Imperium zawsze znajdzie sternika. Recenzja „Czasu mroku”
Prosi się, by Czas mroku odczytać w odniesieniu do współczesności. Czy przypadkiem Wielka Brytania też nie jest samotna w Europie i nie godzi się na niemieckie panowanie na kontynencie? Czy też nie została zmuszona poprzez Brexit do ewakuowania się z Unii Europejskiej niczym żołnierze spod Dunkierki? Czy Wielka Brytania nie znajduje się w dziś czasach niepewnych, z których może ją wyciągnąć tylko silna osobowość? Nie śmiem twierdzić, że twórcy umyślnie wypuścili ten film, by odczytywać go w dzisiejszym kontekście geopolitycznym, lecz sugestywna aluzyjność zastanawia.
Jules Michelet zaczynał swoje słynne wykłady o historii Anglii zdaniem: „Panowie, Anglia jest wyspą”. Położenie geograficzne pozwoliło Zjednoczonemu Królestwu uniknąć większości kontynentalnych turbulencji. Wysp Brytyjskich nie zdobyła ani hiszpańska Wielka Armada, ani cesarz Napoleon, ani Hitler. Wyspiarskość była dla Brytyjczyków źródłem spokoju i specyficznego izolacjonizmu od większości spraw trapiących kontynent. Chętniej zajmowali się imperialną ekspansją w Azji, celebrowaniem potęgi i wzmacnianiem uzależniania kolonii od metropolii. W Europie pilnowali tylko, by nikt nie wyrósł ponad resztę i nie zagroził ich mocarstwowemu statusowi. Wydawało się, że brytyjska belle epoque będzie trwała wiecznie, a imperium nad którym nie zachodzi słońce przetrwa każdy kataklizm.
Polityk jak kot Kiplinga
Przez kilka miesięcy II wojny światowej wyspiarskość nie mogła ochronić Imperium od kontynentalnej zawieruchy. Triumf wojsk niemieckich rozbijających najpierw Polskę (wspólnie z ZSRS), a następnie Norwegię, Holandię, Belgię i wreszcie Francję wystawił Brytanię na realne zagrożenie jej stanu posiadania. W sytuacji krytycznej Wielka Brytania potrzebowała kogoś, kto zaprowadzi porządek, ochroni Imperium przed Hitlerem i wyprowadzi je z wojny bez uszczuplenia stanu posiadania. Wielka Brytania potrzebowała nowego Lorda Protektora, quasi-Cromwella na trudne czasy, potrafiącego rozgonić czarne chmury nad Imperium. Takim kimś okazał się Winston Churchill – powszechnie znany polityk, któremu poświęcono film Czas mroku.
Film Joe’go Wrighta, reżysera znakomitej Pokuty, przedstawia pierwsze miesiące premierostwa Churchilla obejmującego urząd w w najkrytyczniejszym dla Wielkiej Brytanii momencie wojny. Przejmuje władzę w chwili, gdy wydaje się, że Imperium zaczyna się walić. Hitler kończy triumfalny przemarsz przez zachodnią Europę. Istnieje śmiertelne niebezpieczeństwo utraty całej brytyjskiej armii lądowej na francuskich plażach. Niektórzy krytycznie do niego nastawieni członkowie gabinetu brużdżą mu pod nosem, chcąc wyrzucić go ze stołka. Ciężko w zasadzie mówić o jakichkolwiek jego stronnikach w Partii Konserwatywnej. Nawet król nie jest do niego przekonany, ponieważ Churchill poparł kilka lat temu abdykację jego brata Edwarda VII. Nikt nie chciałby być na jego miejscu. Do kompletu katastrof brakuje tylko kokluszu i gradobicia. Mimo tego Churchill nie narzekał, tylko energicznie wziął się do ratowania Imperium w tym krytycznym momencie. Miał tym trudniej, że towarzyszyła mu opinia architekta klęski desantu pod Gallipoli w trakcie Wielkiej Wojny, osoby szorstkiej i trudnej w obyciu oraz skrajnego indywidualisty, niespecjalnie przywiązującego się do cudzych opinii czy zdania partii. Był jak kot z jednego z opowiadań piewcy Imperium, Rudyarda Kiplinga – chodził własnymi ścieżkami.
Ten film prawdy nie powie
Filmem rządzi wielka, lecz gabinetowa polityka. Proszę nie liczyć na widok bombowców niszczących londyńskie kamienice czy masakrowanych z karabinów żołnierzy. Ton nadają ciasne gabinety, w których eleganccy mężczyźni w garniturach dyskutują przy mapie o losach tysięcy żołnierzy. Areną wojny politycznej są korytarze parlamentu, nie okopy. Dlatego nie ma sensu traktować tego filmu jako wojennego. Nie każdy film dziejący się w trakcie wojny jest filmem wojennym – nikt nie nazwie przecież Casablanki filmem wojennym dlatego, iż dzieje się w trakcie II wojny światowej.
