Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Jacek Sokołowski  10 listopada 2018

Czekając na cud. Marsz, Smoleńsk i improwizacja PiS

Jacek Sokołowski  10 listopada 2018
przeczytanie zajmie 7 min

Aby zrozumieć rolę, jaką odgrywa Marsz Niepodległości w polskiej polityce – a więc również to, co dzieje się wokół niego teraz – musimy cofnąć się w czasie o blisko dekadę. Marsz Niepodległości jest bowiem w istocie „dzieckiem” katastrofy smoleńskiej i nowego rodzajowo podziału społeczno-politycznego, jaki ona wygenerowała.

Tragiczna i bezprecedensowa katastrofa, w której śmierć poniosła głowa państwa oraz grupa najwybitniejszych przedstawicieli polskiej elity politycznej i wojskowej, wygenerowała zbiorową emocję o sile i skali jakiej III RP wcześniej nie znała. Nawet najbardziej mobilizujące społecznie wydarzenie w najnowszej historii Polski – czyli wybory czerwcowe w 1989 r – były przeżywane przez mniejszą liczbę ludzi (niezależnie od tego, że wiązały się z zupełnie innymi emocjami). Śmierć Jana Pawła II przeżywana była powszechnie, ale przeważnie płytko – jako oswojony rytuał. Emocje z roku 2010 były natomiast gwałtowne, spontaniczne i powszechne, a unosząca się nad katastrofą atmosfera złowrogiej tajemnicy sprawiała, że nie dawały się oswoić. Jeśli miałbym znaleźć dla nich jakaś zwięzłą, wspólną formułę, to określiłbym je jako przede wszystkim „shock and awe”. Polaków gwałtownie, z dnia na dzień, ogarnął lęk. Był to lęk przed zagrożeniem nie do końca sprecyzowanym, jednak pochodzącym z aż za dobrze znanego źródła.

Lęk i towarzyszący mu smutek (naturalna kulturowo reakcja na śmierć) uruchomiły potrzebę wspólnego przeżywania. Ludzie gromadzili się spontanicznie w kościołach i miejscach publicznych – zwłaszcza na Krakowskim Przedmieściu, gdzie 15 kwietnia stanął postawiony przez harcerzy drewniany krzyż.

Emocja zaczęła „kanalizować” się w znajomych kulturowo formach wyrazu. A były to formy zaczerpnięte przede wszystkim z tradycyjnie rozumianego, polskiego patriotyzmu. Tego, który polega na niezłomnym oporze wobec kolejnych straszliwych doświadczeń.

Jednocześnie poczucie zagrożenia (najczęściej nie artykułowane wprost, ale wszechobecne „w tle”) sprawiało, że wśród ludzi uczestniczących w tych spontanicznych manifestacjach rodziło się nowe jakościowo poczucie wspólnoty.

Ten proces społeczny popadał w całkowitą sprzeczność z historiozofią leżącą u podstaw polityki ówczesnego obozu rządzącego oraz z wyobrażeniami autorów tej historiozofii, czyli dominującej w przekazie medialnym III RP grupy wpływowych publicystów. Historiozofia ta zakładała bowiem – słusznie lub nie – że polski tradycyjny patriotyzm jest anachronizmem stojącym na przeszkodzie modernizacji kraju. Za stan pożądany, będący zarazem nieuniknionym „końcem historii”, uważała ona „rozpuszczenie” tożsamości narodowych w tożsamości europejskiej. Miało to przynieść nie tylko osiągnięcie porównywalnego do społeczeństw zachodnich poziomu rozwoju, ale też – a może przede wszystkim – doprowadzić do zapanowania tolerancji, której brak wynikał – zdaniem tychże publicystów – z nierozerwalnego splecenia polskiej tradycji patriotycznej z tradycyjnym katolicyzmem. Dynamiczne odradzanie się patriotycznej i religijnej tożsamości było w świetle tej historiozofii jakąś niebezpieczną anomalią.

Dla rządzącej Platformy Obywatelskiej groźniejsze były jednak bardzo bezpośrednie implikacje polityczne tych nastrojów społecznych. Ktoś ponosił przecież odpowiedzialność za rozdzielenie wizyt, ktoś ustalał ich przebieg w rozmowie z przywódcą Rosji na sopockim molo, komuś podlegały przecież remonty i wyszkolenie załogi prezydenckiego samolotu.

Po chwilowej dezorientacji w pierwszych dniach, politycy PO i liberalne elity medialne szybko dostrzegły swój naczelny, wspólny interes w rozładowaniu „kwietniowej emocji’ – a więc w zdezintegrowaniu „wspólnoty żałoby”.

