Aborcja, Kościół i Trybunał Konstytucyjny a konstytucja realna III RP. Jak PiS zburzyło kompromis
W skrócie
Kościół katolicki był stroną w konfliktach, które towarzyszyły dojściu do modelu kościoła popieranego. Na przestrzeni lat 1989-1999 możemy obserwować falowy charakter jego polityzacji. Dotyczy to zarówno biskupów, jak i kleru parafialnego. Raz następowało wzmożenie prób oddziaływania na politykę, a gdy przynosiło to opłakane skutki pojawiały się refleksja i wycofanie się, po czym ponownie wzbierała w hierarchii polityczna fala. Wyrok Trybunału Konstytucyjnego z maja 1997 roku oraz zatwierdzenie, wbrew apelowi biskupów, Konstytucji w referendum uświadomiły kościołowi hierarchicznemu, że kompromis aborcyjny to maksimum tego, co w kwestii ochrony życia poczętego można w Polsce osiągnąć. Było to jednym z filarów nośnych konstytucji realnej III RP w obszarze szczególnie wrażliwym: unormowania relacji państwo-Kościół oraz polityka-religia. Chwalebna powściągliwość zniknęła na dobre podczas serii wyborów w latach 2019-2020.
Wyrok Trybunału Konstytucyjnego z 22 października 2020 roku uznający za niekonstytucyjną przesłankę aborcji ze względu na duże prawdopodobieństwo ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu wprowadził polską wspólnotę polityczną w nową rzeczywistość, bowiem zachwiał jej konstytucyjnymi fundamentami i w istotnym zakresie je zburzyły. Ponieważ zaś nie ulega wątpliwości, że Trybunał Konstytucyjny został zawłaszczony przez partię Prawo i Sprawiedliwość, oznacza to, że partia niepodzielnie dziś rządząca Polską na mocy mandatu demokratycznego nadanego jej w wyborach parlamentarnych i prezydenckich skutecznie uderzyła w polityczne podstawy istnienia tej wspólnoty rozumianej jako wspólnota polityczna, a nie językowa czy kulturowa. Pierwsza z wymienionych istnieje oczywiście dalej, bo wola wspólnego politycznego istnienia nie osłabła, ale istnieje w sposób chwiejny. Nie została ona unicestwiona ani rozdarta. Została postrzępiona.
Wywód poniższy prezentuje i uzasadnia tezę, że wykorzystując narzędzie, którym stał się ubezwłasnowolniony Trybunał Konstytucyjny, partia rządząca wystąpiła przeciw Rzeczpospolitej – państwowej formie polskiej wspólnoty politycznej.
Prawo, ustrój i realna konstytucja
Arystoteles w Polityce (IV, 1, 5) czyni ważne i utrwalone w tradycji prawnej i politycznej Zachodu rozróżnienie na prawo i ustrój. W innych warunkach powtórzył je w swoim dziele O duchu praw Monteskiusz. Mianowicie trzeba „zdawać sobie sprawę z różnic zachodzących między ustrojami oraz ich ilości, tudzież z tego, jak różnorodne są ich składniki. Taką sama wnikliwość należy wykazać, gdy chodzi o poznanie, jakie prawa są najlepsze i odpowiadają każdemu z ustrojów. Bo prawa powinny dostosowywać się do ustrojów i wszystkie są istotnie do nich dostosowane, a nie ustroje do praw. Ustrój bowiem określa porządek władz w państwie i sposób ich podziału, stwierdza co jest czynnikiem decydującym w państwie i jaki jest cel każdej wspólnoty; prawa natomiast , niezależnie od tych postanowień decydujących o charakterze ustroju, podają normy, według których powinni władać rządzący i trzymać na wodzy tych, którzy by je przekraczali”.
Z przedstawianego tu punktu widzenia dyskusja, jaka rozgorzała po wydaniu przez TK wyroku, i w której podnosi się jego aspekty prawne, pomija istotę sprawy. Rozważania, czy Trybunał tylko doprecyzował to, co zawarte jest w Konstytucji, czy doprecyzowując był związany wyrokiem z 1997 roku i jego uzasadnieniem, czy też mógł orzec inaczej, są rozważaniami o prawie, które powinno być dostosowane do po Arystotelesowsku rozumianego ustroju – sposobu istnienia wspólnoty i jej celu. Kluczowa jest kwestia, czy stan prawny, który został stworzony przez wyrok Trybunału, jest dostosowany do tak rozumianego ustroju, czy też jest z nim sprzeczny.
Aby właściwie ocenić wyrok Trybunału i jego polityczne konsekwencje dla wspólnoty, trzeba oderwać się od podręcznikowej definicji, która głosi, że konstytucja to norma podstawowa lub ustawa zasadnicza, norma norm ujęta w jednolity i zamknięty system norm szczegółowych. W tym rozumieniu to nie prawa są dla ustroju, ale ustrój (tzn. sposób i cel istnienia wspólnoty) dla praw, do których musi się dostosowywać. Takie rozumienie jest powszechne wśród prawników i pod ich wpływem dominuje w debatach publicznych i myśleniu potocznym. Złotnicy, jak wiadomo, mają tendencję, by orzekać, że nos jest dla tabakiery; prawnicy skłaniają się ku poglądowi, że zadaniem wspólnoty jest podtrzymywanie bezosobowych praw, które mają nią rządzić.
Proponuję w rozważaniach nad wyrokiem TK oderwać się od takiego formalistycznego pojmowania konstytucji. Konstytucja formalna, ta uchwalona i zatwierdzona w referendum, jest bardzo istotnym, ale tylko jednym z elementów konstrukcji tworzącej konstytucję realną.
Dla konstytucji realnej kluczowe są jej dwa wymiary, na które wskazał Carl Schmitt w Nauce o konstytucji: ogólna kondycja jedności politycznej i porządku wspólnoty oraz dynamiczne stawanie się jedności politycznej, którą wspólnota musi codziennie tworzyć, podtrzymywać i zasilać polityczną siłą i energią, godząc przeciwstawne nieraz interesy, poglądy i dążenia.
