Strefa euro to gra o sumie ujemnej. Rozwiążmy ją, by uratować Unię [2. CZĘŚĆ WYWIADU]
– Tak jak Unia Europejska do chwili wprowadzenia wspólnej waluty była grą o sumie dodatniej, tak po euro stało się grą o sumie ujemnej, w której na dłuższą metę wszyscy tracą. Również Niemcy mają swój problem z euro: niebezpieczną nadwyżkę handlową. Ewentualny kryzys w Niemczech to bezpośrednia groźba dla pokoju w Europie. Wszyscy boją się Wildersa w Holandii czy Le Pen we Francji, ale to ich odpowiednik w Niemczech, jeżeli będzie miał szansę dojść do władzy, powinien budzić prawdziwe obawy. Rozwiązanie problemu Niemiec z nadwyżką jest więc wspólnym interesem Unii – mówi Stefan Kawalec, prezes Capital Strategy, były wiceminister finansów, jeden z twórców tzw. planu Balcerowicza i współautor książki Paradoks euro. Jak wyjść z pułapki wspólnej waluty?
Przekonywał Pan w pierwszej części rozmowy, że największym błogosławieństwem posiadania własnej waluty jest możliwość dewaluacji. Jak to działa w praktyce? Przeanalizujmy ten polski przypadek, który stworzył słynną „zieloną wyspę”.
Nie chodzi o to, aby waluta się ciągle dewaluowała, ani o to by była słaba, lecz o to, by jej siła dostosowywała się do sytuacji gospodarki i jej otoczenia międzynarodowego. Polska od kilkunastu lat ma system elastycznego kursu walutowego. Czasami mogą się pojawiać jakieś interwencje NBP lub Ministerstwa Finansów wpływające na kurs, ale generalnie ten kurs jest kształtowany przez rynek. Elastyczny kurs złotego pełni rolę bardzo potrzebnego mechanizmu antycyklicznego.
To znaczy?
Jak z gospodarką jest dobrze, to wtedy kurs się umacnia. Gdy złoty się umacnia, to polski eksport staje się mniej opłacalny i trochę hamuje to polską gospodarkę. Jeżeli zaś pogarsza się sytuacja na rynku polskim albo w gospodarce europejskiej czy światowej, pojawiają się poważne zaburzenia, to wtedy inwestorzy zaczynają uciekać z Polski. W efekcie złoty się osłabia. Co się dzieje dalej? Towary produkowane w Polsce stają się tańsze i bardziej konkurencyjne w stosunku do towarów zagranicznych. Zarówno na rynku polskim, jak i międzynarodowym. My w Polsce kupujemy więcej produkowanych w Polsce towarów, niż towarów produkowanych za granicą, ale również polskie firmy więcej towarów sprzedają za granicę. W efekcie nie spada lub wręcz rośnie produkcja w fabrykach w Polsce, a ludzie mają pracę.
Dlaczego więc doświadczenie przejścia Polski przez kryzys umiarkowanie suchą stopą nie podważyło zaufania europejskich, ale i części elit do całej idei strefy euro?
Istnienie jednej waluty jest czymś oczywistym, tak jak istnienie wspólnego systemu miar i wag. Każdy rozumie, że ułatwia to codzienne życie firm i ludzi podróżujących po Europie. Nie trzeba ponosić kosztów wymiany walutowej i ryzyka związanego z wahaniami kursów. Te korzyści rozumie każdy. Natomiast powód, dla którego potrzebne są odrębne waluty narodowe, nie jest tak intuicyjny i nie zawsze jest rozumiany. To tak jak szczeliny dylatacyjne w moście. Nie trzeba nikomu tłumaczyć, że most zbudowany jako jednolita konstrukcja, po którym jedzie się bez podskoków, to byłoby dobre rozwiązanie. Wyjaśnienia wymaga to, dlaczego powinniśmy się godzić, że co pewien czas na moście pojawiają się szczeliny, na których czasami samochód mocno podskakuje. Choć most bez szczelin dylatacyjnych byłby wygodniejszy, to mogłoby dojść w nim do nadmiernych prężeń, wybrzuszeń, pęknięć, a w konsekwencji nawet do zawalenia. Podobnie jest z kwestią różnych walut w Europie. Jedna waluta jest pod wieloma względami wygodniejsza, lecz powoduje olbrzymie napięcia, które mogą w konsekwencji doprowadzić do rozpadu nie tylko strefy euro, lecz całej UE.
