Nowa chadecja a kryzys Kościoła w Polsce
W skrócie
Kryzys będzie się pogłębiał, dopóki wewnątrz samego Kościoła będziemy reprodukowali plemienne podziały rządzące polską polityką. Świeccy katolicy zamiast okładać się nawzajem politycznymi pałkami, powinni wziąć odpowiedzialność za Kościół i uzupełnić w ten sposób nierzadko kontrowersyjny głos płynący ze strony hierarchów. Przewodnikiem na drodze do rozpoczęcia tego procesu będzie dla nas teologia polityczna świętego Pawła.
Esej stanowi część rocznika Klubu Jagiellońskiego pt. „Nowa chadecja”. Publikację można pobrać tutaj.
O co chodzi z tą chadecją?
Nowa chadecja to nie pomysł na partię polityczną, lecz projekt mający na celu poprawienie jakości katolickiej debaty publicznej w Polsce. Musimy zbudować wspólną przestrzeń do regularnej, poważnej i dojrzałej dyskusji różnych, często radykalnie dziś podzielonych środowisk katolickich.
Myśląc Kościół, mamy najczęściej przed oczyma purpurowy oddział biskupów Konferencji Episkopatu Polski lub własnego proboszcza zamiast świeckiego społeczeństwa pragnącego realnego oddziaływania Ewangelii w życiu publicznym. Nawet katolicy, którzy piszą o kryzysie polskiego Kościoła, najczęściej mają na myśli hierarchów, którzy sami muszą załatwić swoje problemy. Dlatego sięgamy po nieco już zakurzoną tradycję chadecką.
Paradoksalnie bowiem na tę opowieść jest w stanie zgodzić się bardzo wiele środowisk. Konserwatywni katolicy mogą powoływać się na ideały chadecji przedwojennej reprezentowanej w Polsce chociażby przez Wojciecha Korfantego; postępowi wybiorą za to polityczny triumwirat złożony z Konrada Adenauera, Alcide Gasperiego i Roberta Schumana – twórców powojennego europejskiego ładu oraz ideowych patronów Unii Europejskiej.
Tożsamość chadecka łączy katolicyzm z imperatywem zaangażowania w życie polityczne. To źródłowo, wbrew zdegenerowanej postaci współczesnej chadecji zachodniej, opcja dla katolików walczących o swoje interesy w przestrzeni publicznej. To w końcu światopogląd oparty o solidaryzm, łączący krytykę kapitalizmu i skrajnych odmian socjalizmu, a jednocześnie szanujący ideał własności prywatnej oraz czuły na tzw. kwestię robotniczą (dziś powiedzielibyśmy prekariacką).
Ponad wszystko jednak tradycja chadecka powinna być spoiwem łączącym katolików troszczących się o dobro wspólne, bowiem wiara w Chrystusa i Kościół powszechny, a także zgoda na obowiązek zaangażowania się w życie publiczne są wystarczającymi warunkami, które pozwalają wierzyć w sensowność konkluzywnego dialogu. Warunki te stanowią uniwersalistyczną matrycę, której deficyt odczuwamy dziś w Polsce. Naszym celem jest stworzenie silnego głosu świeckich katolików troszczących się szczególnie o społeczno-polityczny wymiar chrześcijaństwa.
Gdy myślałem o nowej chadecji, w natrętny sposób wracały do mnie dwa obrazy. Jeden to Święty Paweł nauczający w Atenach autorstwa Rafaela Santiego z 1515 r., którego motyw wykorzystaliśmy na okładce, drugi to jedna z ilustracji Józefa Wilkonia wykonana do Don Kichota Cervantesa, na której błędny rycerz razem ze swoim giermkiem stoją naprzeciwko zgrai wyimaginowanych potworów.
Renesansowy malarz przedstawia szczególny moment zetknięcia głównego założyciela instytucji Kościoła ze światem antycznej Grecji. Pochodząca z Dziejów Apostolskich scena na Areopagu jest od wieków symbolem dialogu z innością, chrześcijańskiego męstwa i potęgi rozumu. Skąd zatem skojarzenie z Don Kichotem?
Uważam, że analogicznie czuje się dziś katolik w przestrzeni publicznej, na współczesnym Areopagu. Zamiast nawracać, zwalcza często wyimaginowanych wrogów, a zamiast otrzepywać sandały, gdy nie ma już możliwości głoszenia kerygmatu, siada obok pogan, stopniowo przejmuje ich sposób patrzenia na rzeczywistość. Gra kogoś, kim nie jest, sądzi, że to jedyne wyjście z sytuacji. Chcąc przekonywać do swoich poglądów, tworzymy albo wygodne chochoły, albo przebieramy się za Innego. Obie strategie, rzecz jasna, nie tylko nie są skuteczne, ale i przysparzają Kościołowi nowych wrogów i szyderców.