Konstytucja jest wtedy realna, gdy jej źródłem staje się władza ludu/narodu, który mocą swej suwerennej decyzji wyodrębnił się jako osobny politycznie zjednoczony byt i uporządkowana jedność. Konstytucja jest realna wówczas, gdy w ramach jej porządku ta jedność stale się odnawia.
Należy bardzo mocno odróżnić konstytucję formalną (ustawę konstytucyjną, względnie ustawy konstytucyjne) i konstytucję realną (jedność i proces odtwarzania jedności), która może powstawać tak na drodze formalizacji konstytucyjnej, jak i poza nią: przez formalnie pozakonstytucyjne, a niekiedy niekonstytucyjne decyzje, akty woli i zobowiązania.
Konstytucja realna – przypadek III Republiki Francuskiej
Tu poczynię dłuższą dygresję, by na zaczerpniętym z historii materiale empirycznym pokazać konkretną treść powyższych abstrakcyjnych wywodów. Bodaj najbardziej znanym i fascynującym przypadkiem konstytucji realnej wytworzonej w procesie konstytucyjnym i pomijającej literę konstytucji formalnej (ustaw konstytucyjnych), a w istotnych punktach sprzecznych z ich duchem i literą, jest III Republika Francuska. Przypisuje się jej jako podstawową zasadę konstytucyjną dominację parlamentu nad władzą wykonawczą (absolutyzm parlamentarny). Słusznie, rzecz jednak w tym, że ta zasada konstytucji realnej była z punktu widzenia nigdy pod tym względem nieznowelizowanych trzech ustaw konstytucyjnych z 1875 roku (określanych potocznie jako Konstytucja z 1875 roku) całkowicie pozakonstytucyjna.
Po klęsce Francji w wojnie z Niemcami podczas rozejmu w lutym 1871 roku przeprowadzono wybory do Zgromadzenia Narodowego. Wygrali je monarchiści. Wśród ok. 650 deputowanych, którzy zebrali się w Bordeaux, było ich aż 400 z przewagą orleanistów nad legitymistami. Republikanów było 200, a większość wśród nich stanowili konserwatyści z Thiersem na czele.
Wydawało się, że restauracja monarchii jest przesądzona. Tak się jednak nie stało. Monarchistyczne w większości Zgromadzenie Narodowe uchwaliło w 1875 roku formalnie republikańską konstytucję. Republikanów uratował konflikt między legitymistami a orleanistami i deklaracja naturalnego pretendenta do tronu, hrabiego Chambord, że monarchia ma być z Bożej łaski, katolicka, autorytarna, a jej sztandarem powinna być biała flaga z burbońskimi liliami. To było nie do przyjęcia dla orleanistów, którzy opowiadali się za monarchią konstytucyjną, liberalną i trójkolorową flagą. Ostatecznie Ludwik Filip został królem między innymi dlatego, że podczas rewolucji lipcowej przypiął do kapelusza trójkolorową kokardę.
Sprawę restauracji tronu trzeba było odwlec i powołać jakąkolwiek władzę. Większość monarchistyczna najpierw powołała na tymczasowego prezydenta republikanina Thiersa. Po dwóch latach zastąpiła go monarchistą-legitymistą, marszałkiem Mac-Mahonem, wydłużając mu kadencję do 7 lat i licząc na to, że w tak długim czasie zdoła on doprowadzić do przywrócenia monarchii.
Mac-Mahon okazał się jednak politykiem małego formatu. W latach 1872-1875 liczne wybory uzupełniające i samorządowe ujawniły przypływ nastrojów republikańskich, co było naturalne. Skoro Zgromadzenie Narodowe zdominowane przez monarchistów nie potrafiło zapewnić zachowawczej Francji, która je wybrała, ustrojowej stabilizacji, to sympatie wyborców zaczęły się zwracać ku republikanom, którzy w całości za swoją przyjęli polityczną dewizę Thiersa: „albo republika we Francji będzie zachowawcza, albo jej nie będzie wcale”. To umożliwiło współpracę z orleanistami, którzy uznali, że nie można restaurować tronu bez monarchy, a skoro jedyny pretendent do niego odmawia uznania rzeczywistości politycznej, to trzeba się przeprosić z republiką.
Zarysowała się większość dla republikańskiej konstytucji i prace nad nią przyspieszyły. Kluczowa dla niej poprawka Henriego Wallona, która ustanawiała prezydenta Republiki jako instytucję stałą, a nie prowizoryczną, przeszła jednak tylko jednym głosem (353 do 352), ale została sformułowana w duchu kompromisu z orleanistami. Jej twórca znalazł zręczne wyjście z politycznego impasu: jego propozycja głosiła, że Prezydent Republiki jest wybierany większością głosów przez Izbę Deputowanych i Senat.
Wallon argumentował przebiegle. Po pierwsze, że utrzymywanie ustrojowej prowizorki szkodzi Francji. Po drugie, że ustanowienie prezydenta republiki nie oznacza proklamacji Republiki. A to dlatego, że, po trzecie, przecież na mocy ustawy Riveta z 1871 roku stanowisko prezydenta Republiki istniało, a w 1875 roku był nim monarchista-legitymista Mac-Mahon. Po czwarte, ponieważ nie proklamowano Republiki, a tylko ustanowiono jej prezydenta, to powrót do monarchii w przyszłości wcale nie jest wykluczony.
Poprawka Wallona była, używając terminologii Carla Schmitta, klasycznym kompromisem dylatoryjnym, który „polega na tym, by znaleźć formułę, która czyni zadość wszelkim sprzecznym żądaniom i pozostawia nierozstrzygnięte właściwe kwestie sporne pod postacią wieloznacznego wyrażania. Formuła ta nadaje zewnętrzną, językową formę współistniejącym obok siebie treściom, które pod względem merytorycznym nie dają się ze sobą pogodzić […]. Jednak osiągnięta zgoda nie dotyczy istoty problemu, ale jedynie tego, by decyzję odroczyć i pozostawić najróżniejsze możliwości i interpretacje”.