W dalszym ciągu powtarzane są rozmaite opinie o korzyściach, jakie przynosi euro dla stabilności i tempa wzrostu gospodarki, które intuicyjnie wydają się uzasadnione, lecz oparte są na ułomnej analizie ekonomicznej, a doświadczenie empiryczne im przeczy. Rozpowszechnione jest na przykład przekonanie, że posiadanie własnej waluty przez kraj średniej wielkości, stwarza ryzyko destabilizacji, szczególnie w przypadku poważnych zaburzeń na rynkach międzynarodowych. Przemawia do wyobraźni pogląd, że w warunkach globalnej burzy lepiej jest być na pokładzie wielkiego transatlantyku, jakim jest strefa euro, stanowiąca kilkanaście procent gospodarki światowej, niż na pokładzie niewielkiego stateczku jak Polska, którym zaburzenia na rynkach mogą miotać na różne strony jak łupinką.
Brzmi sensownie.
Intuicyjnie wydaje się to wręcz oczywiste, więc wielu ekonomistów i polityków to bezwiednie powtarza. Tymczasem paradoks polega na tym, że jest odwrotnie. W warunkach zaburzeń na rynkach światowych, gospodarka kraju, który ma własną walutę okazuje się stabilniejsza niż pozbawiony waluty kraj należący do strefy euro. Kurs waluty działa jak amortyzator i jego wahania stabilizują gospodarkę.
A gdy nie ma się własnej waluty?
Wtedy w warunkach zaburzeń waluta jest stabilna. Znacznie bardziej zmieniają się natomiast realne wielkości w gospodarce: zatrudnienie, produkcja, ceny i PKB. W skrajnej postaci widać to na przykładzie różnic między Polską a krajami południa Europy. Te kraje przez cały czas cieszyły się stabilną walutą, ale przeżywały wahania i poważne spadki produkcji, zatrudnienia i PKB.
Wiele osób odpowiada, że oparcie wychodzenia z kryzysu o dewaluację to droga na skróty, zamiecenie problemu pod dywan. Może i pozwala w sposób politycznie stabilny przejść przez okres niepokoju gospodarczego, ale nie daje impulsu do prowadzenia ambitnych reform gospodarczych. A chodzi przecież o to, by poradzić sobie z tymi problemami, które są nie objawem, ale przyczyną kryzysu gospodarczego.
O bogactwie kraju nie decyduje poziom kursu walutowego, tylko wydajność pracy. Zmiana kursu walutowego bezpośrednio nie poprawia wydajności pracy. Może jednak przywrócić konkurencyjność, o której już rozmawialiśmy. Jeżeli płace są zbyt wysokie w stosunku do wydajności, to konkurencyjność gospodarki można teoretycznie poprawić bądź poprzez wzrost wydajności pracy, bądź poprzez obniżenie płac w relacji do partnerów handlowych. Wzrost wydajności pracy byłby oczywiście najbardziej pożądany, lecz w niekonkurencyjnej gospodarce jest bardzo trudny. Głównym źródłem wzrostu wydajności są inwestycje firm, które tworzą nowe miejsca pracy lub modernizują istniejące stanowiska, a w sytuacji braku konkurencyjności gospodarki trudno jest liczyć na takie inwestycje. Trzeba najpierw odzyskać konkurencyjność poprzez obniżenie płac w relacji do partnerów handlowych. Dopiero wtedy można liczyć na inwestycje, powodujące wzrost wydajności, wzrost PKB i wzrost płac.
Dostosowanie kursu walutowego jest efektywną metodą poprawy zaburzonej relacji płac i wydajności pracy. Tak osiągnięta poprawa konkurencyjności nie będzie trwała w przypadku, gdy kraj prowadzi nadmiernie ekspansywną politykę monetarną i fiskalną. Wówczas konkurencyjność zostanie szybko zjedzona przez inflację i będzie konieczne dalsze osłabianie waluty. Jednakże przy zdrowej polityce makroekonomicznej poprawa konkurencyjności uzyskana dzięki osłabieniu waluty może być trwała. W książce podajemy przykłady m.in. Korei Południowej po kryzysie azjatyckim 1997 roku, Islandii i Polski po kryzysie roku 2008. W tych i wielu innych przypadkach dostosowanie kursu walutowego trwale przywróciło konkurencyjność i umożliwiło wzrost gospodarczy przez wiele następnych lat. Natomiast kraje, które usiłowały naprawić dużą lukę w konkurencyjności bez dostosowania kursu walutowego, płaciły za to olbrzymimi stratami PKB lub wieloletnią stagnacją gospodarki.
