Powrót Tuska. Antypolityka w dobie kaczyzmu
W skrócie
Donald Tusk po siedmiu latach tłustych i siedmiu latach chudych powraca z programem moralnym – chce odmienić oblicze ziemi. Tej ziemi. Na przewrót kopernikański, którego po 2015 roku dokonał w polskiej polityce kaczyzm, zastępując spór charakterologiczno-statusowy realizacją realnych interesów szerokich grup społecznych, odpowiedzią może być już tylko prosty manicheizm. Powrót Tuska jest ofertą złożoną ludziom oszołomionym wyjściem z zawinionej niedojrzałości, dla których polityka zaczęła się w roku 2015 i, co gorsza, okazała się jednocześnie być wszędzie dookoła nich. Podstawową emocją, do której będzie się odwoływać były premier, jest poczucie bezpieczeństwa – powrót do antypolitycznego snu. Cena spokoju mentalnego jest jednak jak najbardziej materialna.
Powrót prokonsula
Kierownictwo Platformy Obywatelskiej zdało pierwszy test wierności. Borys Budka oddał się pod dowództwo Donalda Tuska, ociągając się przy tym niewiele dłużej niż marszałek Ney wysłany, by zapobiec powrotowi Napoleona z Elby. Ludwik XVIII nie ucieka jednak z Paryża. Niezdemobilizowane jeszcze armie Koalicji czekają już pod Waterloo.
Tusk znowu musi ułożyć się z twarzą, z trudem powściągnąć pogardę i pilnować, by jego oczy były idealnie puste. Jego powrót jest jednak odwrotnością alegorii zarysowanej przez Herberta. Nie wraca z odległej prowincji imperium do metropolii, lecz w kierunku zgoła przeciwnym.
Na polityczne skutki przyjdzie nam poczekać, ale na razie powrót Tuska z Brukseli to klęska wizji świata, którą wyznają reprezentowani przez niego fajni Polacy. Droga niegdysiejszego premiera miała symbolizować typową karierę, o jakiej marzy człowiek wykształcony w epoce industrialnego szczęścia. Po osiągnięciu wszystkiego w Polsce Tusk miał w naturalny sposób przeskoczyć na ważne stanowisko w Unii Europejskiej: niczym szef polskiego oddziału międzynarodowej korporacji, który za zasługi zostaje ostatecznie przeniesiony na kierownicze stanowisko do centrali.
Czy musiało dojść do powrotu Donalda Tuska? Widocznie musiało, skoro doszło. Wymodlony w liberalnych redakcjach i wyczekiwany przez lud kodowski, zapowiadany wielokrotnie i po wielokroć zawodzący nadzieje. Jego powrót stał się głównym wydarzeniem tegorocznego sezonu ogórkowego, a jeszcze przez długie miesiące będzie rozpalał wyobraźnię apologetów i zajadłych krytyków. Należy jednak postawić pytanie: czy Donald Tusk kiedykolwiek nas opuścił?
Fabrykacja Donalda Tuska
Aby właściwie zrozumieć powrót Tuska do polskiej polityki, należy wpierw zrozumieć samą ideę Tuska. Aby zrozumieć ideę Tuska, trzeba zaś zrozumieć ideę Jarosława Kaczyńskiego.
Spletli się oni bowiem nierozerwalnie w nieznoszącym półcieni agonie, manifestując dwa przeciwstawne modele polskości i dwie zaprzeczające sobie wizje naszej przyszłości. Polskim imaginarium już dekady temu zawładnął Jarosław Kaczyński personifikując wszystko to, czego nowoczesny Polak nienawidzi, czego się wstydzi i co napełnia go lękiem. Maszyna sensotwórcza liberałów musiała więc wtłoczyć Tuska w formę reprezentanta cnót Polaka III RP – europejskiego, fajnego, normalnego.
O ile jednak Kaczyński w przyznanej mu roli spełnia się doskonale, o tyle Tuska wybrano do niej wbrew jego właściwościom – pasuje tylko dlatego, że publiczność chce, by pasował.
W okolicznościowym badaniu wykonanym przez IBRIS dla Rzeczpospolitej 40% respondentów zapytanych o pozytywne cechy Donalda Tuska odpowiedziało zgodnie z prawdą, że „trudno powiedzieć”. Inne zalety wzmiankowano w stopniu marginalnym. Padały także odpowiedzi ze sobą sprzeczne: drugą najczęściej wybieraną opcją była „zdolność do kompromisu”, podczas gdy trzecią „nieustępliwość w dążeniu do celu”. W ten sposób IBRIS-owi udało się wydestylować jedyną właściwość, którą nawet ludzie życzliwi byłemu premierowi są w stanie mu przypisać – „obycie w świecie”.
