. Tym bardziej że, jak zauważa Jacek Bartosiak w wywiadzie dla portalu onet.pl, „Rosjanie mają ogromne poczucie braku bezpieczeństwa. Nie są w stanie być atrakcyjnym cywilizacyjnie centrum dla otaczających ich narodów – Białorusinów, Ukraińców, Tatarów czy ludów kaukaskich. Chcą więc zwiększyć swoje bezpieczeństwo poprzez absolutny brak bezpieczeństwa swoich sąsiadów”.
Wyobraźmy sobie teraz, że za naszą wschodnią granicą mamy ludzi, którzy wskutek niesformowanej tożsamości własnej przyjęli, pod presją wyzwań codzienności, przemyconą tożsamość modelu rosyjskiego (celowo nie używam tu słowa „sowieckiego”; koncepcja sowiecka, jak wiemy z historii, również okazała się narzędziem rusyfikacji). Co wtedy nas czeka? Jak przekonamy Zachód, że to my, a nie Rosja, powinniśmy być dla nich partnerem w Europie Środkowo-Wschodniej? Całe szczęście, mamy amunicję, którą w tej wojnie kulturowej możemy wykorzystać. Doskonale wiedzą o tym rosyjskie kanały propagandowe, strasząc swoich odbiorców Polską, która dąży do odbudowy Rzeczypospolitej od morza do morza. Nie od rzeczy byłoby zauważyć, że Rzeczpospolita była także tworzona przez przodków dzisiejszych Białorusinów i Ukraińców. Mało tego – wbrew radzieckiej i nacjonalistycznej historiografii, szukającej źródeł tożsamości narodowej niemal wyłącznie w „prostym ludzie”, ukraińskie i białoruskie elity miały w niej zupełnie równoprawny udział.
Rzeczpospolita wielu narodów – cóż nam po takim dziedzictwie?
Jeśli pochylimy się nad tym, co pozostało po Rzeczpospolitej, możemy dojść do kontrowersyjnego wniosku – współistnienie z Białorusinami i Ukraińcami jest wpisane w naszą tożsamość. Lata wspólnoty politycznej, po jej rozpadzie oraz sformowaniu się naszych tożsamości narodowych w oddzielnych obozach, do dzisiaj owocują w różne groteskowe spory.
Gdy tylko jakiś Białorusin odważy się napomknąć o białoruskości Mickiewicza, wpadamy w święte oburzenie. Jak to, chcą nam odebrać naszego wieszcza? Nie zwracamy uwagi na to, że Wielkie Księstwo Litewskie, czyli ojczyzna poety, było państwem, w którym językiem urzędowym – a także językiem jego ludu i jego kultury – był starobiałoruski. Nic, że jego polska narodowość nie zaistniałaby bez związku z Litwą-Białorusią. Powiedzmy to sobie wyraźnie – bez związku Polski z tym krajem i całym jego mityczno-etnicznym bagażem nie byłoby Mickiewicza i innych polskich Litwinów, a także ludzi mówiących o sobie „Gente Ruthenus, natione Polonus – pochodzeniem Rusin, narodowością Polak”. Symboliczne, że tak dobrze znany nam z jego twórczości obrzęd Dziadów na Białorusi przybrał rangę symbolu ofiar komunistycznego totalitaryzmu. O wadze tego święta może świadczyć fakt, że w 1996 roku władza Łukaszenki odebrała mu status dnia wolnego od pracy, gdyż zaczęło się ono kojarzyć z opozycją niepodległościową. Gdy mówimy o Mickiewiczu, chcąc nie chcąc, mówimy o związku Polski z Białorusią.
Mogą podnieść się głosy – „przecież Litwa była wtedy regionem Polski!”, „Mickiewicz wychował się w polskiej kulturze szlacheckiej!”. Stawiający takie zarzuty rzadko są świadomi, że ilustrują główny problem z naszą recepcją Rzeczypospolitej – pojawienie się nacjonalizmu oraz, idący za nim, zwrot w rozumieniu polskości, która stała się ekskluzywna. W przeciwieństwie do dzisiejszej, ówczesna „polskość” oznaczała bycie członkiem ponadetnicznej (!) wspólnoty narodowej. Nie oznaczało to jednak zupełnego zaniku tożsamości na poziomie etnosu.