Spójrzmy jednak na południe Europy. Dzisiaj pewnie to mniej popularne, ale kilka lat temu większość komentatorów z głębokim przekonaniem powiedziałaby: chcecie wzrostu inwestycji zagranicznych? Pomoże nie dewaluacja, ale liberalizacja rynku pracy, obcięcie wydatków budżetowych, deregulacja gospodarki! To przecież te problemy wskazywane są jako fundamenty problemów gospodarczych.
Przeciwstawianie dostosowania kursu walutowego reformom gospodarki to nieporozumienie, gdyż nie są to działania, które należy traktować zamiennie. Aby gospodarka mogła się dobrze rozwijać, potrzebny jest zarówno właściwy poziom kursu walutowego, jak i przyjazne warunki dla prowadzenia działalności biznesowej, sprawny rynek pracy i zdrowe finanse publiczne. Jedno nie zastąpi drugiego. Oczywiście, posiadanie własnej waluty nie gwarantuje, że kraj będzie prowadził rozsądną politykę gospodarczą i utrzymywał zdrowe regulacje.
Formułowany czasami pogląd, że powinno się zabrać krajowi możliwość dostosowania walutowego, aby zmusić do reformowania gospodarki, uważam, delikatnie mówiąc, za mało rozsądny. Po pierwsze dlatego, że w sytuacji dużej luki w konkurencyjności międzynarodowej reformy strukturalne nie wystarczają, by konkurencyjność przywrócić. Po drugie dlatego, że bez własnej waluty przeprowadzenie trudnych reform w gospodarce jest często w praktyce niemożliwe, co wyjaśniałem w pierwszej części rozmowy, mówiąc o przypadku Francji.
Niemcom udało się jednak poprawić konkurencyjność w ramach strefy euro dzięki reformom rządu Schroedera, o których piszecie w „Paradoksie euro”. Dlaczego inni nie mogą? Czy brakuje im odwagi i determinacji?
Rzeczywiście, mało kto już pamięta, że w okresie wprowadzania euro, to Niemcy borykały się z problemem braku konkurencyjności. Miały wolny wzrost gospodarczy i wysokie na tle innych krajów eurolandu bezrobocie. W 1999 roku tygodnik „The Economist” określił Niemcy mianem „chorego człowieka strefy euro”. Odpowiedzią na te problemy były tzw. reformy Hartza wprowadzone w Niemczech przez rząd Gerharda Schroedera w latach 2003–2005. Ograniczono wówczas m.in. radykalnie wysokość zasiłków dla osób długotrwale bezrobotnych. Reformy były bolesne i kosztowały Partię Socjaldemokratyczną utratę władzy. Przyniosły jednak efekty. Bezrobotni zaczęli wracać na rynek pracy i byli skłonni podejmować pracę za niższe wynagrodzenia. Bezrobocie zaczęło spadać i gospodarka niemiecka odzyskała konkurencyjność. W naszej książce analizujemy ten przypadek i pokazujemy, że reformy Hartza nie spowodowały jednak obniżki płac w Niemczech, lecz spowodowały osłabienia tempa ich wzrostu. Niemcom udało się w ramach strefy euro poprawić konkurencyjność bez nominalnego spadku płac dzięki temu, że w tym okresie płace w innych krajach strefy euro rosły niezmiernie szybko. Nie zawsze jednak można liczyć na tak sprzyjające okoliczności wewnętrzne.
Czyli Niemcom się udało, ale Grecy nie mają co liczyć na szczęście?
W sytuacji, gdy partnerzy handlowi mają niską inflację i płace rosną u nich powoli, jak to ma obecnie miejsce w strefie euro, poprawa konkurencyjności międzynarodowej przez kraj pozbawiony własnej waluty wymaga spadku płac nominalnych, co jest zadaniem karkołomnym.
To się nie udało ani w Niemczech, ani w Stanach Zjednoczonych. Nie spowodują tego żadne realistycznie możliwe do przeprowadzenia reformy rynku pracy.
Załóżmy, że mnie Pan przekonał, że najlepsze, co możemy zrobić ze strefą euro, to ją rozwiązać. Wróćmy więc do kreślonych w książce planów. Wyobraźmy sobie, że ktoś z doradców podsunął Emmanuelowi Macronowi współtworzony przez panów Manifest Solidarności Europejskiej, podpisany przez ekonomistów z różnych państw. Macron przeczytał i jego też Pan przekonał. Obejmuje urząd, dzwoni do Angeli Merkel – i co mówi?