Kompromisem dylatoryjnym była też cała konstytucja z 1875 roku, która dała prezydentowi (wtedy Mac-Mahonowi) niesłychanie silną pozycję kosztem Izby Deputowanych i rządu. Rada Ministrów została w niej wspomniana w przepisie szczegółowym, a Prezes Rady Ministrów w ogóle w niej nie występował. Natomiast prezydent kierował całością polityki Republiki, mianował i odwoływał ministrów i przewodniczył Radzie Ministrów, podlegały mu siły zbrojne i miał prawo skracania kadencji Izby Deputowanych za zgodą Senatu. W sumie był konstytucyjnym królem bez dziedziczności i korony, a wybitni konstytucjonaliści określali dzieło 1875 roku jako „konstytucję z oczekiwaniami monarchistycznymi”.
Ten dylatoryjny kompromis przetrwał niecałe 10 lat. Wraz ze zdobyciem przez republikanów większości w Izbie i Senacie oraz zmuszeniem Mac-Mahona do rezygnacji doszło do pełnej, formalnej konstytucjonalizacji i instytucjonalizacji Republiki. Podstawowe znaczenie miało uchwalenie ustawy uznającej Marsyliankę za hymn narodowy (1879), ustanowienie przez Senat 14 lipca świętem narodowym (1880) i dokonana w 1884 roku nowelizacja ustawy konstytucyjnej z roku 1875 dotyczącej stosunków między władzami publicznymi, która wykluczyła przywrócenie monarchii.
Ale oprócz formalnej konstytucjonalizacji Republiki w ciągu tej dekady doszło do ustanowienia konstytucji realnej, która przesądziła o tym, kto rządzi Francją. Na drodze pozaprawnej doszło do ustanowienia absolutyzmu parlamentarnego, miażdżącej przewagi parlamentu na władzą wykonawczą: prezydentem i rządem. Monarchistyczny prezydent Mac-Mahon w 1877 roku poszedł na konfrontację z republikaniami i rozwiązał opanowaną przez nich Izbę Deputowanych. Pomimo nacisków administracyjnych republikanie wygrali wybory. Ich wspólnym programem było polityczne ubezwłasnowolnienie prezydenta-monarchisty. „Gdy zabrzmi suwerenny głos Francji, wypadnie poddać się lub ustąpić” – wołał pod adresem Mac-Mahona Leon Gambetta. Mac-Mahon najpierw się poddał, powierzając rząd umiarkowanym republikanom, a w 1879 roku ustąpił.
Natychmiast wybrano prezydentem republikanina, Julesa Grevy’ego, który tuż po wyborze w przesłaniu do Senatu zadeklarował: „Szczerze podporządkowuję się wielkiej zasadzie rządów parlamentarnych i nigdy nie wejdę na drogę walki z wolą narodu wyrażaną przez jego organy konstytucyjne”. W literaturze ta deklaracja uzyskała miano konstytucji Grevy’ego. Od czasu jej wygłoszenia do upadku III Republiki w 1940 roku żaden z prezydentów nie skorzystał ze swoich uprawnień: rozwiązania Izby za zgodą Senatu, samodzielnego powołania ministrów i prawa weta. Jasne przepisy ustawy konstytucyjnej z 1875 roku po prostu przestały de facto obowiązywać.
Wszyscy prawnicy wydawali na podstawie jej tekstu opinie, że formalnie ona obowiązuje i nie została uchylona przez żadną nowelizację. Nie miało to najmniejszego wpływu na praktykę. Co więcej, urząd premiera nie został ustanowiony przez ustawę konstytucyjną, ale przez ustawę zwykłą dotyczącą finansów publicznych. Wobec tego, że na mocy konstytucji Grevy’ego prezydent – formalnie konstytucyjny monarcha bez korony – został zdegradowany do roli symbolicznej, a pozycja szefa rządu była słaba, to zaistniały warunki do absolutyzmu parlamentarnego. Skutkowało to słabością władzy wykonawczej i strukturalną niestabilnością rządów: od 1875 roku do 1940 roku w III Republice rządziło 107 gabinetów.
Choć przez te 65 lat Francja musiała sobie radzić z potężnymi napięciami politycznymi i społecznymi, szeregiem kryzysów oraz I wojną światową i jej różnorakimi następstwami, to jej konstytucja realna nigdy nie została na poważnie, w sensie politycznym, zakwestionowana.
Konstytucję formalną i realną III RP zatwierdził… Jan Paweł II
Ta przydługa historyczna ekskursja pozwala zoperacjonalizować pojęcie konstytucji realnej, która jest trwałym uporządkowaniem wspólnoty politycznej pozwalającej zachować jej jedność i tę jedność oraz porządek odnawiać, a która powstała na skutek sekwencji decyzji, aktów i działań, w których przejawiała się wola polityczna wspólnoty i która w dłuższym czasie nie została skutecznie podważona. Te decyzje, akty i działania mogą przybierać formę spisanej ustawy konstytucyjnej, ale mogą także realizować się, wchodzić w życie i trwać w sposób realnie wiążący poza spisaną ustawą konstytucyjną.
Otóż można w sposób uzasadniony utrzymywać, że kompromis aborcyjny z 1993 roku wraz z wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego z 1997 roku stał się jednym z filarów nośnych konstytucji realnej w obszarze szczególnie wrażliwym: unormowania relacji państwo-Kościół (w przepadku Polski to oczywiście Kościół katolicki) i polityka-religia.
Sam kształt tych relacji tworzył się od 1989 roku: poprzez ustawę o stosunku państwa do Kościoła katolickiego uchwaloną przez PRL-owski Sejm tuż przed wyborami z czerwca 1989 roku, wprowadzenie nauczania religii do szkół na mocy instrukcji (a nie ustawy lub rozporządzenia!) ministra edukacji narodowej, spontaniczne wieszanie krzyży w szkołach i urzędach publicznych (krzyż w Sejmie został zawieszony w nocy przez dwóch posłów Ligi Polskich Rodzin w 1997 roku), podpisany w 1993 roku, a ratyfikowany w 1998 roku, konkordat między Polską a Stolicą Apostolską, który w momencie podpisania sankcjonował nauczanie religii w szkołach, a z drugiej strony antycypował kształt relacji państwo-Kościół katolicki, który został skonstytucjonalizowany w 1997 roku.