Wydawać by się mogło, że dominacja polityki gabinetowej, dyskusji, drobnych wojenek podjazdowych i tym podobnych spraw powinna wywołać u widza poczucie nudy. Na szczęście Wright jako sprawny rzemieślnik umiejętnie balansuje emocje, by widz pomimo wiedzy, jaką ma o historii II wojny światowej – wiem, to optymistyczne założenie – trwał w permanentnym napięciu. Dlatego też chyba głównym wrogiem Churchilla w filmie jest nie Hitler, lecz dwaj ministrowie w jego gabinecie: były premier Neville Chamberlain oraz szef dyplomacji Edward Wood, lord Halifax, chcący zrzucić Churchilla ze stołka premiera i doprowadzić do rozejmu między Imperium a Rzeszą Niemiecką.
Nie ma sensu rozpisywać się o tym, że robienie z Chamberlaina i Halifaxa filonazistów jest kłamliwe, bo wpadłbym w limbo prostowania kolejnych kłamstw historycznych w tym filmie. Ważne jest, że wsadzanie ich do worka wrogów Imperium i całej ludzkości dla dramaturgicznych potrzeb jest szkodliwe dla filmu, ponieważ przenosi pierwotny filmowy ciężar polityczności z prostej walki o definicję interesu państwa do uniwersalnego sporu o imponderabilia.
Kiedy zaś walczy się o imponderabilia w polityce, jak uczy Carl Schmitt, to każdy, kto nie wspiera dobra – choćby chcąc zachować neutralność – staje się wrogiem publicznym, stronnikiem zła godnym napiętnowania i zwalczania. W ten sam sposób Chamberlain i Halifax są przez reżysera desygnowani na wrogów publicznych, których widz winien potępić, bo chcą paktować ze złym nazistą Hitlerem za pośrednictwem złego faszysty Mussoliniego. Nie ma szarości u Wrighta. Nie ma odmiennego punktu widzenia, nie ma drugiego głosu. Wszyscy powinniśmy paść na kolana przed bożkiem antyfaszyzmu reprezentowanego przez Churchilla.
Oczywiście, przedwojenna sympatia okazywana przez Churchilla dla Mussoliniego i włoskiego faszyzmu została taktownie przemilczana, podobnie jak jego chroniczny antygermanizm, ukryty przez scenarzystę w szaty antynazizmu. Pewnie dlatego, że te detale skomplikowałyby opowieść, a po co zmuszać widza do intelektualnego wysiłku? Szkoda, bo pokazanie sporu o brytyjską rację stanu byłoby o wiele ciekawsze, niż kolejna historia walki absolutnego dobra z absolutnym złem, tym razem wewnątrz gabinetu Jego Królewskiej Mości. A przecież choćby Shakespeare pozwalał przedstawiać swoje racje „występnym Makiawelom”, których zło i cynizm miały przecież obrzydzać widza… Czyż nie jest to dobry, sprawdzony wzorzec?
Oldman gra człowieka, nie tylko męża stanu
Nie będzie wielkim zaskoczeniem, że najjaśniejszym punktem filmu jest odgrywający główną rolę Gary Oldman. Niemal perfekcyjnie naśladuje głos, mimikę, gesty, specyficzny, kaczkowaty chód bohatera. Charakteryzacja przemieniająca go w premiera jest po prostu mistrzowska. Konia z rzędem temu, kto na plakacie filmu rozpoznałby Oldmana jako odtwórcę roli Churchilla, nie patrząc na nazwiska.
Churchill w interpretacji Oldmana jest postacią niesłychanie złożoną, składającą się z mnóstwa drobnych przywar (nierzadko ze sobą sprzecznych), brytyjskiego humoru, niezgrabności w relacjach z innymi – zwłaszcza z takimi sami jak on sam (patrz pierwsze spotkanie z królem) – a równocześnie będącego furiatem wrzeszczącym swoim chrypliwym, podstarzałym, a wciąż tubalnym głosem. Perfekcjonistę wielokrotnie cyzelującego legendarne potem przemówienia, a zarazem człowieka potrafiącego być całkowicie spontanicznym. Postacią ciepłą i ujmującą w typowej dla starszych osób bezradności w kontakcie z techniką, a równocześnie do bólu chłodną i ocierającą się o cynizm w podejmowaniu decyzji dotyczących losu Imperium. W dobie filmów biograficznych i historycznych rojących się od bohaterów wykutych ze spiżu i bez żadnych słabości Czas mroku wyróżnia się na plus realizmem psychologicznym i ukazaniem wewnętrznych sprzeczności. Miło na ekranie zobaczyć wreszcie człowieka, a nie wyciętego z kartonu dziada.