Macron powinien powiedzieć Angeli Merkel, że aby uratować Unię Europejską i wspólny rynek konieczne jest kontrolowane rozwiązanie strefy euro i powrót do walut narodowych. Pierwszym krokiem tego procesu powinno być wyjście z niej Niemiec i uzgodnienie mechanizmu koordynacji walutowej w Europie.
Dlaczego miałoby się to opłacać Niemcom?
Jest dość powszechne przekonanie, że na euro zyskują Niemcy i tracą kraje południa Europy. Że to Niemcy są beneficjentami euro…
… a Niemcy oficjalnie uważają odwrotnie.
Tak jak Unia Europejska do chwili wprowadzenia wspólnej waluty była grą o sumie dodatniej, tak euro stało się grą o sumie ujemnej, w której na dłuższą metę wszyscy tracą.
Niemcy też tracą?
Gospodarka niemiecka rozwija się w ostatnich lata, ale dzięki olbrzymiej nadwyżce handlowej, która na dłuższą metę jest nie do utrzymania. Wynika z faktu, że waluta europejska jest zbyt silna dla krajów południa Europy i Francji, a za słaba dla Niemiec.
Kiedy w 2010 roku wybuchł kryzys euro, kraje południa strefy euro miały bardzo duży deficyt na rachunku obrotów bieżących, natomiast Niemcy i niektóre mniejsze kraje miały olbrzymią nadwyżkę. W efekcie strefa euro jako całość miała mniej więcej zrównoważone zewnętrzne obroty. W kolejnych latach deficyty krajów południa znikły lub zostały zasadniczo zredukowane. Przyczyniła do tego, po pierwsze, recesja – jeśli gospodarka się kurczy, spada popyt wewnętrzny, to spada import i poprawia się bilans handlowy i rachunku obrotów bieżących. Drugim czynnik było osłabienie euro. Od początku kryzysu wielu ekonomistów i polityków twierdziło, że aby pomóc znajdującym się w kryzysie krajom południa Europy, EBC powinien dążyć do osłabienia euro, co rzeczywiście nastąpiło. Skutkiem osłabienia euro był dalszy wzrost niemieckiej nadwyżki handlowej i nadwyżki obrotów bieżących. Wskutek ograniczenia deficytów na południu i wzrostu nadwyżki Niemiec, strefa euro jako całość zyskała olbrzymią nadwyżkę w obrotach zewnętrznych. Rok 2016 był czwartym rokiem z rzędu, w którym strefa euro miała najwyższą ze wszystkich gospodarek na świecie nadwyżkę na rachunku obrotów bieżących – wyższą niż Chiny. Pisałem dwa lata temu, że taka sytuacja jest nie do utrzymania i wcześniej czy później doprowadzi do konfliktu między Europą a jej partnerami handlowymi.
Wcześniej czy później?
Ekonomiści od lat wykazują, że handel światowy, przy zrównoważonych obrotach może przynosić korzyści wszystkim uczestnikom. W skali całego świata handel jest z definicji zawsze zrównoważony – więc jeśli jakaś gospodarka ma dużą nadwyżkę, to ktoś inny musi mieć duży deficyt. Duży deficyt handlowy oznacza zmniejszony popyt na produkowane w kraju towary, co przekłada się na utratę miejsc pracy. Dlatego pisałem, że to zagrozi realizacji porozumienia o wolnym handlu między Europą a Stanami Zjednoczonymi i może narazić Unię Europejską na konflikt handlowy z USA. Po dojściu do władzy Donalda Trumpa ta perspektywa staje się coraz bardziej realna. Dziś to nie Chiny, a strefa euro jest tym partnerem, który na wielką skalę prowadzi politykę tworzącą olbrzymią nadwyżkę handlową. 2/3 tej nadwyżki handlowej to Niemcy i w niemieckiej gospodarce ona stanowi prawie 8% PKB. To jest na dłuższą metę nie do utrzymania.
Jak to się może skończyć?
Jak jedziemy po wyboistej drodze za szybko i nie jesteśmy w stanie zwolnić, to może się to zakończyć niedobrze. Na przykład w warunkach kryzysu światowego nadwyżka nagle spadnie i w Niemczech zacznie się dramatyczna recesja. Znacznie głębsza niż w innych państwach.