Zakończeniem, zwieńczeniem i umocnieniem konstytucji realnej była pielgrzymka Jana Pawła II w 1999 roku. Przez całe wygłoszone w Sejmie przesłanie Ojca Świętego do polskich parlamentarzystów przebijał się ton głębokiej aprobaty dla rezultatów procesu zmian od 1989 roku. Papież zakończył swoje przemówienie podniośle, nawiązując do pamiętnych słów, które wypowiedział w Warszawie podczas swojej pierwszej pielgrzymki do Polski: „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi!”. W Sejmie w 1999 roku powiedział: „Niech Duch Święty nieustannie wspiera wielki proces przemian, służący odnowie oblicza ziemi. Tej naszej wspólnej ziemi!”.
Tę głęboką aprobatę Jan Paweł II wzmocnił jeszcze w charakterystyczny dla siebie ciepły i figlarny sposób. Po przemówieniu papieża zebrani odśpiewali Mazurka Dąbrowskiego, co Jan Paweł II skomentował następująco: „Nikt nie przypuszczał, że w takim umundurowaniu. Ale nam się wydarzyło!”.
Przesłanie było jasne: wydarzyła się nam rzecz wielka, dobra, piękna i radosna. Najwyższy autorytet moralny ówczesnej Polski zaaprobował i konstytucję formalną, i konstytucję realną – ogólną zasadę jedności i porządku Rzeczpospolitej. Miało to olbrzymie znaczenie polityczne w najgłębszym tego słowa znaczeniu, bo konstytucja formalna z 1997 roku miała niesłychanie słabą legitymację.
W zatwierdzającym ją referendum konstytucyjnym z maja 1997 roku udział wzięło niecałe 43% uprawnionych do głosowania, a za przyjęciem Konstytucji opowiedziała się niewielka większość: 53,45% za do 46,55% przeciw. Można wskazać dwie przyczyny takiego stanu rzeczy. Po pierwsze, do Sejmu w wyniku wyborów w 1993 roku nie weszły z racji nieprzekroczenia 5% progu wyborczego postsolidarnościowe partie polityczne o orientacji centrowej, centroprawicowej i prawicowej, łącznie reprezentujące prawie 25% wyborców, którzy skorzystali z prawa głosu. Ustrojodawca został demokratycznie wybrany, ale jego demokratyczna legitymacja była słaba.
Po drugie, w trakcie kampanii referendalnej Kościół krytycznie odniósł się do tekstu Konstytucji uchwalonego przez Zgromadzenie Narodowe i to pomimo tego, że znaczna części wysuwanych przez Episkopat podczas prac konstytucyjnych postulatów została przyjęta albo wprost, albo w formie złagodzonej. Odrzucono natomiast postulat wpisania do Konstytucji zapisu o ochronie życia poczętego, co skutkowałoby całkowitym zakazem aborcji. Niewątpliwie, gdyby przyjęto ten postulat, Konstytucja zostałaby odrzucona w referendum.
W efekcie tekst Konstytucji stał się przedmiotem ostrej krytyki ze strony Kościoła. Wielu biskupów publicznie deklarowało, że zagłosuje przeciw niej. Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski, abp. Józef Michalik, określił ją jako „Konstytucję bez ducha”, a ostatecznie w sposób przesiąknięty niszczącą moralnie hipokryzją cały Episkopat wezwał do głosowania przeciw niej. W komunikacie z 288. zebrania plenarnego Episkopatu Polski biskupi z jednej strony zadeklarowali, że decyzję pozostawiają osądowi wiernych, a z drugiej wezwali ich „do podjęcia w sumieniu decyzji wyrażającej odpowiedzialność przed Bogiem i historią, ponieważ tekst Konstytucji budzi poważne zastrzeżenia moralne”.
W takiej sytuacji głęboka aprobata Jana Pawła II dla tego, co „się nam wydarzyło”, czyli także dla Konstytucji, oznaczała jej niesłychane umocnienie. Do wyborów w 2015 roku, po których PiS zaczęło porządek konstytucyjny na drodze pozakonstytucyjnej demontować, konstytucja formalna nie została podważona, a do wyroku TK z 22 października br. nie została zakwestionowana konstytucja realna.
Różne modele relacji państwo-Kościoły
Trwający aż do nastania niepodzielnych rządów Prawa i Sprawiedliwości kształt stosunków państwo-Kościół katolicki, który wyłonił się z dyskusji, starć, porozumień i kompromisów lat 1989-1999, mieści się w modelu kościoła popieranego czy też preferowanego. Wpisuje się w wielość konkretnych rozwiązań przyjmowanych przez państwa demokratyczno-liberalne. Nie mieszczą się w ramach demokracji liberalnej państwa ateistyczne (w przeszłości państwa komunistyczne) lub państwa wyznaniowe i/lub teokratyczne (współcześnie np. Iran czy Arabia Saudyjska). W jej ramach funkcjonują natomiast różne rozwiązania i odmienne modele, które są uznawane za niesprzeczne z wolnościami ludzkimi, obywatelskimi i politycznymi i, co ciekawe, nie są powiązane ze stopniem sekularyzacji społeczeństw.
Mamy więc do czynienia z państwem świeckim i wrogim rozdziałem państwa od Kościołów i związków wyznaniowych (np. zsekularyzowana Francja i katolicki Meksyk), kiedy to religia zostaje wypchnięta ze sfery publicznej, a między państwem a Kościołami nie istnieje zinstytucjonalizowana współpraca. Inaczej funkcjonuje przyjazny rozdział państwa od Kościołów (religijne Stany Zjednoczone i zeświecczone Niderlandy). W USA sfera publiczna jest nasycona symbolami religijnymi: na dolarach widnieje napis: „In God we trust”, republikańscy i demokratyczni prezydenci kończą swoje orędzia apelem: „Boże, błogosław Ameryce”, a Barack Obama w swojej mowie inauguracyjnej odwołał się do Biblii. Jednocześnie federalne i stanowe Sądy Najwyższe czuwają poprzez zmienne i niekonsekwentne orzeczenia, by nie doszło do nadmiernego splatania się władzy z religią.