Tusk stał się więc „kosmopolakiem”, człowiekiem Zachodu w Warszawie. Został Polakiem znającym języki, choć angielskiego nauczył się ostatecznie gdzieś w połowie swojej brukselskiej delegatury. Okoliczność tę z wielkim oddaniem ukrywały wolne media przed 2015 rokiem, pokazując w wieczornych programach informacyjnych jedynie początki wystąpień Tuska, wygłaszane po angielsku, skrupulatnie wycinając zaś ich resztę – aby zbyt wielu telewidzów nie dowiedziało się, że Tusk kieruje Unią Europejską po polsku.
Podkreślano jego obycie i intelektualny sznyt, choć gdy przyszło do wydania książki pozostały z niej jedynie boleśnie grafomańskie fragmenty o słuchaniu Mahlera, oglądaniu albumu z reprodukcjami Kokoschki i popijaniu malwazji, które jakiś Bogu ducha winny murzyn musiał umieścić tam na dowód erudycji byłego szefa Platformy.
Naród dzielący los z przedstawicielami Wielkiej Emigracji, współtwórcami paryskiej „Kultury”, Czesławem Miłoszem lub Leszkiem Kołakowskim dość łatwo uległ tej mistyfikacji. W wypowiedzi udzielonej w 1987 roku „Znakowi” – skąd pochodzi osławiony cytat dający pretekst do lekkomyślnych rozważań nad przynależnością narodową – Tusk odmalował obraz polskości jako tego, co stanowi różnicę, a nie tożsamość, odwołując się do wyświechtanej interpretacji Gombrowicza i Brzozowskiego.
Przeciwny szkic znajdujemy w jednym ze wspomnień Józefa Czapskiego, wielkiego Europejczyka, który właśnie po lekturze Legendy Młodej Polski miał stać się „namiętnym Polakiem”, uświadamiając sobie różnicę będącą dotychczas tożsamością – lecz nie na odwrót.
Czapski zdawał sobie sprawę, że kulturę europejską mógłby wzbogacić jedynie jako twórca na wskroś polski, któremu bliżej do Józefa Pankiewicza czy Jana Cybisa niż Pabla Picassa, skądinąd znanego mu z Paryża.
Dramatem polskiej klasy średniej, której przedstawiciele „u siebie” czują się tylko za murami kurortów all inclusive, jest brak świadomości, iż Europejczykami mogliby stać się ewentualnie poprzez swoją polskość, a nie pomimo niej.
W cieniu własnego mitu
Tusk miał być politykiem nowoczesnym i demokratycznym. Jednak gorliwości i pokory, z jaką przedstawiciele PO przekazali mu autorytarną władzę nad partią, nielegitymizowaną ani jednym głosem, nie widząc potrzeby jakiejkolwiek dyskusji, za pomocą kilku prostych sztuczek formalnych, mógłby mu pozazdrościć sam Jarosław Kaczyński, który w tym samym czasie próbował zapanować nad PiS-em rozdyskutowanym do granic rozpadu i targanym wewnętrznymi wojnami frakcji. I choć prezes PiS został wybrany przez partię na kolejną kadencję w demokratycznych, wolnych wyborach (co prawda z jednym kandydatem, ale za to jakim!), przegrał jednocześnie z lokalnymi baronami pierwsze starcie o kształt wewnętrznych struktur partii.
Tusk miał być osobowością, charyzmatycznym liderem porywającym ludzi. Jednak o ile Kaczyński jest figurą geometrycznie niemożliwą, o tyle Tusk stał się już dawno idealnie okrągłą kulą.
Jego powrót nawet wśród fanów nie wywołał ekscytacji, z jaką do niedawna o nim fantazjowano. Odkąd wrócił, nie wykonał choćby gestu niedającego się wcześniej przewidzieć. Zwolennikom Donald Tusk nie jest jednak potrzebny. Potrzebują oni przede wszystkim mitu Tuska. Mit ten powinien być możliwie płaski, by służył jako lustro dla mitu Jarosława Kaczyńskiego.