Te skojarzenia sprowokowały mnie do tego, aby ponownie przemyśleć idee reprezentowane przez Szawła z Tarsu, jego strategię dialogu z innością, a także przyjrzeć się tej postaci z perspektywy biograficznej. We wszystkich tych aspektach odnajduję cenne inspiracje służące do opisania rzeczywistości, w której jako katolicy zabierający głos w przestrzeni publicznej funkcjonujemy od pewnego już czasu.
Jesteśmy w tym samym miejscu, co lewica 13 lat temu
Hegel, Comte, Nietzsche, Heidegger czy bardziej współcześnie Jean-François Lyotard, Slavoj Žižek lub Alan Badiou reinterpretują, krytykują, momentami inspirują się poglądami Apostoła Narodów. Oczywiście nie dla wszystkich Paweł jest odniesieniem kluczowym lub choć odrobinę pozytywnym, jednak sam fakt obecności tej postaci w pismach najgłośniejszych myślicieli ostatnich wieków zasługuje na uwagę i komentarz.
Warto przyjrzeć się poglądom Alaina Badiou. Ten 83-letni dziś lewicowy intelektualista wypowiedział wojnę postmodernizmowi. Nadrzędnym celem jego filozofii jest reinterpretacja kluczowych dla cywilizacji zachodniej pojęć, takich jak prawda czy podmiotowość, dokonana w taki sposób, aby nie powtarzać błędów nowoczesności ani też nie grzęznąć w, jego zdaniem, destrukcyjny postmodernizm. W 1997 r. opublikował książkę zatytułowaną Święty Paweł. Ustanowienie uniwersalizmu, która 10 lat później doczekała się polskiej wersji wydanej przez „Krytykę Polityczną”.
Wstęp napisany przez Kingę Dunin zwraca uwagę katolickiego czytelnika: „Współczesna lewica jest w podobnej [do św. Pawła] sytuacji. Musi wypowiedzieć się w świecie zdominowanym przez dwie oczywistości: logikę rynkową, przenikającą nasz język i sposoby myślenia, oraz komunał liberalnej demokracji, tworzących złudzenie, że jest w nich miejsce dla wszystkich ludzi i wszystkich poglądów” (Badiou 2007: 6).
W 2007 r., gdy w oczekiwaniu na kryzys ekonomiczny system liberalnej demokracji pysznił się (jeszcze przed upadkiem), polska lewica głosem Dunin pragnęła stworzenia nowego języka i nowej uniwersalności. Funkcjonując wówczas ma marginesie życia publicznego w Polsce, nie potrafiła w przekonujący sposób mówić o swoich postulatach. Odbijała się od wrażliwości zarówno mitu zielonej wyspy Donalda Tuska, jak i prawicowo-insurekcyjnego imaginarium Prawa i Sprawiedliwości. Jej postulaty nie były słyszalne, a w bliskiej przyszłości miało się też okazać, że lewicowa wrażliwość będzie ośmieszana takimi politycznymi celebrytami, jak Janusz Palikot czy Jan Hartman.
W pewnym sensie słowa Kingi Dunin mogą opisywać sytuację katolików w roku 2020. Zatraciliśmy umiejętność prowadzenia dialogu z innymi, mamy poczucie, że domniemany uniwersalizm debaty publicznej w Polsce jest pozorny i przestał nas dotyczyć. Nie mamy adekwatnego języka, aby powoływać się na papieskie encykliki, a jeśli już to czynimy, narażamy się na opinię Bożych wariatów i zauważamy ze zdziwieniem, że nasi niekatoliccy rozmówcy są zażenowani. Powołując się na Pismo Święte w liberalnym mediach i nazywając dla przykładu akty homoseksualne złem, skazujemy się na ostracyzm.
Wróćmy jednak do Badiou. W jaki sposób filozof deklarujący sympatię z maoistowską lewicą korzysta z dziedzictwa Apostoła Narodów? Badiou stwierdza, że „bezprecedensowy gest Pawła polega na wyrwaniu prawdy z ucisku wspólnoty: czy to ludu, miasta, Imperium, terytorium czy też klasy społecznej. To co prawdziwe (lub słuszne – w tym przypadku na jedno wychodzi), nie może zostać zredukowane do jakiejś obiektywnej zbiorowości. […] Porzucenie bajkowej treści pozostawia pustą formę tych właśnie warunków, ale przede wszystkim kończy się katastrofa przypisania dyskursu prawdy jakimś ustawionym uprzednio historycznym zbiorowościom” (Badiou 2007: 18).
Abstrahując od tego, że chrześcijanin nie może w pełni przyjąć takiej interpretacji, należy stwierdzić, że zwrócenie uwagi na uniwersalistyczny moment, z jakim mamy do czynienia w nauczaniu Szawła z Tarsu, jest istotny. Kultura, pozbawiając się tego uniwersalizmu, musi mieć świadomość fundamentalnego braku. Musi tę otchłań czymś wypełnić lub próbować zapomnieć o jej istnieniu.