Czas mroku popełnia niestety typowy dla filmów biograficznych błąd –przerzuca na barki głównego bohatera cały ciężar filmu. Wright ma to szczęście, że Oldman zagrał rolę życia, zatem film nie posypał się jak domek z kart. Warto też odnotować, że wyróżniają się teżi Kristin Scott Thomas jako Clementine Churchill i Ben Mendelsohn jako król Jerzy VI Windsor. Zwłaszcza ten drugi odgrywając znanego ze swoich tików nerwowych króla potrafi skupić na sobie uwagę widza, szczególnie w arcykomicznej scenie jego pierwszego spotkania z Churchillem. Jedyny raz w filmie Oldman musi walczyć z drugim aktorem o atencję widza.
Brytyjczycy potrzebują dziś tego mitu
Każdy z nas przyzwyczaił się do tego, że w filmach wojennych, historycznych i tym podobnym jesteśmy zalewani hektolitrami patosu. Na szczęście Wright nie zbliżył się do ćwierci wzmożenia, którym jesteśmy obdarowywani przez Hollywood. Nie ma epickich, wzniosłych przemów na tle Union Jacka. Są za to znane nam wszystkim fragmenty przemów Churchilla w Izbie Gmin. Kto nie zna cytatu: „Będziemy walczyć na plażach, będziemy walczyć na lądowiskach, będziemy walczyć na polach i na ulicach, będziemy walczyć na wzgórzach, nigdy się nie poddamy”? Dlatego, gdy to słyszymy, na nas to tak silnie oddziałuje. Patos znany, oparty w realiach ma potężniejszą moc oddziaływania, niż przefiltrowany pięćset razy łzawy tekst na tle amerykańskiej flagi. Siła patosu jest w Czasie mroku skuteczna, ponieważ ma mocniejsze zakorzenienie w rzeczywistości. Kiedy jednak reżyser niepotrzebnie koloryzuje – jak w scenie w metrze pod koniec filmu – nastrój pada i film nieuchronnie wpada w otchłań amerykanizmu. Na szczęście tylko na chwilę.
Nietrudno zauważyć, że film Wrighta ma na celu scementować mit Churchilla zarówno w Zjednoczonym Królestwie, jak i w opinii światowej. Człowiek, który stanął twarzą w twarz z dziejową katastrofą, w oczy zaglądał mu lęk przed klęską, pomimo to, zgodnie ze swoimi sławnymi słowami, nigdy się nie poddał. Krzepiąca, a zarazem autentyczna historia w starym, dobrym stylu. Zupełnie jakby wyprodukowano ją w czasach Churchilla, tylko w lepszej jakości.
Za budowanym mitem Churchilla stoi zaś mit Imperium, które pomimo turbulencji wciąż trwa i będzie trwało, i choćby istniało w szczątkowej formie będzie świecić przykładem jak latarnia morska w Faros w ciemną noc i wskazywać drogę. W kryzysie Imperium zawsze znajdzie sternika, którzy zaprowadzi nawę państwową do portu. Cromwell, Pitt, Churchill, nazwisko nie ma znaczenia.
Aż prosi się o to, by odczytać film Wrighta w odniesieniu do współczesności. Czy przypadkiem Wielka Brytania też nie jest samotna w Europie i nie godzi się na niemieckie panowanie na kontynencie? Czy też nie została zmuszona poprzez Brexit do ewakuowania się z Unii Europejskiej niczym żołnierze spod Dunkierki (znamienne, że to już kolejny film, w którym pojawia się ten motyw – wcześniej film o ewakuacji korpusu ekspedycyjnego nakręcił Brytyjczyk Christopher Nolan)? Czy Wielka Brytania również nie znajduje się w czasach niepewnych, z których może ich wyciągnąć tylko silna osobowość? Nie śmiem twierdzić, że twórcy umyślnie wypuścili ten film, by odczytywać go w dzisiejszym kontekście geopolitycznym, lecz sugestywna aluzyjność zastanawia.
Obawiam się, że film będzie zapamiętany tylko ze względu na rolę Gary’ego Oldmana. W zasadzie słusznie, ponieważ tylko on wybija się zdecydowanie ponad przeciętność. Reszta to solidne rzemiosło, niepozbawione wad, mielizn scenariuszowych i zbędnego momentami przekonywania świata: może jest u nas źle, może nawet jest tragicznie, ale przetrwaliśmy gorsze rzeczy i wyszliśmy z nich z tarczą.
Tak chyba musi jednak być. Anglia jest wyspą, więc jej losem jest samotność, odrębność od losów i wydarzeń na kontynencie. Musi dbać tylko o swoje interesy, a poza tym chodzić swoimi ścieżkami. Jak Churchill i kot z opowiadań Kiplinga.