Dlaczego?
Bo paradoksalnie, wysoka nadwyżka handlowa nie jest dowodem zdrowia i siły gospodarki. Ona jest świadectwem jej nieelastyczności i jej niezdolności do wykorzystania zasobów siły roboczej w kraju przy zrównoważonych obrotach. Tu można przytoczyć doświadczenie Francji z okresu międzywojennego. Przed wielkim kryzysem lat 30. XX wieku Francja miała duża nadwyżkę handlową i duże zasoby złota. Gdy zaczął się wielki kryzys, uważano, że dzięki tej nadwyżce Francja jest bardziej bezpieczna i poradzi sobie lepiej niż inne kraje. Okazało się odwrotnie. Poradziła sobie gorzej niż wiele innych krajów. Jeżeli dojdzie do załamania w gospodarce światowej lub partnerzy Niemiec wprowadzą restrykcje handlowe, to nastąpi redukcja ich nadwyżki w warunkach spadających obrotów handlowych.
Jakie opcje mają zatem Niemcy?
Mogą udawać, że można tak dalej w nieskończoność, ale to się może skończyć tragedią. Mogą starać się nadwyżkę ograniczyć. Znaczna część ekonomistów i europejskich polityków uważa, że Niemcy powinny zwiększyć swój popyt wewnętrzny poprzez wydatki na infrastrukturę, podniesienie płac i tak dalej. Teoretycznie same korzyści: Niemcy będą więcej wydawać, lepiej zarabiać, zwiększy się niemiecki import na czym skorzystają przeżywające problemy gospodarki strefy euro, zaś niemiecka nadwyżka zostanie zredukowana lub w ogóle zniknie.
Pan się z tym nie zgadza.
W książce porównujemy dwa warianty ograniczenia niemieckiej nadwyżki handlowej. Wariant pierwszy to ten przed chwilą opisany. Wariant drugi to powrót do własnej waluty, która się umocni i obroty handlowe Niemiec się zrównoważą. Jaka jest różnica między nimi? W obu wariantach płace w Niemczech w przeliczeniu na waluty partnerów wzrosną, bilans handlowy się stopniowo wyrówna. Zasadnicza różnica między ujawni się w przypadku, gdy w pewnym momencie gospodarka niemiecka zacznie mieć poważne problemy z konkurencyjnością. Konkurencyjność gospodarki nie jest przecież dana raz na zawsze. Najbogatsza i efektywna gospodarka może stracić konkurencyjność. Aktualny przykład to Finlandia, o której już mówiłem w poprzedniej części rozmowy. Również Niemcy miały poważne problemy z konkurencyjnością w pierwszych latach funkcjonowania euro. Wówczas Niemcom pomogły reformy Hartza. Powtórzenie takich reform nie będzie proste. W systemie zasiłków nie ma już tych rezerw, co wtedy. Koszty polityczne dalszych reform liberalizujących rynek pracy czy obniżających wsparcie socjalne są bardzo duże. Co więcej, jak mówiłem, reformy rynku pracy nie wystarczą do przywrócenia konkurencyjności, jeżeli u partnerów handlowych nie będzie znaczącego wzrostu płac.
W wariancie, w którym nadwyżka Niemiec zostanie ograniczona, dzięki przywróceniu własnej waluty, własna waluta ułatwi Niemcom utrzymanie konkurencyjności lub jej przywrócenie w przypadku jakiegoś przyszłego kryzysu. Natomiast w wariancie, w którym Niemcy zredukują swoją nadwyżkę poprzez wzrost płac w ramach strefy euro, jeśli w pewnym momencie gospodarka niemiecka stanie niekonkurencyjna, to kraj ten może zostać skazany na długotrwałą recesję.
Niemcy w kryzysie? Wielu pewnie się ucieszy!
To jest scenariusz groźny nie tylko dla Niemiec, ale dla całej Europy. Dzisiaj mówi się o tym, że populizm wszędzie rośnie, lecz Niemcy trzymają się jeszcze nieźle. Dlaczego? Bo ich sytuacja gospodarcza jest niezła. Tymczasem kryzys w Niemczech to bezpośrednia groźba dla pokoju w Europie i analogia z tym, co działo się w latach 30-tych. Wtedy konsekwentna polityka wewnętrznej dewaluacji doprowadziła do władzy Hitlera. Wszyscy boją się Wildersa w Holandii czy Le Pen we Francji, ale to ich odpowiednik w Niemczech, jeżeli będzie miał szansę dojść do władzy, powinien budzić prawdziwe obawy. Rozwiązanie problemu Niemiec z nadwyżką jest więc wspólnym interesem Unii.