Dlatego tak samo jak dla Kingi Dunin w 2007 r., tak i dla katolika w 2020 r. słowa Pawła z Listu do Galatów dają ukojenie, przypominają o sednie naszej wiary i palącej potrzebie naszych czasów. Czytamy bowiem: „Nie ma już Żyda ani poganina, nie ma już niewolnika ani człowieka wolnego, nie ma już mężczyzny ani kobiety!” (Ga 3, 28). Nie znaczy to oczywiście, że chrześcijaństwo znosi znaczenie narodowych, klasowych lub płciowych identyfikacji. Podstawowym źródłem naszej podmiotowości, prawdy o nas i o świecie, a także uniwersalną płaszczyzną naszego porozumienia jest wiara w Chrystusa, który zmartwychwstał.
Zadziwiająco konserwatywnie brzmi również diagnoza współczesności sformułowana przez Badiou: „Działające już krańcowe formy tego relatywizmu starają się nawet matematykę wsadzić do szuflady z napisem »zachodnia« i tym samym zrównać aparat matematyczny z dowolnym innym, obskuranckim czy niedorzecznym” (Badiou 2007: 19). I dalej czytamy: „Jest to kultura, która zwraca się tylko do siebie i nawet potencjalnie nie poddaje się uniwersalizacji […] Stąd katastrofalne zdania w rodzaju: »tylko homoseksualista może zrozumieć, co to znaczy być homoseksualistą«, tylko Arab może zrozumieć, co to znaczy być Arabem” (ibidem: 23).
Słowa te pisane pod koniec XX w. mogły być krytykowane za zbytnią pochopność. Prawie ćwierć wieku później wydają się oczywiste. Cały Zachód, nie tylko Polska, cierpi na stopniowy zanik resztek uniwersalizmu. Do rangi truizmu urasta opinia, że postprawda rządzi dzisiejszą polityką. Nie miejsce i czas, żeby pochylać się nad kondycją zachodniej debaty publicznej, podajmy jednak choć jeden przykład dla zilustrowania tego procesu.
Nadrzędnym dogmatem nowożytnej demokracji była wolność słowa. Wszystkie poglądy, nawet te w oczywisty sposób nieprawdziwe, powinny być dopuszczane do debaty – tak brzmi to anachroniczne prawo. John Stuart Mill, jeden z ojców liberalizmu, sądził, że dzięki istnieniu publicznego fałszu rzetelni obrońcy prawdy zyskują pretekst i nowe argumenty do obrony swoich poglądów. Prawda sama się obroni i tylko prawda ostatecznie jest ciekawa. A teraz wyjdźmy na moment z XIX w. i wróćmy do naszego stulecia.
Funkcjonujemy w świecie, w którym wolność słowa stała się wartością instrumentalną. Polityka tożsamości i emocji coraz bardziej niechętnie dąży do prawdy, w której istnienie przestaje wierzyć. Rację posiada ten, kto jest uznany za ofiarę. W kulturze, np. dziełach filmowych pretendujących do najważniejszych nagród, nie liczą się już autentyzm i możliwie najadekwatniejsze oddanie realiów, ale parytet mniejszości. Opowieść jest prawdziwa, o ile da się ją przedstawić w trójkącie dramatycznym – ofiary, wybawiciela i sprawcy. Polityka prawdy została w ten sposób zastąpiona polityką wiktymizacji, a klasycznie rozumiana demokracja liberalna – demokracją krzyku.
Niestety widzimy, że powyższe tendencje przedostały się również do polskiego Kościoła. Różne środowiska katolickie w Polsce, a nawet sami biskupi, w całkowicie odmienny sposób odbierają rzeczywistość, a co za tym idzie, zupełnie inaczej starają się z tą rzeczywistością prowadzić dialog. Aż trudno uwierzyć, że redakcje utożsamiające się z katolicyzmem i zarazem solidaryzujące się z osobami LGBTQ+, a także noszące tęczowe flagi na manifestacjach należą do tego samego Kościoła, co biskup, który porównuje LGBTQ+ do bolszewickiej zarazy.
Gdzie jest uniwersalizm, skoro obie strony tego sporu mają na ustach nauczanie Kościoła i Ewangelię? Postprawda, nawet mocniej niż skandale pedofilskie, zabija polski katolicyzm. Odnoszę wrażenie, że każda strona najchętniej obłożyłaby drugą anatemą. Powstaje jednak pytanie, w imię którego Kościoła. Czy biorąc pod uwagę zanikający uniwersalizm, zasadne jest mówienie o jednym Kościele katolickim w Polsce?
Czy wszystko jest już przegrane?
Można zapewne argumentować, że ta perspektywa pomija realną siłę polskiego Kościoła jako instytucji. Wciąż w naszym kraju obowiązuje relatywnie konserwatywne prawo, sojusz obecnej władzy z częścią hierarchów zapewnia obu stronom wiele pożytku, a w porównaniu do Zachodu nasze społeczeństwo nadal nie jest radykalnie zsekularyzowane. Oczywiście nie da się temu zaprzeczać. Jednak na poziomie nie tego, co realne, ale tego, co symboliczne, już oddaliśmy pole mariażowi lewicy i liberałów.