Jak zauważa Kamil Wons w artykule Hybrydalna polskość w I Rzeczypospolitej, w okresie po Unii Lubelskiej „Identyfikacja jako «koroniarz» (…) lub Litwin była wtórna wobec tożsamości osadzonej na poziomie Rzeczpospolitej Obojga Narodów”, co nie oznacza, że takowa nie istniała. Mickiewicz „koroniarzem” jednak nie był. Owszem, wychował się w „polskiej kulturze szlacheckiej”, jednak pozostawał przy tym etnicznym Litwinem-Białorusinem. Czy naprawdę tak mocno uwierzyliśmy w nacjonalizm, że taka dwoistość jest dziś dla nas nie do pogodzenia? Dzieleniu Mickiewicza na obozy sprzeciwia się niejako zza grobu sam poeta w Księgach narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego: „Litwin i Mazur bracia są: czyż kłócą się bracia o to, iż jednemu na imię Władysław, drugiemu Witowt? Nazwisko ich jedne jest: nazwisko Polaków”.
O tym, jak rzecz się miała w przypadku przodków dzisiejszych Ukraińców, pisze dr Tomasz Hodana w pracy Między królem a carem: „Również szlachta z ziem wcielonych do Korony chętnie angażowała się w życie publiczne swej nowej ojczyzny i poczucie etniczno-terytorialnej «ruskości» łączyła z patriotyzmem politycznym. (…) Pojęcie «narodowości polskiej» oznaczało(…) przynależność do uprzywilejowanego «narodu szlacheckiego» i – w większości przypadków – było przejawem szczerego przywiązania do państwa polskiego i jego władców. Proces społeczno-kulturowej asymilacji ruskich elit z przedstawicielami innych nacji powstałej po roku 1569 Rzeczypospolitej Obojga Narodów musiał niewątpliwie usuwać w cień świadomość pokrewieństwa z odległym ludem moskiewskim”.
Rzeczpospolita była de facto, choć nie de iure, państwem „troistym”. Formułą, w której łączyły się komponenty litewski, ruski i „koronny”, stanowiące zalążek tego, co dziś nazywamy tożsamością białoruską, ukraińską i polską – Ukraińców jeszcze w dwudziestym wieku nazywano Rusinami, a w sprawie Białorusi sam Mickiewicz sugeruje, że imieniem Litwina, na poziomie etnosu, jest białoruskie Witowt (Witaut). Oba państwa, jeśli mówimy o wariantach niesowieckich, wywodzą swój rodowód od Litwy i Rusi, które współtworzyły z nami to państwo. Tworzyliśmy organizm stanowiący zarówno sojusznika dla Zachodu, jak też – co z owym partnerstwem jest nierozerwalnie związane – zdolny stworzyć przeciwwagę dla Moskwy. W momencie, gdy na wschód od nas trwa wojna kulturowa Rosji z naszymi i jej sąsiadami, naszym obowiązkiem jest wykorzystać w maksymalnym stopniu ten historyczno-kulturowy potencjał.
Fakt, że zarówno polski, jak też ukraiński czy białoruski nurt niepodległościowy, kształtował się w opozycji do carskiej oraz sowieckiej tyranii, do dzisiejszego dnia mówi nam o wspólnocie wartości, z których przewodnią jest opór przeciwko rosyjskiemu despotyzmowi. Znalazła ona swój wyraz w ruchu prometejskim oraz hasłach takich, jak hasło powstańców styczniowych „Za waszą i naszą wolność”. Oznaczało ono, że ostrze buntu skierowane jest nie tyle przeciw Rosjanom, co przeciw despotyzmowi ich władzy, a więc jest wyrazem cywilizacji w najlepszym tego słowa znaczeniu. Wciąż powracające rosyjskie zagrożenie nie pozwala tym hasłom odejść do historii – nie tak dawno, bo w 2016 roku, powstała dwujęzyczna, polsko-białoruska piosenka dwóch znanych zespołów, Hańby i Dzieciuków, pod tytułem Kościuszko, w której cały refren stanowi wspomniane hasło o „wolności naszej i waszej”.