Ta opowieść brzmi logicznie, a jednak poglądy zwolenników kontrolowanej rozbiórki strefy euro pozostają na marginesie. Może to margines coraz szerszy, ale wciąż margines.
Niemcy to kraj, w którym w dyskusjach publicznych występuje daleko idąca poprawność polityczna, a jednocześnie rząd i przywódcy polityczni mają duży autorytet. Kanclerz Kohl podjął decyzję o zgodzie Niemiec na wprowadzenie euro, mimo że większość Niemców chciała zachowania marki. Obywatele tę decyzję uznali i zaakceptowali. W niemieckim mainstreamie dziś nie mówi się o rozwiązaniu strefy euro. Gdyby jednak po tej hipotetycznej rozmowie z prezydentem Francji, kanclerz Merkel powiedziała, że dla uratowania Europy Niemcy muszą wrócić do swojej waluty, to sadzę, że Niemcy by to zaakceptowali, a wielu z nich by się bardzo ucieszyło.
Niedawno prezydent Trump atakował Niemcy za nadwyżkę handlową i manipulowanie walutą grożąc, że wprowadzi restrykcje handlowe. Niemieccy przywódcy odpowiadali, że nie są niczemu winni, bo nie mają wpływu na wartość euro. Mówili, że euro jest dla nich za słabe i sami chcieliby, by było silniejsze. Niskie stopy procentowe wywołują spore zaniepokojenie w niemieckich kręgach gospodarczych. Mają przez to problemy firmy ubezpieczeniowe i zagrożona jest ich zdolność do wypłacania długoterminowych świadczeń.
Powiedzmy, że Niemcy dogadali się z Francuzami. Jak to wygląda w opisanych w „Paradoksie euro” krokach? Na początku wychodzą Niemcy, potencjalnie z innymi, najsilniejszymi gospodarkami. Co dalej?
Proponujemy, by dla zapewnienia stabilności w okresie przejściowym pozostawić Europejski Bank Centralny jako tymczasowy bank centralny dla krajów, które opuszczają strefę euro. To spowoduje, że uzgodnienia dotyczące dopuszczalnych pasm walutowych nie będą kontestowane przez rynek.
Dlaczego?
Nowa niemiecka waluta umocni się w stosunku do euro i jest to jeden z celów tej operacji. Powinno się to jednak odbywać w rozsądnych granicach, gdyż nadmierne zmiany mogłyby prowadzić do załamania eksportu i recesji w Niemczech i wysokiej inflacji w krajach pozostających jeszcze przy euro. Dlatego przewidujemy, że zostaną ustalone pasma dopuszczalnych zmian kursów. Proponowana przez nas nowa rola EBC spowoduje, że tak ustalone pasma będą miały wysoką wiarygodność i trudno będzie je wzruszyć jakimś atakiem spekulacyjnym.
Czemu to tak ważne?
Wiarygodność pasm walutowych zwykle może budzić wątpliwości dlatego, że bank centralny, będący emitentem krajowej waluty, może nie być w stanie zapobiec spadkowi jej wartości poniżej minimalnego progu. Bo w krótkim i średnim okresie kraj może bronić się przed aprecjacją własnej waluty, ale nie może bronić się przed jej deprecjacją. Jeżeli kraj chce zapobiec spadkowi swojej waluty, to wykorzystuje posiadane rezerwy waluty innych krajów, żeby skupować z rynku walutę własną. Gdy się skończą – nie ma już możliwości takiej interwencji. Natomiast możliwości zapobiegania wzrostowi kursu własnej waluty są techniczne nieograniczone, polegają na emitowaniu tej waluty i skupywaniu walut zagranicznych, co powoduje wzrost rezerwy walutowej. To rodzi rozmaite napięcia, gdy robi się to przez długi czas, ale w okresie kilku miesięcy, roku czy nawet dłuższym – można to robić bezpiecznie. Jeżeli będziemy mieli do czynienia z pasmem walutowym, a emitentem walut krajów byłych członków strefy euro będzie przez jakiś czas jeszcze Europejski Bank Centralny, to trudno będzie przeciwko niemu spekulować. Zawsze będzie mógł interweniować emitując walutę, której kurs rośnie nadmiernie i za jej pomocą skupować z rynku słabsze waluty, podnosząc ich kurs.