Gdy prezes PiS po raz kolejny pokazuje się publicznie w brzydkich butach, trzeba kogoś, kto włoży ładną koszulę. Gdy Kaczyński nie wyjeżdża za granicę, musi być ktoś, kto wpadnie na kilka dni do Chorwacji (przy czym byłoby dobrze, gdyby nie był to tylko kardynał Dziwisz). Gdy wszystkie poświęcenia Kaczyńskiego na rzecz polityki obrastają kolejnymi domysłami i teoriami spiskowymi, musi znaleźć się Tusk, którego córka robi karierę na Instagramie, syn w okolicach samorządowych firm, a dobry znajomy szuka pieniędzy na poręczenie majątkowe. Ktoś, kto zapali cygaro w Dolomitach, pogra w piłkę z kolegami i utrzyma przy życiu złudzenie niezdolnych do myślenia politycznego Polaków, że polityk jest gościem takim jak my – tylko trochę kradnie.
Tusk jest dziś dla ćwierćinteligentów tym, kim dla inteligentów u progu III RP był Lech Wałęsa. Inteligencja – wówczas jeszcze oficjalnie określająca swoje poglądy jako „socjaldemokratyczne” – dostrzegła w Wałęsie ucieleśnienie mitu robotnika, który legitymizował jej władzę wobec klasy ludowej.
Ćwierćinteligent, któremu udało się opanować zdolność posługiwania się językiem angielskim na poziomie średniozaawansowanym, w poparciu Tuska pragnie zobaczyć symboliczny awans cywilizacyjny, pozwalający odgraniczyć swój status od pozycji nowej klasy średniej, zyskującej w IV RP bezprecedensowe wsparcie finansowe.
Zasypanie przepaści ekonomicznej między Polską A i B każe przedstawicielom tej pierwszej odróżnić się za wszelką cenę na płaszczyźnie innej niż ekonomiczna: kulturowej i estetycznej, a nade wszystko – etycznej.
Nowe kłamstwa w miejsce starych
Donald Tusk po siedmiu latach tłustych i siedmiu latach chudych powraca z programem moralnym – chce odmienić oblicze ziemi. Tej ziemi. Na przewrót kopernikański, którego po 2015 roku dokonał w polskiej polityce kaczyzm, zastępując spór charakterologiczno-statusowy realizacją realnych interesów szerokich grup społecznych, odpowiedzią może być już tylko prosty manicheizm.
Przedwcześnie złożono do grobu spory wytyczone pod koniec ubiegłego stulecia. Powrót Tuska powinien nam uświadomić, jak głęboko nasza polityczność ugrzęzła gdzieś w okolicach 1992 roku. Nie chodzi tu, rzecz jasna, o udział Tuska w obaleniu rządu Olszewskiego. Ważne wydaje się natomiast skondensowanie w jego przemówieniach tych wszystkich zabiegów retorycznych, które wynaleziono już dawno temu, by utrzymać postkomunizm u władzy.
Przypomnijmy, że już przed trzydziestu laty – według przemysłu medialnego III RP – wykonanie uchwały lustracyjnej przez Antoniego Macierewicza miało oznaczać łamanie zasad praworządności i konstytucji (wtedy była to jeszcze Konstytucja Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej) oraz podstawowych praw człowieka, a nade wszystko – leżeć w interesie Moskwy i nieodwracalnie osłabić międzynarodową pozycję Polski. Do tego samego podręcznika antykaczystowskiej erystyki odwołuje się dzisiaj Tusk.
Zacytowana na śmierć „polityka ciepłej wody w kranie” – eufemistycznie określana przez niektórych mianem „radykalnego pragmatyzmu” – stała się po kaczystowskiej rewolucji niemożliwa do powtórzenia.
Jedyną szansą Tuska jest więc sięgnięcie po drugą broń, z której kiedyś korzystał. Dawno temu Tusk okazał się do pewnego stopnia prekursorem: na kilka lat udało mu się utworzyć partię władzy, która w wyobraźni Polaków nie miała alternatywy. Przyczyniło się do tego zwłaszcza zacieśnienie granicy sfery publicznej, zdominowanej przez dyskurs pseudo-ekspercki i quasi-technokratyczny. Polityka prowadzona pod hasłami „obiektywizmu”, a co ważniejsze „normalności”, nie zostawiała miejsca na spory. Polacy mogli więc powrócić do swoich spraw i nie tocząc gorących dyskusji politycznych rozsiąść się „przy rodzinnym stole”. W ten sposób zyskali święty spokój, tracąc wszystko poza nim.
Prostą konsekwencją tego zwrotu okazało się zniwelowanie ambicji krajowych i międzynarodowych Polski. Polityka rządu nie mogła wahać się w wyborze między wieloma opcjami, a sam rząd nie mógł jawić się nawet jako najlepszy z możliwych. Musiał stać się po prostu jedynym możliwym. Krytyka władzy lub choćby polemika z linią partii legitymizowałyby istnienie opozycji, której nie dałoby się wypchnąć poza granicę fasadowego parlamentaryzmu.