Odrębny model opracowały Niemcy. W tym kraju duże wspólnoty wyznaniowe o historycznych korzeniach, zinstytucjonalizowane i lojalne wobec niemieckiej konstytucji, są osobami prawa publicznego, dlatego mówi się o modelu uznanych społeczności wyznaniowych. Funkcjonuje też sformalizowana współpraca między państwem a wspólnotami. Rozdział państwa i religii ma charakter skoordynowany.
W Polsce, a także we Włoszech, Bułgarii i Rumunii, istnieje model kościoła popieranego, co opisuje sytuację, w której jeden Kościół, choć nie jest państwowy, ma w państwie pozycję mniej lub bardziej wyróżnioną faktycznie lub tylko symbolicznie.
Istnieje wreszcie w ramach demokracji liberalnej model kościoła państwowego, w którym mieszczą się dziś prawosławna Grecja i katolicka Malta. Niebanalnym przypadkiem jest ta ostatnia, której konstytucja stanowi, że religią republiki jest „religia Rzymskokatolickiego Kościoła Apostolskiego”, „na organach władzy” tego Kościoła „spoczywa prawo i obowiązek nauczania co jest dobre, a co złe”, a nauczanie tej religii jest obowiązkowe we wszystkich szkołach państwowych. Wygląda to już nie na kościół państwowy, ale państwo wyznaniowe. A jednak… Na Malcie obowiązuje bezwzględny zakaz aborcji z sankcjami karnymi tak dla aborterów, jak i ciężarnych. Z drugiej strony Malta wbrew oporowi Kościoła dorobiła się ustawodawstwa w dziedzinie uprawnień osób LGBT, które najpoważniejsza organizacja tych środowisk uznała za najlepsze w całej Europie.
Polityzacja Kościoła w III RP przynosiła opłakane skutki
Kościół katolicki był stroną w konfliktach, które towarzyszyły dojściu do modelu kościoła popieranego, a na przestrzeni lat 1989-1999 możemy obserwować falowy charakter jego polityzacji. Dotyczy to zarówno biskupów, jak i kleru parafialnego. Raz następowało wzmożenie prób oddziaływania na politykę, a gdy przynosiło to opłakane skutki – refleksja i wycofanie się, po czym ponownie wzbierała w hierarchii polityczna fala.
Najbardziej jaskrawym przykładem bezpośredniego zaangażowania się hierarchii i kleru parafialnego w politykę była kampania przed wyborami w 1991 roku, kiedy to katolicko-narodowe Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe uzyskało zgodę biskupów na wystąpienie w wyborach pod szyldem Wyborczej Akcji Katolickiej. Bezpośrednio przed wyborami ukazał się komunikat Konferencji Episkopatu Polski, który głosił, że „tylko ugrupowania polityczne, które opowiadają się jasno za obroną życia poczętego od momentu jego poczęcia, które respektują prawa rodziny, ukazują w działaniu troskę o Polskę i szacunek dla jej tradycji wyrastających z chrześcijańskich korzeni – powinny otrzymać od ludzi wierzących mandat do stanowienia praw i zabiegania o dobro wspólne Rzeczpospolitej”.
Do kopert wysyłanych z części kurii diecezjalnych dołączony został niepodpisany i opatrzony adnotacją list: „Do wiadomości Duszpasterzy i Wiernych – bez podawania tych informacji na ambonie”. Dokument, który wymieniał kilka właściwych komitetów wyborczych, z Wyborczą Akcją Katolicką na pierwszym miejscu. Kler parafialny potraktował tę niepodpisaną instrukcję jako oficjalne stanowisko Episkopatu i wbrew ordynacji wyborczej, która zakazywała agitacji w dniu wyborów, w bardzo wielu parafiach księża ją prowadzili.
Rezultat tego daleko idącego, a w wielu wypadkach sprzecznego z prawem, zaangażowania okazał się mizerny. Hołubiona przez biskupów Wyborcza Akcja Katolicka (czyli ZChN) zdobyła nieco ponad 8,7% głosów, o sporo punktów procentowych mniej niż postkomunistyczny SLD i Unia Demokratyczna, której ogromna większość hierarchów w sercu nie nosiła.
Doszło do refleksji, której rezultatem było stanowisko Episkopatu przed wyborami w 1993 roku. W Słowie biskupów polskich w sprawie wyborów do parlamentu unikano sformułowań, które mogłyby zostać odebrane jako poparcie dla któregoś z komitetów wyborczych. Wiernym przypomniano, że powinni głosować na osoby wiarygodne, kompetentne i kierujące się dobrem wspólnym, a ponadto biskupi zaznaczyli, że „nie można być dobrym katolikiem […], nie będąc dobrym obywatelem”. Oznaczało to zerwanie ze znaną z II Rzeczpospolitej tradycją endecką i chadecką i przejście na liberalną z ducha płaszczyznę społeczeństwa obywatelskiego.
Wynik wyborów z 1993 roku był wstrząsem. Postsolidarnościowa, bliska Kościołowi prawica i centroprawica nie weszły do Sejmu z racji wewnętrznego rozbicia. Rząd utworzyły partie o genezie PRL-owskiej: SLD i PSL.
Wśród biskupów i w środowiskach katolickich ściśle z nimi związanych zaczęła się dyskusja, czy wykazana powściągliwość nie była błędem. W rezultacie doszło do konsolidacji wewnątrz Episkopatu i jednolitego stanowiska przeciw zatwierdzeniu w referendum Konstytucji. Znowu ze skutkiem żałosnym.
Jednakże parę tygodni po zatwierdzeniu Konstytucji w referendum rozpoczęła się kolejna pielgrzymka Jana Pawła II do ojczyzny. Sens papieskiego przesłania z tego czasu i jego konsekwencje tak opisuje Jarosław Gowin w Kościele w czasach wolności 1989-1999: „Papież bardzo wyraźnie dał do zrozumienia, że rolą Kościoła nie jest wikłanie się w spory polityczne i że swa obecność w życiu publicznym […] ma on realizować w inny sposób. Dalekosiężny program duszpasterski, jaki zarysował przed polskimi katolikami Następca świętego Piotra, streszczał się w wezwaniu do podjęcia «wielkiego czynu» – takiego jednak czynu, którego rdzeniem są Eucharystia i modlitwa. Wezwanie (by nie rzec napomnienie) papieskie zostało przez biskupów natychmiast podjęte: w trakcie następnych kampanii wyborczych (parlamentarnej i samorządowej) duchowieństwo zachowywało bezstronność, ograniczając się do przypomnienia zasad moralnych, jakimi w swych decyzjach powinni kierować się katolicy”. Ta chwalebna powściągliwość trwała dłużej. Zniknęła na dobre podczas serii wyborów w latach 2019-2020.