Dlaczego państwa, które miałyby wyjść ze strefy euro, miałyby zgodzić się na taki brak kontroli nad własną walutą i czekać lata na własne kompetencje w tym zakresie?
Bo to jest rozwiązanie, który zabezpiecza nas przed wymknięciem się spod kontroli całego tego procesu. Europejski Bank Centralny cieszy się dużą wiarygodnością na rynkach, o czym świadczyć może fakt, że w 2012 roku, kiedy rosło oprocentowanie obligacji krajów Południa Europy i sytuacja była dramatyczna, to sama deklaracja EBC, że jest gotowy kupować te obligacje na rynku wtórnym bez żadnych ograniczeń, spowodowało, że oprocentowanie obligacji spadło.
Tylko w scenariuszu, o którym rozmawiamy, to napięcie będzie jednak rosło. Demosy europejskie będą miały perspektywę dużego wyzwania, jakim ma być rozwiązanie unii walutowej. A przecież już dziś mamy w debacie wielu państw – czasem bardziej w jej centrum, czasem na obrzeżach – przekonanie, że Europejski Bank Centralny jest zdominowany przez Niemcy. Przekonanie, że „Niemcy wychodzą, póki jest bezpiecznie, a przy okazji zachowują kontrolę nad naszymi walutami” to przecież polityczna bomba, którą populiści opowiedzą bardzo sprawnie.
Teoretycznie można by próbować gwarantować relacje między walutami umowami banków centralnych, ale to wymaga skoordynowanych działań wszystkich banków. W praktyce nie wszystkie z nich mogą te działania podjąć i cały system może się rozpaść. Jeśli zaś Niemcy wyjdą ze strefy euro, to w pozostałych krajach może być obawa, że euro stało się walutą krajów kryzysowych i bez Niemiec się zawali. Będzie więc strach przed zawaleniem się waluty i strach o inflację. Proponowana rola EBC będzie czynnikiem stabilizującym wszystkich.
Musimy pamiętać, że dziś nikt, łącznie z EBC, nie ma instrumentu polityki monetarnej oddziałującego wyłącznie na gospodarkę na przykład we Włoszech. Instrumenty w ręku EBC oddziałują na całą strefę euro. W chwili przywrócenia walut krajowych i zachowania roli EBC powstają instrumenty, których dzisiaj nie ma: w postaci odrębnej polityki kursowej w stosunku do obszaru poszczególnych krajów. My proponujemy, żeby kraje odzyskały te instrumenty, natomiast by zarządzanie tymi instrumentami przez okres przejściowy pozostawało w ręku EBC, co będzie sprzyjać stabilizacji.
Ile ten okres przejściowy istnienia strefy euro, od wyjścia z niej Niemiec do wyjścia Grecji, miałby trwać? Jak długo po „zgaszeniu światła” przez ostatni kraj miałby istnieć EBC?
Od wyjścia Niemiec do ostatecznego rozwiązania strefy euro może to trwać mniej więcej trzy lata. To mogłoby się odbyć w trzech etapach: najpierw wychodzą Niemcy z np. Holandią, potem kraje o średnim poziomie konkurencyjności, na koniec powrót do walut narodowych pozostałych krajów. Natomiast kwestia dalszej roli EBC to już decyzja polityczna zależąca od dynamiki tego procesu. Jeżeli będzie przebiegał sprawnie, to być może będzie zainteresowanie utrzymaniem EBC i pozostawieniem mu jego roli na dłuższy czas. Sądzę, że ten proces odzyskiwania kompetencji przez banki centralne też może być etapowy, a nawet kiedy staną się już w pełni emitentami własnych walut, to struktury EBC mogą pozostać w celu zarządzania systemem koordynacji walutowej w Europie.
Spójrzmy na cały ten proces z polskiej perspektywy i w kontekście dzisiejszej mainstreamowej dyskusji o możliwych scenariuszach rozwoju Unii. Im głośniej słychać postulaty dotyczące transferów finansowych wewnątrz strefy euro, tym bardziej oczywiste jest, że one będą kosztem środków strukturalnych na Europę Środkowo-Wschodnią. Wyobraża Pan sobie, że to Polska, jako największe państwo Unii pozostające poza strefą i będące w pewnym sensie neutralne co do szczegółów, wychodzi z inicjatywą przekonania Unii do scenariusza, który kreślicie w „Paradoksie euro”?