Przegraliśmy na poziomie kultury i języka debaty publicznej. Zmiana społeczna zaś rzadko wychodzi od politycznego dekretu, a jest raczej skutkiem powolnej ewolucji symbolicznej. Kultura popularna i ramy komunikacyjne demokratycznej debaty wychowują dużo skuteczniej od systemu prawa. Realną konsekwencją symbolicznej hegemonii opcji niechrześcijańskiej jest natomiast radykalne tempo sekularyzacji wśród przedstawicieli młodego pokolenia.
Tutaj wypada mi się zgodzić z Marcinem Kędzierskim i Tomaszem Terlikowskim, którzy w imieniu zawiedzionego pokolenia JPII wyrazili swoje obawy w głośnych tekstach opublikowanych na naszym portalu. Oba eseje, trafnie diagnozując „koniec katolickiego imaginarium” w Polsce, zatrzymują się jednak w połowie drogi. Nie odpowiadają bowiem na pytanie, jak, biorąc pod uwagę wszystkie te niesprzyjające okoliczności, rozmawiać z osobami o czasem radykalnie odmiennych poglądach. Nie odpowiadają nawet hipotetycznie, uznając, że rozważania tego typu są dziś bezproduktywne, bo nie mogą się zmaterializować. Ten sam Jan Paweł II, którego nauczania czują się spadkobiercami, próbował nam przekazać radykalnie odmienną wrażliwość.
Jan Paweł II na Areopagu, strategia subwersji i techne nowej chadecji
W maju obchodziliśmy setną rocznicę urodzin Karola Wojtyły. W „Pressjach” wielokrotnie podnosiliśmy problem nieprzepracowanego dziedzictwa Jana Pawła II. Jednym z istotnych dzieł papieża, niemal przemilczanym w debacie publicznej, jest Kazanie na Areopagu.13 katechez. Tekst został odnaleziony i wydany nakładem Wydawnictwa Literackiego w 2018 r., powstał najprawdopodobniej między 1965 a 1966 r. i jest przesiąknięty duchem Soboru Watykańskiego II.
W konstytucji posoborowej – Gaudium et Spes – czytamy: „[…] Kościół, posłany do wszystkich ludów jakiegokolwiek czasu i miejsca, nie wiąże się w sposób wyłączny i nierozdzielny z żadną rasą czy narodem, z żadnym partykularnym układem obyczajów, żadnym dawnym czy nowym zwyczajem. Wierny własnej tradycji i zarazem świadomy swej uniwersalnej misji, potrafi nawiązać łączność z różnymi formami kultury, przez co bogacą się zarówno sam Kościół, jak i różne kultury” (KDK 2, 58). Na pierwszy rzut oka opinia ta wydaje się paradoksalna. W jaki sposób utrwalać i umacniać swoją tradycję, gdy jednocześnie tak dużą wagę przywiązujemy do transkulturowej ewangelizacji?
Sobór nie był krótkowzroczny i zauważał kryjące się za takim poglądem zagrożenia. Nazywał antynomią zderzenie własnej tradycji z obowiązkiem rozmowy z niechrześcijańskim światem. To konsekwencje tej fundamentalnej niezgodności są źródłem zaniku wspólnej płaszczyzny komunikacyjnej wewnątrz polskiego Kościoła, bowiem każde ze stronnictw przywiązało większą wagę albo do specyficznie pojętej tradycji, albo do specyficznie pojętego imperatywu rozmowy z innością. Nie dziwi również fakt, że to właśnie symbol Pawła na Areopagu zainspirował kardynała Wojtyłę do refleksji poświęconej kontrowersyjnemu tematowi inkulturacji.
Szaweł zaczął swoją mowę skierowaną do ateńskich filozofów od wspomnienia posągu „nieznanego Boga”: „Ja wam głoszę to, co czcicie, nie znając” (Dz 17, 23). Ten retoryczny zabieg stara się uwypuklić, że zwrócenie się ku Chrystusowi może zostać dokonane z wnętrza obcej kultury. Trzeba tylko w jej symbolach odnaleźć taki element, który będzie można wykorzystać do głoszenia kerygmatu. Politeizm Ateńczyków przybierał w czasach Pawła niebotycznych rozmiarów. Liczba bóstw odpowiadających za opiekę nad różnymi obszarami rzeczywistości gorszyła Szawła. Jednak dzięki posągowi wzniesionemu przez pragmatycznych Greków na cześć jeszcze nieznanego Boga, można było znaleźć punkt wyjścia do ewangelizacji.
Zauważmy, że Paweł wykonał tutaj analogiczny ruch do tego, na który zdecydował się Alan Badiou. To popularna dzisiaj na lewicy, chociażby w pismach Judith Butler, strategia subwersji rozumianej jako „cytowanie języka wbrew jego pierwotnej wersji”. Inny jest jednak cel Butler, Badiou i sztuki krytycznej od celu Wojtyły i św. Pawła. Papież i Apostoł Narodów nie używają subwersji dla wszczęcia ideowej wojny. Nie grają na nosie czy to starożytnych Greków, czy to współczesnych ateistów. Nie pragną emancypacji własnej grupowej tożsamości z więzów pogańskiej kultury. Ich orężem jest przykazanie miłości, a celem ewangelizacja. Można zapytać Wojtyłę, po co silić się na odnajdywanie okruchów prawdy w obcości. Ostatecznie kończy się przecież na tym, że zrażamy do siebie zarówno chrześcijan, jak i tych, których mieliśmy ewangelizować.