Niestety, świadomość tej wspólnoty jest dziś zaburzona. Wiele w tej kwestii mówią gorzkie słowa białoruskiego opozycjonisty, usłyszane przeze mnie jesienią 2019 roku, na proteście pod rosyjskim konsulatem w Krakowie: „Ile trzeba było lat rosyjskiej propagandy, byśmy zapomnieli o tym, że tworzyliśmy jedno państwo?”. Należy tu wspomnieć, że owa propaganda miałaby ograniczone możliwości, gdyby nie uprzednia rusyfikacja. Posługiwanie się językiem rosyjskim siłą rzeczy prowadzi do uczestnictwa w rosyjskojęzycznej przestrzeni kulturowej i odczuwania z nią emocjonalnego związku. Nie chodzi teraz o to, by stygmatyzować rosyjskojęzycznych i rzucać klątwy à la Ziemowit Przebitkowski przy okazji ostatniej rekrutacji na UAM. Piętnowani będą się wycofywać tam, gdzie powód potępienia jest cechą wspólną, czyli głębiej w rosyjskojęzyczne uniwersum. Polska będzie na tym znacząco tracić. Powinniśmy raczej otworzyć kulturową alternatywę, wspierając ośrodki dbające o ochronę języków i kultur sąsiadów zza Buga. Równocześnie podtrzymujmy opowieść o wspólnym froncie, który przecież tyle razy, choćby podczas ukraińskiego Majdanu czy białoruskich protestów, dawał znać o swoim nieprzerwanym istnieniu.
Czy nie powinien dziwić niemal całkowity brak działań w tym zakresie? Twórzmy instytucje, think-tanki, które będą odwoływały się do wspólnego dziedzictwa i promowały kulturę ukraińską oraz białoruską w Polsce jako te, z którymi, na przekór wszelkim nacjonalistycznym czy radzieckim historiografiom, jesteśmy organicznie związani. Zamiast bawić się w kulturowe wojenki z Zachodem, powinniśmy się skupić na jak najbardziej dokładnej rekonstrukcji więzów kulturowych, łączących nas ze spadkobiercami kultury litewskiej i ruskiej – uznać wreszcie ich podmiotowość w historii Rzeczypospolitej. Sprawić, by hasło o wolności „waszej i naszej” miało realne zastosowanie w działaniu państwa na polu kultury, a nie ograniczało się do manifestacji. Zadbać o przywrócenie tego, co zerwała presja Rosji, a dokończyły nasze nacjonalizmy – świadomości, że jako kraje jesteśmy współzależni, czy się to komu podoba, czy nie. Niech wsparcie dla niezależności Białorusi i Ukrainy oraz naszego z nimi zbliżenia na równych zasadach stanie się wyrazem polskiego patriotyzmu, niezależnie od pozycji zajmowanej wobec naszego regionu przez Unię Europejską. W przeciwnym razie może się okazać, że jej sygnał, przekazywany na Wschód przez polski eter, stracił swoją siłę. A my znowu zostaniemy z pustymi rękami.
Anglojęzyczna wersja tekstu dostępna tutaj.
Artykuł (z wyłączeniem grafik) jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zezwala się na dowolne wykorzystanie artykułu, pod warunkiem zachowania informacji o stosowanej licencji, o posiadaczach praw oraz o konkursie „Dyplomacja publiczna 2021”. Prosimy o podanie linku do naszej strony.
Zadanie publiczne finansowane przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP w konkursie „Dyplomacja publiczna 2021”. Publikacja wyraża jedynie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.