Realistyczna powściągliwość Kościoła skończyła się w 2018 roku
Po 1997 roku kościół hierarchiczny zrezygnował też z krytyki kompromisu aborcyjnego, której ostatnim akcentem był sformułowany podczas prac nad Konstytucją postulat umieszczenia w niej normy o ochronie życia ludzkiego od poczęcia. Został on przez ustrojodawcę odrzucony, co było jedną z przyczyn wezwania do odrzucenia ustawy zasadniczej w głosowaniu.
Jednakże wyrok TK z maja 1997 roku uznający za sprzeczną z tzw. Małą Konstytucją legalność aborcji ze względu na trudną sytuację społeczną kobiety oraz zatwierdzenie, wbrew apelowi biskupów, Konstytucji w referendum uświadomiły kościołowi hierarchicznemu, że kompromis aborcyjny to maksimum tego, co w kwestii ochrony życia poczętego można w Polsce osiągnąć.
Znamienne, że podczas podjętej w 2007 roku przez posłów LPR i część posłów PiS-u próbie wpisania do Konstytucji ochrony życia poczętego biskupi wypowiedzieli się enigmatycznie. Z jednej strony za wpisaniem do Konstytucji ochrony życia od poczęcia do naturalnej śmierci, a z drugiej nie wypowiedzieli się w ogóle, jaką formę prawną ma ta zasada przyjąć, co w ówczesnej sytuacji miało duże znaczenie. Nie skrytykowali także później przyjętych przez klub PiS-u z inicjatywy prezydenta Lecha Kaczyńskiego poprawek, które pozostawiały otwartą drogę do zaostrzenia ustawy aborcyjnej, ale konstytucyjnie miały uniemożliwić jej liberalizację.
Istotne było też to, że niektórzy z najwyżej postawionych hierarchów (metropolita gdański i metropolita lubelski) publicznie uznali, że w ówczesnych warunkach poziom ochrony życia poczętego w Konstytucji jest zadowalający i nie ma potrzeby jej zmiany. Reakcją biskupów na odrzucenie przez Sejm wszystkich projektów zmiany Konstytucji w kwestii aborcji było milczenie, a nie krytyka. Ta powściągliwość biorąca się z realizmu była ograniczona w czasie – skończyła się w 2018 roku.
W 2018 roku przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski, abp. Stanisław Gądecki, udzielił wywiadu serwisowi niedziela.pl. Jego polityczne okoliczności były następujące: w 2017 roku za przyzwoleniem Jarosława Kaczyńskiego skierowano do Trybunału Konstytucyjnego wniosek o uznanie za niezgodnej z Konstytucją przesłanki embriopatologicznej aborcji (prawdopodobieństwo trwałego i nieuleczalnego uszkodzenia płodu). Na polecenie prezesa PiS-u prezes Przyłębska schowała wniosek do szuflady i TK się nim nie zajmował. W takiej sytuacji już bez przyzwolenia pana Kaczyńskiego 79 posłów i posłanek PiS-u podpisało się pod apelem do TK o przyspieszenie prac.
Reakcją Nowogrodzkiej było oświadczenie rzeczniczki PiS-u, pani Mazurek: „Wniosek do Trybunału Konstytucyjnego w sprawie konstytucyjności przepisów dot. aborcji, to indywidualna decyzja posłów; kierownictwo partii nie akceptuje nacisku na Trybunał”. To po tym oświadczeniu abp. Gądecki zagrzmiał: „Już ponad rok czekamy na orzeczenie w najważniejszej sprawie, która jest w Trybunale Konstytucyjnym”. Zaznaczył, że wycofanie się PiS-u z obietnicy zniesienia przesłanki embriopatologicznej byłoby wielkim wyrzutem sumienia i miałoby dla tej partii złe skutki. W takich słowach dał on także do zrozumienia, że mogłoby wpłynąć to na wynik wyborów: „myślę, że oczekiwanie i zniecierpliwienie ze strony katolików i także wyborców partii rządzącej jest pod tym względem ogromne”.
Po wyborach w 2019 roku przewodniczący KEP ponowił swoją krytykę związaną z nierozpatrzeniem przez TK wspomnianego wniosku i z tym, że w nowej kadencji Sejmu stracił on swą ważność. „Wyrażam moje rozczarowanie z powodu niedotrzymania jak dotąd obietnicy wyborczej złożonej kiedyś przez partię rządzącą o ochronie życia od poczęcia” – stwierdził 13 listopada. Nienadaremno. Sygnał został odczytany i zrozumiany – 19 listopada grupa posłów PiS-u i Konfederacji ponowiła stosowny wniosek do TK. W październiku 2020 roku biskupi przywitali wyrok Trybunału Konstytucyjnego tryumfalnymi fanfarami.
Spór o aborcję to papierek lakmusowy relacji polityki i religii
Jeśli chodzi o kwestię aborcji, to jest ona ściśle politycznie związana stosunkami państwo-Kościół i relacjami: religia-polityka-prawo stanowione.
Katoliccy rzecznicy zakazu lub maksymalnego ograniczenia na drodze prawnej aborcji usilnie podnoszą, że przedkładane przez nich argumenty przeciw aborcji i za jej prawnym zakazem nie mają charakteru religijnego, lecz pochodzą z pozakonfesyjnej antropologii i etyki. W sensie logicznym mają rację, natomiast w porządku faktycznym ich roszczenie do niekonfesyjności każdemu zewnętrznemu obserwatorowi musi się wydać oderwane od rzeczywistości.