Uważam, że z punktu widzenia Polski zachowanie Unii Europejskiej w jej politycznym wymiarze i wspólnego rynku w wymiarze gospodarczym jest dziś niemal „być albo nie być”. Polska jest też oczywiście zainteresowana zdrową kondycją i rozwojem gospodarki europejskiej, podczas gdy euro dziś ten rozwój hamuje. Natomiast nie wierzę w możliwość siły sprawczej Polski jako politycznego inicjatora takiego procesu. Wydaje mi się, jak już wspomniałem, że ze względów historycznych tylko Francja może zainicjować ten proces. W sytuacji, gdy Macron rysuje Polskę jako kraj, który jest przeszkodą w Unii Europejskiej, obawiam się, że polityczny ruch ze strony Polski w tym kierunku nie byłby akurat dobrze odebrany.
Może dla politycznego wymiaru tej decyzji zawsze będzie problemem, gdy z inicjatywą w tym obszarze zwróci się jedno państwo do drugiego? Wydaje się logiczne, że taki impuls musiałby pojawić ze strony któregoś z liderów instytucji unijnych. Być może oni mogą dziś jeszcze spróbować opowiedzieć tę historię językiem troski o europejską solidarność i wspólnotę. Przecież kiedy Francuzi zwrócą się do Niemców, to bez względu na intencje, wszystkie inne narody złapią się za portfele w obawie, że duzi chcą im zrobić krzywdę.
Zgoda. Instytucje europejskie to miejsce, skąd taka propozycja paść powinna. Byłoby to naturalne i właściwie, jest jednak mało prawdopodobne. Te instytucje z jednej strony są mało samodzielne, a z drugiej strony są bardzo przywiązane do ideologii ever closer union, wizji coraz ściślejszej integracji. Uważamy, że nasza propozycja jest propozycją prounijną i proeuropejską, dlatego stworzyliśmy Manifest Solidarności Europejskiej, pod którym podpisali się ekonomiści z kilkunastu krajów Unii Europejskiej: zarówno ze strefy euro, jak i spoza niej. Po to przedstawiliśmy zarys naszej koncepcji pod hasłem europejskiej solidarności, by podkreślić, że wyjście Niemiec nie ma być przejawem braku solidarności, ale wprost przeciwnie. Byłaby to faktyczna pomoc dla państw w kryzysie. W przeciwieństwie do rozwiązań pomocowych, które służą głównie temu, by gromadzić pieniądze na spłaty rat kredytów dla wierzycieli.
Spotkaliście się Panowie z realnym zainteresowaniem politycznym w reakcji na książkę i manifest? Ktoś, nieważne kto i nieważne w jakim kraju, poprosił Was o dokument wykonawczy?
Jak dotąd nie.
Wierzy Pan, że ten proces świadomej i niedyktowanej przez populistów rozbiórki strefy euro może się ziścić przy stanie ducha i umysłów dzisiejszych europejskich elit? Czy raczej bez szoku się nie obędzie?
To będzie zależało tylko od decyzji politycznych. Te są trudne do przewidzenia, bo są nieliniowe. Można powiedzieć, że coś się prawdopodobnie kiedyś zdarzy, ale przewidzieć kiedy – jest bardzo trudno. Dużo łatwiej wyjaśniać zjawiska polityczne po fakcie. Niemniej ryzyko, że przeżyjemy szok towarzyszący niekontrolowanemu rozpadowi strefy euro, jest duże, a z czasem staje się coraz większe. Możliwe, że europejskie elity pozostaną głuche na te propozycje i skończy się to poważną destabilizacją Unii Europejskiej. Ale potrafię też sobie wyobrazić scenariusz, w którym nasze argumenty zostaną zinternalizowane, a cały proces przeprowadzony. Wówczas większość tych, którzy dziś nie wyobrażają sobie odwrotu od euro, uzna, że zawsze uważali, że wspólna waluta była nieporozumieniem..
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Anglojęzyczna wersja materiału do przeczytania na łamach serwisu Visegrad Plus. Wejdź, przeczytaj i wyślij swoim znajomym z innych krajów!
W pierwszej części rozmowy Stefan Kawalec wyjaśnia m.in. że głównym problemem Francji jest dziś kwestia euro i przewiduje, że bez jego rozwiązania prezydent Macron następne wybory może przegrać z kandydatem Frontu Narodowego.
Materiał powstał ze środków programu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego „Promocja literatury i czytelnictwa”.
Piotr Trudnowski
Stefan Kawalec