Święty Paweł w interpretacji Wojtyły stara się zneutralizować ten zarzut. Nazywając Pawła pionierem inkulturacji, stwierdza: „Godna podziwu jest metoda nauczania Apostoła, jego zdolność zakorzenienia ewangelicznego kerygmatu w kulturze środowiska” (Wojtyła 2018: 32). Paweł będący dzieckiem zarówno kultury żydowskiej, greckiej, jak i rzymskiej nie ma po prostu innej możliwości. My również jesteśmy dziś w podobnej sytuacji. Strategia Pawłowa to techne nowej chadecji. I nie wynika to z naszego wyboru, ale trafnego uzmysłowienia sobie sytuacji, w której się znaleźliśmy.
Jako chrześcijanie wierzymy, że Bóg „jest niedaleko od każdego z nas. Bo w nim żyjemy poruszamy się i jesteśmy” (Dz 17, 27-28). Wszystko, co istnieje, istnieje z woli Boga. A jeśli tak, to nie możemy upatrywać we współczesnej kulturze absolutnego zła (krwiożercza ideologia gender!) walczącego z absolutnym dobrem (my – święci katolicy polscy). Z manicheizmem już w pierwszych wiekach chrześcijaństwa walczył św. Augustyn i chociaż współczesność daje nam wiele pretekstów, aby pogrążać się w takiej formie duchowości, to nie możemy jej ulegać.
Drugą stroną tego samego medalu jest pokusa donatyzmu. To wczesnochrześcijańska herezja, której początek sięga IV w. Donat, biskup Kartaginy, odrzucał dialog ze światem w imię idei Kościoła świętych. Donatyści akceptowali wyłącznie osoby bez skazy, nie darzyli miłosierdziem grzeszników, czuli się arystokracją ludzkości, w obowiązkach której leży ruganie zepsutego świata. Tworzenie z Kościoła powszechnego karmelitańskiego zakonu zamkniętego na wszystko, co pochodzi z tego świata, jest strategią przeciwną do tej, którą proponuje Wojtyła interpretujący działalność ewangelizacyjną św. Pawła.
Jesteśmy zanurzeni w ten świat i tylko ten znamy. Nasz język, przyzwyczajenia i obyczaje pochodzą w dużej mierze właśnie z tej konsumpcyjnej i globalistycznej kultury. Oczywiście możemy jak zbuntowane nastolatki budować swoje chrześcijaństwo w radykalnej opozycji do tego, co nas otacza. Jest to jednak strategia krótkowzroczna, skazana na nieustanną frustrację, a co najważniejsze formująca ludzi pozbawionych umiejętności głoszenia słowa Bożego.
Dlatego subwersja, przypisana przeze mnie zarówno Pawłowi, jak i Wojtyle powinna być również naszą strategią. Żeby rozmawiać ze światem, żeby w ogóle rozpocząć z nim dialog, musimy przejmować język niechrześcijan i przesuwać jego znaczenia. Dialog to retoryczna gra sensów. Skuteczność tej strategii jest natomiast uzależniona od umiejętności poznawania tego, co niechrześcijańskie. Owoce ewangelizacyjne św. Pawła, jednego z założycieli Kościoła, są najlepszym dowodem konieczności głoszenia Słowa przez subwersję.
Heretic alert i gotowość do bycia odrzuconym
Łatwo powiedzieć: rozmawiaj ze światem jego językiem, a jeszcze łatwiej przemilczeć zagrożenia, które z takim myśleniem się wiążą. Pierwszą kontrowersję możemy przedstawić, cytując słowa św. Augustyna: „Niespokojne jest serce nasze, dopóki w Tobie [Bogu] nie spocznie” (Augustyn 2009: 27). Augustyn na samym początku Wyznań zdaje się sugerować, że w naturę każdego człowieka wpisana jest tęsknota za Bogiem. Każdy, nawet najbardziej wojowniczo nastawiony ateista (a może szczególnie on), to człowiek z natury religijny, łaknący spotkania z Chrystusem.
Każdy, jak pisze Wojtyła, posiada umysł będący w gotowości do usłyszenia wewnętrznej mowy Boga (Wojtyła 2018: 35). I dlatego chrześcijanin czytający Alana Badiou będzie uśmiechać się pod nosem, gdy ten co cztery zdania swojego wywodu poświęconego św. Pawłowi będzie powtarzać, że to tylko filozoficzna interpretacja, a konteksty religijne są nieistotne, bo zmartwychwstanie to bajka. Ten kompulsywny wręcz sceptycyzm wobec prawdy Objawienia ma coś w sobie z religijnego rytuału. Tak jakby tego biednego francuskiego maoisty coś niesamowicie irytowało, podburzało jego ducha, zasiewało wątpliwości.