Polityczna waga rozwiązania kwestii aborcji dla każdej wspólnoty politycznej ma dwa powiązane ze sobą wymiary, które dają się analitycznie wyodrębnić, choć realne ich odseparowanie od siebie jest niemożliwe. W wymiarze niezwiązanym z religią aborcja dotyka istotnych, przynajmniej w kręgu cywilizacji euroatlantyckiej, wartości czysto politycznych: zakresu ochrony przez władzę państwową życia i równości politycznej kobiet i mężczyzn. Przez równość polityczną rozumiem tutaj niedawno rozstrzygnięte kwestie, takie jak czynne i bierne prawo wyborcze, zakaz dyskryminacji ze względu na płeć na rynku pracy i szereg innych, lecz niedającą się usunąć nierówną relację mężczyzn i kobiet z państwem i przymusem państwowym w postaci prawa karnego. Relacja ta bierze się z tego, że mężczyźni nie zachodzą w ciążę i nie rodzą dzieci. To tylko kobiety (a ściślej: kobiety w wieku rozrodczym), podejmując kluczową dla siebie decyzję: donosić ciążę czy dokonać aborcji, muszą uwzględniać swoją relację z państwem i prawem karnym i to nawet w wypadku, gdy prawo karne skierowane jest wyłącznie przeciw aborterom. Pełne polityczne zrównanie kobiet i mężczyzn jest teoretycznie możliwe. Zapewniałaby je prawna możliwość aborcji na życzenie na każdym etapie ciąży, ale nawet jeśli taki postulat jest wysuwany, to przez środowiska całkowicie marginalne.
Jednak w porządku faktycznym postulat jak najdalej idącego ograniczenia prawa do aborcji aż do jej bezwzględnego zakazu wysuwa przede wszystkim – a w Polsce niemal wyłącznie – Kościół katolicki, to jest oczywiste, że rozwiązanie kwestii aborcji – ważne samo przez się – jest także wyskalowaniem i specyficznym pomiarem stosunków państwo-Kościół pod względem wpływu religii, instytucji religijnej i jej nauczania na prawo stanowione, w tym prawo karne. A to dla konstytucji realnej zarówno jako bytu (zasady politycznej jedności i porządku), jak i procesu (stałego odnawiania i zasilania jedności politycznej) ma znaczenie kluczowe.
Kształt relacji państwo-Kościół, który został stworzony w pierwszej dekadzie niepodległości, miał swoich krytyków przede wszystkim w kręgach przywiązanych do koncepcji świeckości państwa i jego wrogiego rozdziału od Kościoła. Nie miały one wystarczającej siły, by go zakwestionować tak poważnie, by rodziło to nadzieję na jego zmianę.
Nieco inaczej było z kwestią aborcji. Jeszcze przed uchwaleniem kompromisu aborcyjnego perspektywa jej ograniczenia budziła olbrzymi polityczny opór. Pod petycją o przeprowadzenie referendum w tej sprawie zebrano ponad półtora miliona podpisów. W 1996 roku parlament dopuścił aborcję ze względów społecznych, uchyloną przez znany wyrok TK.
Sondaże opinii publicznej są słabym miernikiem woli politycznej zmiany lub utrzymania jakiegoś stanu rzeczy z tego względu, że opisują wyłącznie rozkład opinii, a nie ich natężenie i wagę, jaką do nich przypisują pytani. Warto jednak odnotować, że tuż po uchwaleniu kompromis aborcyjny cieszył się poparciem tylko ok. jednej trzeciej badanych, a do końca dekady sondażowa większość opowiadała się za liberalizacją prawa aborcyjnego. Po zakończeniu procesu kształtowania konstytucji realnej sytuacja zaczęła się powoli zmieniać. Stale rósł odsetek zwolenników kompromisu aborcyjnego: według okresowych sondaży CBOS od 2012 roku poparcie dla utrzymania ustawowego status quo wzrosło z 49% do 62% (w roku 2016), odsetek opowiadających się za jego liberalizacją zmalał z 34% do 23% t, a za zaostrzeniem – z 9% do 7%.
Podejmowane były polityczne próby jego podważenia zarówno przez zwolenników liberalizacji prawa aborcyjnego, jak i jego zaostrzenia w postaci obywatelskich inicjatyw ustawodawczych. Nie wytworzyły one jednak masy krytycznej, która mogłaby mu zagrozić. Określenie przez pomiary sondażowe odsetków zwolenników liberalizacji ustawy aborcyjnej i jej zaostrzenia jest prawie niemożliwe, gdyż wszystko zależy od tego, jakie badanym zadaje się pytanie. Niektóre z nich dają przewagę zwolennikom liberalizacji, inne – zaostrzenia. Natomiast twardym faktem jest to, że pod projektami liberalizującymi aborcję zbierano od 200 do 250 tysięcy podpisów, pod projektami ją ograniczającymi od 400 do 800 tysięcy.
Realna konstytucja była autentycznym kompromisem
Konstytucja realna ukształtowała się i przetrwała. Legitymizowało ją samo trwanie w czasie i względna słabość jej przeciwników. Ale prawdziwym sukcesem konstytucji realnej III Rzeczpospolitej było to, że oparto ją na autentycznym, a nie dylatoryjnym kompromisie.
Odwołajmy się znów do Nauki o konstytucji Schmitta, który twierdzi, że „należy przy tym zauważyć, że między ostatnimi przeciwieństwami autentycznych przekonań religijnych, jak również między prawdziwymi sprzecznościami klasowymi kompromis jest niemal niemożliwy, a w każdym razie bardzo trudny do osiągnięcia. W przypadku konstytucji jest on możliwy przez to, że nad wszystkimi religijnymi i klasowymi sprzecznościami wola jedności politycznej i świadomość państwowa dominują na tyle wyraźnie i zdecydowanie, że te różnice religijne i społeczne ulegają relatywizacji”.
Konstytucja realna III Rzeczpospolitej okazała się dobrze wyważona: zróżnicowane pod względem interesów, religii, wyznawanych doktryn moralnych grupy stanowiące ośrodki krystalizacji potencjalnie zagrażających politycznej jedności sił znalazły w niej swoje miejsce.