Osławiony imposybilizm to przemyślana strategia monopolizacji życia publicznego przez neoliberalną PO, zabezpieczającą jednocześnie interesy pogrobowców Peerelu. Neoliberalną ideologię ograniczono do minimum, a tylko czasem dochodziła ona do głosu w sloganach takich jak „weź kredyt” i „załóż firmę”. Rysuje się tu asymetria między kaczyzmem a antykaczyzmem.
To za rządów PiS polityzacja sięgnęła niemal każdej sfery życia, a przestrzeń publiczną udało się rozszerzyć do granic, o których w III RP nie można było nawet marzyć. Dawny ustrój znosił ją tymczasem niemal zupełnie, zawężając iluzję wolności jednostki do sfery prywatnej, w której natychmiast stawała się ona konsumentem, klientem zagranicznych korporacji i zwykłym zjadaczem chleba.
Powrót Tuska jest ofertą złożoną ludziom oszołomionym wyjściem z zawinionej niedojrzałości, dla których polityka zaczęła się w roku 2015 i (co gorsza) okazała się jednocześnie być wszędzie dookoła nich. Podstawową emocją, do której będzie się odwoływać były premier, jest poczucie bezpieczeństwa – powrót do antypolitycznego snu.
Cena spokoju mentalnego jest jednak jak najbardziej materialna. Jest nią los tych grup społecznych, których dobrobyt zależy od istnienia silnego państwa, ingerującego w przestrzeń społeczną i gospodarczą, niepozostawiającego pola swobodnej aktywności ponadnarodowym korporacjom, przedstawicielom pola władzy i interesom innych państw.
Trzydzieści lat później
Pierwszą ofiarą Tuska padły marzenia lewicowych publicystów o budowie nowoczesnej socjaldemokracji u boku neoliberałów. Przekreślił on ostatecznie nadzieję młodej lewicy, by stać się siłą polityczną z prawdziwego zdarzenia.
Powrót Tuska pociągnął za sobą konieczność rozstania się z jego mitem, gdyż biografia byłego szefa rządu nie przystaje do wielkich oczekiwań związanych z tą wyśnioną paruzją. Mit Tuska był zaś ostatnim spoiwem łączącym heterogeniczne pod względem idei i interesów ugrupowania opozycyjne zarówno na zewnątrz, jak i od wewnątrz.
W ten sposób już po kilkunastu dniach w posadach zachwiała się Lewica, dla której prawdopodobnie zabraknie miejsca w idącej szeroką ławą koalicji anty-PiS-u. W konsekwencji czekają nas zapewne kolejne transfery polityczne z partii, której liderem był dotychczas Włodzimierz Czarzasty, do koncesjonowanej opozycji, jaką obok Platformy stworzył Szymon Hołowni.
Tusk w wyobraźni politycznej swoich stronników jawi się jednak jako ten, który powstrzymuje kaczyzm. Po raz pierwszy uczynił to w 1992 roku, po raz drugi – w 2007. W swoim wystąpieniu z 3 lipca Jarosław Kaczyński poświęcił nieco uwagi historiozofii III RP. Wskazał na fakt, że gdyby kaczyzm udało się powstrzymać po raz trzeci, ostatecznie zgasłyby wszelkie nadzieje polskiej prawicy na odzyskanie niepodległego państwa. W najbliższym czasie mit Tuska może się Kaczyńskiemu bardzo przydać.
Wbrew solidarnym zapewnieniom wszystkich przedstawicieli PiS-u, strach przed wylądowaniem potwora w zatoce Juan jest wśród szeregowych kaczystów realny. Może więc stać się spoiwem, którym Jarosław Kaczyński na nowo poskleja partię, trzeszczącą od dłuższego czasu i grożącą implozją pod wpływem własnego ciężaru. Za pierwszy zwiastun tego mechanizmu można uznać dość gładkie przeforsowanie antynepotycznej agendy PiS-u, uderzającej przecież w wiele ważnych postaci partii.
Kaczyński widzi to, co antykaczyści zaledwie czują. Mit Tuska, którego sam Tusk już nie ucieleśnia (pierwsze tygodnie po powrocie pokazały bowiem dość jasno, że nie jest to wytrawny polityk sprzed lat), może opłacić się w krótkiej perspektywie obu stronom bitwy o Polskę. Obcym we własnym kraju da chwilę wytchnienia i powrót do stabilnego świata opartego na kategoriach moralnych, nie politycznych. Kaczyzmowi przywróci zaś wroga, z którym ten powinien był rozprawić się już trzydzieści lat temu.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.
Jan Zelig
Adam Wodeham