Właśnie takie rozumowanie, choć na gruncie naszych założeń w pełni uprawnione, może w praktyce okazać się szkodliwe. Istnieje pokusa, że będziemy niejako na siłę upatrywali w każdym ludzkim odruchu działania Ducha Świętego. I dla poczucia własnego komfortu zwracali uwagę wyłącznie na te postchrześcijańskie drgawki, zapominając, że w zdecydowanej większości spraw człowiek, z którym rozmawiamy, przedstawia poglądy uznane przeze nasz Kościół za heretyckie.
Za tym zagrożeniem idzie następne. Czytając wiele tekstów środowisk identyfikujących się z katolicyzmem, a które często określane są dość pogardliwe reprezentantami katolicyzmu otwartego, można odnieść wrażenie, że opowieści o Pawle na Areopagu zatrzymały się w momencie, w którym Apostoł Narodów jest słuchany z uwagą przez intelektualnych przedstawicieli pogańskiego świata. To jednak nie koniec tej historii. Gdy Paweł zaczyna głosić zmartwychwstanie, staje się obiektem kpin, szyderstw i gniewu. Co dzieje się dalej? „Tak Paweł ich opuścił. Niektórzy jednak przyłączyli się do niego i uwierzyli. Wśród nich Dionizy Areopagita i kobieta imieniem Damaris, a z nimi inni” (Dz 17, 33-34). Na samym końcu swojego kazania św. Paweł mówi o prawdzie, która nie może zostać przyjęta przez stoików i epikurejczyków obecnych wówczas na Areopagu. Paweł manifestuje różnicę, jasno pokazując, że „to my, tacy jesteśmy, pójdźcie za nami, ale zrezygnujcie z siebie. Nie ma innej drogi”.
Zmartwychwstanie rozsadza obie te filozofie od środka. Mocno już wówczas eklektyczne i zdegenerowane intelektualnie szkoły potrafiły przyjąć wiele ze słów chrześcijanina. Ówcześni epikurejczycy i stoicy mogli przystać nawet na monoteizm, rozumiejąc jedynego Boga w ramach nadrzędnej zasady rządzącej całą rzeczywistością. Jednak powstanie z martwych dla szkół filozoficznych opartych o materializm było nie do przyjęcia. Uznanie tej prawdy, oznaczającej w chrześcijaństwie panowanie Miłości, było decyzją graniczną – albo wasza kultura, albo nowe proroctwo.
Paweł, jeśli wierzyć św. Łukaszowi (według tradycji autorowi Dziejów Apostolskich), nie porwał tłumów, sprawił jedynie, że kilka osób mu uwierzyło i poszło za nim. I tak jak w 1965 r. na fali posoborowego nauczania, tak 55 lat później celem nie jest odwojowanie kultury i nawracanie mas, ale odwaga głoszenia masom ze świadomością, jak to się skończy – że spotkamy się z kpinami, szyderstwem i gniewem większości naszego audytorium.
Nie atrakcyjność politycznego zysku powinna być naszą motywacją, bo nie o zyski tu chodzi. Głoszenie kerygmatu w kulturze danego środowiska to nasz obowiązek jako katolików, a już szczególnie dla tych członków Kościoła, którzy otrzymali prawo do zabierania głosu w jego imieniu. Trudno jednak dziś wierzyć, że głos katolików może być poważnie traktowany na zewnątrz, skoro sam Kościół jest radykalnie podzielony. Konserwatywny Episkopat jest krytykowany przez środowiska bardziej postępowych katolików, ci zaś odżegnywani są od czci i wiary przez prawicowe środowiska świeckie, dla których choć jedno słowo krytyki wymierzone w Kościół oznacza wywieszanie białej flagi.
Każde z tych stronnictw mówi właściwie do siebie, bo łatwiej wyobrazić sobie rozmowę światopoglądowo umiarkowanego katolika z wojującą lewicą niż wspólną dyskusję przedstawiciela Episkopatu i, dajmy na to, redaktorów „Tygodnika Powszechnego” oraz tygodnika „Do Rzeczy”. Naiwnie jest wierzyć w jednomyślność. Naprawdę o nią tutaj nie chodzi. Oczekiwałbym jednak od Kościoła mającego na ustach przykazanie miłości, że jego członkowie będą w stanie usiąść przy jednym stole, by debatować o istotnych dla siebie kwestiach.
Czy obecny kryzys Kościoła, co do którego nikt już chyba nie ma wątpliwości, nie jest wystarczającym pretekstem do zainaugurowania tego rodzaju rozmów? Zanim będziemy w stanie napisać coś na kształt nowej wersji Kościoła, lewicy, dialogu Michnika, aby ucywilizować debatę ze współczesnymi stoikami i epikurejczykami, musimy najpierw zaproponować pojednawczą opowieść wewnątrz katolickiego imaginarium.