Po dojściu do władzy Prawo i Sprawiedliwość zaczęło kwestionować realną konstytucję, a wyrokiem TK o ograniczeniu prawa do aborcji skutecznie ją podważyło. Okazało się, że prawo stanowione poprzez działania sądu konstytucyjnego zostało uspójnione w o wiele większym niż dotąd zakresie z nauczaniem moralnym jednej z instytucji religijnych. Stało się to wbrew woli większości obywateli, w tym wbrew woli większości katolików.
O ile decyzja prezesa PiS-u, by zlecić zawłaszczonemu TK wydanie wyroku mogła być także, na co wskazuje wielu analityków i komentatorów, odpowiedzią na zagrożenie polityczne jego pozycji wewnątrz partii, którą kieruje, oraz zagrożenie jego partii przez konkurencję polityczną z prawej strony, to jest też jasne, że czynnikiem współsprawczym tej decyzji, a być może głównym czynnikiem sprawczym, był stały, bardzo mocny, niecofający się przed szantażem wyborczym nacisk ze strony kościoła hierarchicznego.
Ponadto decyzja ta została podjęta w kontekście faktycznej zmiany relacji państwo-Kościół, którą można określić jako stałe ześlizgiwanie się od modelu kościoła popieranego w stronę kościoła faktycznie, a nie formalnie państwowego. W ramach modelu kościoła popieranego Kościół katolicki miał pozycję symbolicznie wyróżnioną wśród innych wyznań (to np. regulacja stosunków z państwem przez konkordat, uczestnictwo kleru w otwieraniu nowo wybudowanych gmachów publicznych, udział funkcjonariuszy publicznych w opłatkach w miejscu pracy itp.) oraz nieznacznie wyróżnioną faktycznie.
Za czasów rządów PiS-u to nieznaczne wyróżnienie, które mogło być rozsądnie tłumaczone tym, że rzymski katolicyzm jest w Polsce wyznaniem dominującym, niesłychanie się zwiększyło i wymusiło postawienie pytania, czy pod kierownictwem PiS-u Rzeczpospolita zachowała autonomię wobec Kościoła katolickiego.
To faktyczne daleko idące uprzywilejowanie obejmuje zwiększenie subwencji i grantów dla stowarzyszeń związanych z Kościołem, zmiany w podstawach programowych nauczania, deklaracje, że poza Kościołem jest tylko nihilizm, politykę kadrową w administracji publicznej, dominację osób ściśle powiązanych z instytucjami kościelnymi w gremiach doradczych i eksperckich centralnych organów administracji rządowej, ostentacyjne demonstrowanie religijności przez wysokich funkcjonariuszy rządowych (nie chodzi tutaj o udział, nawet relacjonowany publicznie, w Mszy świętej, ale np. pląsy członków Rady Ministrów na wałach jasnogórskich podczas kolejnej pielgrzymki Rodziny Radia Maryja) czy wreszcie przejmowanie przez wysokich funkcjonariuszy publicznych języka używanego przez Kościół w sporach światopoglądowych (ataki na „ideologię gender”). Kościół ze swej strony też się odpłaca usługami w postaci zaangażowania w kampanię wyborczą (zwłaszcza w 2020 roku) i wspieraniem, niekiedy w groteskowy sposób, rządu w sytuacjach kryzysowych (np. poprzez przypisanie przez jednego z biskupów charyzmatów ewangelistów premierowi i ministrowi zdrowia).
Wzajemna autonomia Kościoła i państwa zakłada pewien dystans, który może być chłodny, a może być przyjazny. Istnieje jednak przepastna różnica między nawet bardzo przyjaznym dystansem a lepką komitywą, która stała się codzienną praktyką państwowo-kościelnych relacji i znosi realną autonomię państwa, a pozycji Kościoła w stosunku do niego nie szkodzi. Kościół zachował swoją autonomię wobec państwa, a państwo ją osłabiło.
Milczenie centrum to droga ku skrajnościom
Skuteczne uderzenie Kościoła i PiS-u w realną konstytucję III Rzeczpospolitej rozchwiało jedność polityczną wspólnoty. Będzie ona poszukiwać dróg do jej odtworzenia. Rodzi się pytanie, czy jest możliwa skuteczna zmiana konstytucji realnej, która będzie odpowiadać celom PiS-u i hierarchii kościelnej, to znaczy trwałe ograniczenie prawa do aborcji i faktyczne przyznanie Kościołowi katolickiemu statusu kościoła państwowego. W odpowiedzi na naruszenie konstytucji realnej środowiska polityczne opowiadające się za państwem świeckim jasno sformułowały swój cel polityczny, którym jest oparcie nowej konstytucji realnej na bardzo zliberalizowanej ustawie aborcyjnej i wrogim rozdziale Kościoła od państwa.
Można by odpowiadać, że w obecnych uwarunkowaniach i jedna, i druga zmiana są mało prawdopodobne, ale warto zwrócić uwagę na przedłużające się milczenie tych sił politycznych, które, jak można domniemywać, sytuują się między skrajnymi rozwiązaniami. Nie wiadomo, jaki długofalowy, niezwiązany z bieżącą grą polityczną cel im przyświeca.
Czy deklarują dążenie do przywrócenia kompromisu aborcyjnego z 1993 roku, czy też jakiejś liberalizacji ustawy aborcyjnej, choć nie tak daleko idącej, jak chcieliby tego toksyczni antyklerykałowie? Czy zrywając z lepką komitywą między PiS-em a klerem, chcą przywrócić model kościoła popieranego z koniecznym dla wzajemnej autonomii dystansem, czy też będą szukali rozwiązań bliższych rozdziałowi skoordynowanemu bądź przyjaznemu? To milczenie pogłębia tylko stan rozchwiania jedności i porządku wspólnoty. Będzie sprzyjać długotrwałej anomii konstytucyjnej (w rozumieniu bliższym Durkheimowi niż Mertonowi). Wspólnota w przedłużającej się sytuacji anomicznej będzie za wszelką cenę szukać z niej drogi wyjścia. Przy milczeniu i bezwładności centrum po wielu zaburzeniach i kryzysach wygra wtedy któraś ze skrajności.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.