Dalszy ciąg znamy – sikanie na znicze, krzyż z puszek, pijani piloci… Komisja Millera i awans Janickiego. W wymiarze doraźnie politycznym ta strategia okazała się skuteczna.

Być może Polacy nie do końca uważali, że „nic się nie stało”, ale w każdym razie doszli do wniosku, że lepiej udawać, że nic się nie stało. Ostatecznie wtedy, w latach 2010-2011, większość polskiego społeczeństwa (przynajmniej ta chodząca na wybory) bardzo chciała, żeby naprawdę nastąpił koniec historii.

Myślę, że dla wielu z nas – Polaków – taka cena, polegająca na wypchnięciu z pamięci czegoś tak strasznego, że nie do końca dającego się pojąć, wydawała się warta zapłacenia. Jeżeli tylko w zamian dostaniemy ten grill w ogródku i spokój do końca życia… Może to rzeczywiście był jakiś przypadek, jakieś niezrozumiałe zaburzenie na drodze do europejskiego raju? Może wystarczy o tym zapomnieć, a sprawy potoczą się swoim torem?

Nie potoczyły się. Ludzi myślących w sposób opisany powyżej wystarczyło, aby zapewnić Platformie władzę na kolejna kadencję, ale raz obudzona emocja społeczna trwała. Częściowo zagospodarował ją PiS, spajając dzięki niej swój wierny elektorat. Częściowo jednak zaczęła ona żyć własnym życiem, przybierając postać rosnącego zapotrzebowania na postawy i symbole patriotyczne. Postawy te nie miały wyraźnego „wspólnego mianownika programowego” poza jednym – poczuciem głębokiej obcości i graniczącej z nienawiścią niechęci do wszystkich tych, którzy emocję smoleńską dezintegrowali i dezawuowali.

Na tym właśnie polegał w istocie „podział smoleński”, odnotowany pobieżnie przez niektórych politologów, ale przez żadnego nie uchwycony w swojej istocie. Nie opierał się on na „wierze w zamach” ani nawet nie na stosunku do samej katastrofy. Polegał on w istocie na powstaniu dwóch wspólnot: jednej pomiędzy tymi, którzy w tych kwietniowych dniach we wspólnej modlitwie szukali ochrony przed szokiem i przerażeniem i drugiej – pomiędzy tymi, którzy się tych pierwszych (z różnych powodów) bali. Oraz na wspólnym obydwu stronom przekonaniu, że – jak napisał J. M. Rymkiewicz – „To co nas podzieliło – to się już nie sklei”.

I to właśnie – kiedy Gazeta Wyborcza wezwała w listopadzie 2010 r. do „blokady marszu nacjonalistów” i zaczęła rozdawać swoim czytelnikom gwizdki do zakłócania legalnej manifestacji – wtedy, w 2010 r. manifestacja ta zamiast zwyczajowych kilkuset osób przyciągnęła ich dziesięć tysięcy.

Bynajmniej nie nacjonalistów, lecz w przeważającej mierze ludzi, którzy nie mogli się pogodzić z tym, w jaki sposób rozładowano „emocję smoleńską”. I właśnie dlatego w kolejnych latach Marsz przyciągał coraz więcej ludzi.

Nie manifestowali oni przeciwko obecności Polski w Unii Europejskiej ani przeciwko „czarnuchom i brudasom”, tym bardziej że ewentualnych desygnatów tych pojęć w tamtych latach w Polsce praktycznie nie było. Manifestowali przeciwko podeptaniu ich uczuć. A w miarę jak rządy Platformy traciły na popularności – również coraz wyraźniej przeciwko nim samym.

Platforma przyjęła strategię kompromitowania Marszu (do czego zresztą dostarczał on powodów, choć najgłośniejsze incydenty, takie jak spalenie tęczy, miały miejsce poza jego trasą) oraz podjęła próbę zaspokojenia tego, co uważała za pozbawiony głębszego podłoża „głód emocji patriotycznej”. Efektem była wyśmiana powszechnie celebracja Dnia Flagi w 2013 r. ze słynnym czekoladowym „możełem”. Historiozofii Adama Michnika nie dało się pogodzić z emocją, której intelektualnym wyrazicielem jest Rymkiewicz.