Paweł młotem na defetystów i dziejowy determinizm
Defetyzm wielu katolików w Polsce nie bierze się z niczego. Trzy wielkie i niezabliźnione rany szpecą polski Kościół. Śmierć Jana Pawła II w 2005 r. jest symbolem pierwszej z nich. Rod Dreher w wywiadzie opublikowanym w tym numerze przytacza opinię „pewnego szacownego księdza”, który stwierdził, że polscy biskupi nadal myślą kategoriami insurekcyjnej Solidarności, kiedy cały naród łaknący wolności słuchał głosu Kościoła i autorytetu Jana Pawła II. Przez 30 lat od upadku komunizmu polskie społeczeństwo radykalnie się zmieniało, Kościół natomiast wierzył w nieustający entuzjazm narodu pokładającego nadzieję w mitologii polskiego papieża. Jego śmierć 15 lat temu była jednocześnie symbolicznym końcem hegemonicznej pozycji Kościoła w polskiej przestrzeni symbolicznej.
Drugą raną jest Smoleńsk. Tragiczna śmierć elit na czele z parą prezydencką, pomijając ogólnonarodową solidarność bezpośrednio po tym wydarzeniu, wyzwoliła destrukcyjne siły drzemiące w całym społeczeństwie. Od tego momentu katolicyzm zaczął być kojarzony z radykalną w swej martyrologii częścią prawicy, czego symbolem stała się walka o krzyż przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie i żałobne miesięcznice organizowane w duchu polityczno-religijnej emocji. Kościół mimowolnie w zbiorowej wyobraźni został wciągnięty do symbolicznej wojny nie tylko między dwiema głównymi partiami politycznymi, ale również do manichejskiego konfliktu dwóch tożsamości: Polski A i B, Polski liberalnej i Polski solidarnej, Polski nowoczesnej i Polski tradycyjnej. Identyfikacje te, pasożytujące na wielkich historycznych symbolach, od co najmniej 10 lat są jak ropiejące wrzody na ciele Kościoła i rodziny, a więc dwóch instytucji zapewniających ciągłość polskiemu katolicyzmowi. W takiej rzeczywistości uniwersalizm Ewangelii odbija się od obojętnych uszu społeczeństwa zajętego swoimi ideologicznymi wojenkami.
Trzecią raną jest ujawniona przez braci Sekielskich skala pedofilii i innych nadużyć seksualnych w Kościele. Głośne: „Oskarżam!” wymierzone w hierarchów ze strony dziennikarzy, skala popłochu i zamieszania wywołanego tymi filmami i wrażenie, że właściwie dopiero od opublikowanego na YouTubie materiału cokolwiek w Kościele zaczęto z tym wstydliwym grzechem robić, powodują publiczne zgorszenie i radykalny spadek zaufania do tej instytucji. I choć wielu hierarchów głośno mówi, że grzech pedofilii trzeba wypalać gorącym żelazem, to niemal codziennie możemy usłyszeć o następnych bulwersujących faktach.
Te trzy problemy nie wyczerpują listy, ale wystarczą, aby zdać sobie sprawę z położenia, w którym się znaleźliśmy. Jak możemy mieć nadzieję na zmianę, jeśli strukturalne wady polskiego Kościoła są zderzane ze statystykami pokazującymi, że młode pokolenie w Polsce sekularyzuje się niezwykle dynamicznie (zob. tegoroczny raport Pew Research Center)?
I tutaj znowu z pomocą przychodzi nam św. Paweł. Czytając monumentalną biografię Szawła z Tarsu napisaną przez księdza Eugeniusza Dąbrowskiego, można dojść chyba tylko do jednego wniosku – św. Paweł był radykałem i fundamentalistą zarówno na polu działań politycznych, jak i teologicznych. Wychowany na ortodoksyjnego Żyda, patriotę i znawcę prawa, obywatel rzymski i gorący zwolennik narodowego żydowskiego mesjanizmu, osoba należąca do jednej z najznamienitszych rodzin w Tarsie, mieście zanurzonym w hellenistycznej kulturze, prześladowca i morderca chrześcijan nagle wskutek oświecenia staje się głosicielem nowej wiary. Oznacza to dla niego koniec dynamicznie rozwijającej się kariery, wyrzucenie poza nawias cywilizowanego społeczeństwa, w końcu sprowadzanie na siebie gniewu Sanhedrynu i całego narodu. Prześladowca staje się prześladowanym.
Chrześcijanie, wówczas doktrynalnie eklektyczna grupka kilkudziesięciu osób, początkowo mu nie ufają, jego kontakty z Piotrem i apostołami są ograniczone. Jest samotnikiem bez jasnej tożsamości politycznej i kulturowej (Dąbrowski 2013: 97-116). Odrzucony przez Żydów, sceptycznie podchodzący do Greków i Rzymian przez kilkadziesiąt lat swoich podróży misyjnych chrzci tysiące ludzi, tworzy podstawy teologii, nawraca wiele narodów, ochoczo korzysta z inkulturacji. Ostatecznie dzięki swoim listom wchodzi w kanon Pisma, zostaje uznany za świętego i najważniejszego po Piotrze założyciela Kościoła, instytucji, która po dwóch tysiącach lat tworzona jest przez ponad miliard osób na świecie.