Historiozofia ta – w wymiarze w jakim służyła za uzasadnienie strategii politycznej – znalazła swój definitywny kres w dwóch kolejnych latach. W 2011 r. ta część Polaków, która nie stała jednoznacznie po żadnej ze stron „podziału smoleńskiego” (a której preferencje tak naprawdę są decydujące dla wyniku wyborczego), gotowa była wymazać z pamięci trumnę Lecha Kaczyńskiego, jeżeli miałaby ona stanowić przeszkodę na drodze do europejskiego raju. Jednak po 2014 r. okazało się, że europejski raj oznaczać może niekontrolowany napływ migrantów, a jednocześnie jego instytucje nie są zdeterminowane by stanąć w obronie Ukrainy przed rosyjską agresją.

I wówczas ci sami Polacy… No właśnie. Nie tyle odnaleźli się nagle w ożywionej na nowo posmoleńskiej emocji, co pragmatycznie uznali, że strategia Platformy była najwidoczniej błędna. Otworzyło to (obok wielu innych czynników) drogę do zdobycia władzy przez PiS, a w konsekwencji jej zdobycia. Również – nowy rozdział w historii Marszu Niepodległości.

Po wyborach 2015 r. Marsz początkowo stał się manifestacją triumfu postaw patriotycznych, odrębną od symboliki i ideologii PiS, ale w podstawowym wymiarze – w jakimś sensie „wspólną”. W 2016 r. zgromadził – jak się wydaje – rekordową liczbę uczestników. Jednak jego organizacyjna odrębność – a zwłaszcza fakt, że stały za nim organizacje stanowiące (na razie tylko potencjalną) konkurencję polityczną dla obozu rządzącego – zaczął być kłopotem dla PiS. Ten ostatni czuł się wyłącznym gospodarzem polskich emocji patriotycznych i nie zamierzał się tą rolą dzielić.

Jednocześnie jego własna oferta w tym zakresie stawała się coraz bardziej zrytualizowana i banalna (nie mówiąc już o przyrodzonej tej partii siermiężności przekazu medialnego). To na tym tle rozpatrywać należy ubiegłoroczny skandal z nagłośnionymi rasistowskimi hasłami. Dość nieoczekiwanie dla rządzących, Marsz ciężko uderzył wizerunkowo w ich własną partię („sklejoną” z Marszem medialnie, ale nie bez powodu), przede wszystkim na arenie międzynarodowej, która jest teraz dla PiS szczególnie ważna.

Na tym tle decyzja o wspólnej organizacji Marszu wydaje się niesłychanie ryzykowna. Jutrzejszy Marsz będzie wspólnym przedsięwzięciem prezydenta, rządu i… stowarzyszenia, za którym stoją Młodzież Wszechpolska i ONR. W krajowym przekazie medialnym prawdopodobnie to PiS nie zaszkodzi, ale tytuły i paski zagranicznych mediów z całą pewnością brzmieć będą: „Rząd polski współorganizuje marsz wspólnie z neonazistami” (lub podobnie). Jeżeli na Marszu pojawi się choć jeden baner z rasistowskim hasłem, to będzie jeszcze gorzej. Nie robię sobie nadziei, że rządzący w jakikolwiek sposób skalkulowali to ryzyko, ale pojawia się pytanie – po co je podjęto?

Być może tak nakazuje strategia PiS, dbająca o to, aby na polskiej scenie politycznej nie wyrosło nic na prawo od partii rządzącej. W takim razie – po raz kolejny – polityka międzynarodowa ustępuje interesowi partyjnemu.

Być może PiS próbuje przejąć „nośnik” korzystnej dla tej partii emocji. W takim razie miał co najmniej rok, żeby wymyślić skuteczniejsze sposoby. Najbardziej oczywistym wydaje się organizacja szeregu imprez konkurencyjnych, a przyciągających uczestników. Przy okazji rozwiązałoby to problem organizacji obchodów Święta Niepodległości, które na razie wygląda tak, jakby pojawiło się w rządowym kalendarzu dopiero po zakazie wydanym przez Hannę Gronkiewicz-Waltz.

Być może po prostu nikt o niczym nie myślał i prezydent wpadł 7 listopada na genialny pomysł. Zdarzało mu się to już wcześniej.

Jest niewielka szansa, że ta szalona improwizacja zadziała. Czarny Blok nie narozrabia, kibice nie nakrzyczą nic o Żydach, a panowie Tumanowicz i Bosak dadzą się tak ustawić, że nie będą mieli wspólnego zdjęcia z przedstawicielami władz Rzeczypospolitej. I w setną rocznicę niepodległości będziemy mogli westchnąć, że znowu jakimś cudem się udało. Co w sumie – na tle tego co działo z nami przez ostatnie sto lat – będzie można właściwie uznać za sukces. Tyle, że to średni prognostyk na przyszłość.