Z tej perspektywy doprawdy śmiesznie brzmią pohukiwania pesymistów sądzących, że z polskim Kościołem i jego siłą oddziaływania na społeczno-polityczną rzeczywistość będzie tylko gorzej. Czy Szaweł mordujący odstępców od prawdziwej wiary wiedział, że stanie się jednym z najwybitniejszych wyznawców Chrystusa w dziejach? Że założy najpotężniejszą instytucję religijną w historii świata? Że po dwóch tysiącach lat nadal będzie stałym punktem odniesienia zarówno dla filozofów chrześcijańskich, jak i niechrześcijańskich? Abstrahując od tych wielkich symboli, Paweł jest dla mnie przede wszystkim dowodem na kłamstwo determinizmu. Katolicy muszą pamiętać, że ich wiara narodziła się w opozycji do takiego spojrzenia na świat.
Weźmy odpowiedzialność za przekaz Episkopatu
Biskupi i księża nie są dziś jedyną grupą ludzi mających dostęp do zasobów wiedzy, dlatego ograniczenie możliwości wpływania na współtworzenie przekazu skierowanego do wiernych jedynie do kleru to błąd. Świeccy katoliccy inteligenci powinni mieć realny wpływ na jakość dyskusji wewnątrz samego Kościoła. Słabnący autorytet tej instytucji wymaga zmian na płaszczyźnie komunikacyjnej. Osoby duchowne mogą czuć się dziś osamotnione. Bogu ducha winny proboszcz lokalnej parafii odpowiada przed swoimi wiernymi za medialne doniesienia dotyczące grzechów któregoś biskupa. Czy nie może czuć się osaczony przez rzeczywistość, w której jego Kościół pustoszeje, ze wszystkich stron słyszy jedynie wulgarny hejt lub wyniosłe krytyki, a funkcjonowanie całej jego parafii opiera się na wątłych siłach kilku starszych kobiet?
Od świeckich katolików hierarchowie powinni wręcz domagać się dziś pomocy. Czy naprawdę po to mamy takie instytucje, jak Katolicki Uniwersytet Lubelski, Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego czy Uniwersytet Jana Pawła II w Krakowie, żeby świeccy absolwenci teologii i bioetyki pisali wyłącznie nieczytane przez nikogo artykuły naukowe? Czy po to mamy wiele środowisk katolickich wydających swoje media, aby poprzestawać na krytyce Kościoła lub krucjacie przeciwko zepsuciu współczesnego świata? Zapewne po każdej ze stron – kleru, katolickiej nauki, katolickich mediów – możemy dopatrywać się błędów i zaniedbań.
Bez sensu rozstrzygać, kto zawinił bardziej. Z perspektywy świeckiego katolika najwięcej pretensji wypada mieć do środowisk medialnych i naukowych. Nie dlatego, że błędy są większe, ale dlatego, że po katolicku trzeba zaczynać od siebie. Czy naprawdę kogoś jeszcze dziwi brak zaufania duchownych wobec świeckich, jeśli współtworzący debatę publiczną katolicy są tak radykalnie podzieleni i swobodnie nakładają na swoich współwyznawców ideologiczne kalki rodem z partyjnych przekazów? Tego zaufania nie odbudujemy bez braku dialogu – świeckich z duchownymi, katolickiej prawicy z katolicką lewicą, hierarchów z ludem.
***
Teologia polityczna świętego Pawła składa się z trzech elementów: metafizycznego, etycznego i egzystencjalnego. Pierwszy to fundament, a więc wiara w Chrystusa zmartwychwstałego zapewniająca uniwersalną płaszczyznę porozumienia. Płaszczyznę, która nie neutralizuje różnic, lecz daje nadzieję na konkluzywność dialogu. Element etyczny to strategia rozmawiania z innością, którą można dziś odnieść zarówno do niechrześcijan, jak i do podzielonych współwyznawców. Jak stwierdził Karol Wojtyła, to umiejętność zakorzenienia Ewangelii w warunkach danego środowiska. Trzeci element oznacza natomiast falsyfikację determinizmu, docenienie wartości cierpienia, a także ciężaru grzechu w naszym życiu, który poprzez żal i potrzebę zadośćuczynienia może stać się motywacją do czynienia dobra.
Przepracowanie teologii politycznej świętego Pawła jest dziś konieczne. Bez tego nowa chadecja – rozumiana jako silny głos świeckich katolików troszczących się szczególnie o społeczno-polityczny wymiar chrześcijaństwa – nie będzie możliwa. Bez nowej chadecji zaś dialog na współczesnym Areopagu nie ma prawa się udać. Nikt na rynku idei i politycznych interesów nie będzie szanował, a co dopiero słuchał, radykalnie podzielonego środowiska, które na ten moment nie wie, czym jest i jaka powinna być jego rola w dynamicznie zmieniającej się Polsce.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.
Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.